Gdy poprzednio wracał do Gliwic, był 25-letnim pomocnikiem, z dorobkiem dziewięciu bramek w Ekstraklasie i bagażem trzech zmarnowanych sezonów w Zagłębiu Lubin. W zimie wrócił jako napastnik, który zdobył za granicą ponad sto bramek, grał w reprezentacji Polski i europejskich pucharach. Powiedzieć, że kariera Kamila Wilczka ruszyła w Piaście z kopyta, to nic nie powiedzieć.
Kiedy Kamil Wilczek pierwszy raz trafiał do Piasta Gliwice, klub szykował się właśnie do debiutanckiego sezonu w Ekstraklasie. Organizacyjnie nie pasował do elity. Nie miał stadionu i mecze musiał rozgrywać w Wodzisławiu. Za drugim podejściem Wilczek mógł już występować w Gliwicach na nowo wybudowanym obiekcie, ale klub wciąż jeszcze nie miał ustabilizowanej pozycji. Niby zadebiutował w europejskich pucharach, lecz później dwa sezony z rzędu bronił się przed spadkiem. Za trzecim razem Wilczek trafił już do klubu, który ma nie tylko stadion i ugruntowane miejsce w lidze, ale też trzy medale mistrzostw Polski w dorobku. Klub i zawodnik przez trzynaście lat konsekwentnie szli w górę, ale spotykali się tylko na chwilę. Pierwszy epizod trwał półtora roku, drugi dwa lata. W zimie 34-latek wrócił, by w Piaście zapuścić korzenie. I wreszcie coś wymiernego z tym klubem osiągnąć.
Trzykrotny reprezentant Polski po nieudanej rundzie jesiennej rozstał się z FC Kopenhaga i od razu wiedział, w którą stronę się kierować. - Opcji było wiele, ale dla mnie jedynym wyborem był powrót do Polski, czyli do Gliwic. Innego miejsca nie brałem pod uwagę. Cieszę się, że w klubie wszyscy byli mocno zdeterminowani, by mnie ściągnąć, a ja też pokazałem, że zrobię wszystko, by transfer udało się zrealizować. Gdybym chciał, mógłbym jeszcze iść gdzieś za granicę, ale z powodów rodzinnych szukałem stabilizacji. Gdy dzieci są już w szkole, trzeba patrzeć na karierę z myślą o nich. Uznałem, że muszą mieć swój kąt, swoje miejsce, prawdziwy dom — podkreśla Ślązak.
Przy wyborze nowego klubu kierował się jednak nie tylko geografią, ale też rozwojem sytuacji w czasie, gdy nie było go w Polsce. Od 2015 roku, gdy jako król strzelców Ekstraklasy wyjechał z Gliwic do Carpi FC, Piast systematycznie szedł w górę. Najpierw sięgnął po niespodziewane wicemistrzostwo, później po jeszcze bardziej sensacyjne mistrzostwo, po którym dołożył też brązowy medal. Miał zresztą okazję odświeżyć kontakty w 2021 roku, gdy gliwiczanie wpadli w eliminacjach Ligi Europy na jego ówczesny klub. Kopenhaga wygrała 3:0, a Polak strzelił gola i zaliczył asystę. - Nie miałem problemu, by tu wrócić, także dlatego, że klub cały czas rośnie, a ostatnie lata pokazały, że jest stabilny organizacyjnie. Nie ma tu bałaganu, a to coś, co pomoże mi grać i się rozwijać. Przed transferem rozmawiałem też z trenerem, który mocno mnie zmotywował i upewnił mnie w przekonaniu, że to słuszna decyzja — podkreśla.
MARZENIE O ŁADNYM KOŃCU
Niewątpliwie Wilczek, mający na koncie ponad sto występów w barwach Piasta, jest w Gliwicach uznawany za jedną z ikonicznych postaci, które przewinęły się przez ten klub w jego najnowszej historii. Ale pewną zadrą może być dla niego fakt, że kibicom nie może kojarzyć się z sukcesami. Najwyższe miejsce, jakie zajął z Piastem, to dziesiąte. Zazwyczaj walczył z tym klubem o utrzymanie, raz nieskutecznie. - Ucieszyłoby mnie, gdybym na koniec kariery jeszcze zdołał coś zdobyć z Piastem. Marzy mi się, że to będzie mój ostatni klub. Od kilku lat chodzą mi po głowie różne rzeczy do zrobienia po zakończeniu kariery. Mam przygotowany plan na życie z piłką i bez niej. Choć ciężko mi powiedzieć, czy byłbym w stanie wytrzymać bez futbolu dłużej niż miesiąc — nie ukrywa.
WALKA O EUROPĘ
Na razie ma jednak konkretne plany sportowe i szybko zabrał się za ich realizację. Pierwszy raz na boisku pojawił się już pięć dni po podpisaniu kontraktu, co u Waldemara Fornalika rzadko się zdarza. Do wyjściowego składu wskoczył po kolejnych czterech dniach. Od tego czasu nie oddał w nim już miejsca na siedem kolejnych spotkań. Alberto Toril, podstawowy napastnik z jesieni, musi się zadowolić wchodzeniem z ławki. Rauno Sappinen, snajper pozyskany w zimie z Estonii, musi się dostosować do gry za napastnikiem. Wilczek ma niepodważalną pozycję. Już zdążył strzelić dwa gole, a drużyna z nim w składzie złapała dobrą serię, wygrywając cztery z sześciu ligowych spotkań i dwa remisując. Piast, który w zimie znajdował się w środku tabeli, ciążąc raczej ku dołowi, teraz ma na horyzoncie czwarte miejsce, mogące dać grę w Europie. - Najważniejsze, że wyglądamy dobrze i stabilnie. Nie chcemy grać o utrzymanie, więc chcieliśmy jak najszybciej zamknąć ten temat. To się udało. Teraz musimy zrobić wszystko, by do końca mieć motywację grania o jak najwyższe miejsce. Najgorsze byłoby, gdybyśmy już w tym momencie nie grali o nic – zaznacza.
FRAJDA Z BRAMEK
Najwięcej kibice obiecują sobie po współpracy Wilczka z Damianem Kądziorem, który też ma za sobą epizody w reprezentacji Polski i ciekawy pobyt za granicą. - Musimy się na boisku szukać z Damianem i innymi chłopakami z ofensywy. Cały czas się siebie uczymy. Poruszam się inaczej niż zawodnicy, którzy tu byli wcześniej i drużyna musi się do tego przyzwyczaić — mówi. Choć jest napastnikiem, nie przyszedł do Gliwic tylko wykorzystywać podania innych. - Nie jestem kapitanem, ale na doświadczonych piłkarzach zawsze ciąży duża odpowiedzialność. Muszę ją brać za zespół i robić wszystko, by zawodnicy wokół mnie czuli się pewnie. Być może moje ruchy pomogą innym chłopakom. Dzięki temu, że ktoś będzie bardziej skupiony na mnie, ktoś inny będzie strzelał i będziemy wygrywać. Dałoby mi to tyle satysfakcji, ile strzelanie goli. Choć kocham zdobywać bramki i mam nadzieję, że będzie ich dużo — mówi.
ODBICIE OD DNA
Na razie licznik się zatrzymał i od 19 lutego ani drgnął, ale Wilczek, który w przerwie na kadrę zmagał się z drobną infekcją, pozostaje spokojny. - Początek zawsze jest niewiadomą, zwłaszcza że przychodziłem bez okresu przygotowawczego z zespołem. Nie byłem do końca pewny, czego się spodziewać, ale wygląda to obiecująco i z meczu na mecz czuję się coraz lepiej. Fajnie, że od początku coś zaczęło wpadać. W ostatnich czterech meczach goli nie było, ale najważniejsze, że zaczęliśmy wygrywać i odbiliśmy się od dna po słabym początku. To bardzo motywujące — twierdzi.
PÓŹNA EKSPLOZJA
Napastnikom wracającym z zagranicy zwykle towarzyszą wspomnienia dawnych goli strzelanych w Ekstraklasie. Wilczek to o tyle nietypowy przypadek, że jako snajper bardziej dał się poznać w Danii niż w Polsce. Do 25. roku życia miał tylko dziewięć bramek w najwyższej polskiej lidze. Sezon, w którym strzelił dwadzieścia goli, był jego pierwszym w karierze, kiedy udało się zdobyć dwucyfrową liczbę bramek. Wówczas również relatywizowano jednak ten wynik, wyliczając, że ¼ wszystkich goli Wilczek strzelił na finiszu zespołom rywalizującym w grupie spadkowej. Dopiero kolejne lata, gdy zwłaszcza w barwach Broendby bił strzeleckie rekordy, pokazały, że sezon, który rozegrał w Piaście jako 27-latek, nie był jednorazowym wyskokiem, lecz eksplozją talentu. Eksplozją, która miała bardzo konkretne taktyczne wytłumaczenie.
URATOWANA KARIERA
Do 2014 roku Wilczek tułał się po różnych pozycjach. W Silesii Lubomia, jako nastolatek, jeszcze przed wyjazdem do Hiszpanii, grał w okręgówce jako napastnik. Później stopniowo był jednak cofany. Ustawiano go na skrzydle, jako ofensywnego lub nawet defensywnego pomocnika. Trudno mu było w tych rolach się odnaleźć. - Do ataku wróciłem dzięki Angelowi Perezowi Garcii. Chwała mu, że przeniósł mnie na tę pozycję, bo moja kariera poszła do przodu. Bez tej zmiany trudno byłoby mi tyle osiągnąć, bo to było moje miejsce na boisku. Pomocników jest dużo. Byłoby mi tam zdecydowanie trudniej się wybić — tłumaczy. Zmarły w 2019 roku trener zmienił system zespołu na 4-4-2 i dla Wilczka widział miejsce w pierwszej linii. - Pokazał, jak się poruszać i poszło. Na początku grałem z Rubenem Jurado, z którym współpracowaliśmy już za trenera Brosza – ja byłem dziesiątką, on napastnikiem. Nie było więc później problemu grać ze sobą w parze. Dopiero stopniowo zostałem typową dziewiątką — dodaje.
TAKTYCZNE KOREPETYCJE
Nie wszystko wydarzyło się jednak samo z siebie. Wilczek czuł, że brakuje mu ruchów typowego napastnika, dlatego pomocy zaczął szukać poza klubami, w których grał. Indywidualna współpraca z grupą Deductor pomogła mu wnieść poruszanie się po boisku na inny poziom. - Tu miałem największe braki i musiałem się doedukować teoretycznie. Trenerzy Deductora pokazali mi kilka ruchów, które mogę wykorzystać i do dziś są mi przydatne na boisku. Dzięki nim strzeliłem naprawdę wiele goli. To nie były tylko analizy wideo. Gdy byłem w Polsce, wrzucaliśmy też w treningi na boisku konkretne ćwiczenia. Dziś dookoła piłki jest tak dużo ludzi, że trzeba sobie tylko ich znaleźć. Młodzi mają duże możliwości, by się rozwinąć i nauczyć w różnych aspektach, także poza klubami — podkreśla.
WŁOSKI CHAOS
Za granicą piłkarz początkowo przeżywał jednak trudne chwile. W beniaminku Serie A rozegrał w pierwszej rundzie tylko trzy mecze. Czołową ligę świata tylko liznął, mierząc się z Sampdorią, Interem Mediolan i Hellasem. - Historia pokazała, że klub, w którym grałem, nie był gotowy na Serie A. Gdy wyjeżdżałem, to rozwiązanie wydawało mi się logiczne, ale nie wszystko widać z zewnątrz. Na pewne rzeczy byłem gotowy, ale i tak wiele odbywało się mocno po włosku — dużo chaosu, zmian, niejasności. To nie pomagało w graniu w piłkę. Lepiej czuję się, gdy wszystko jest zorganizowane i poukładane. Łatwiej pokazać sto procent możliwości, gdy skupia się tylko na graniu – nie ukrywa. Pomoc nadeszła z niespodziewanego miejsca. Żaden piłkarz w Polsce nie marzy, by kiedyś trafić do ligi duńskiej. Toteż gdy Wilczek otrzymał stamtąd ofertę, również nie był zachwycony. Przekonywał się stopniowo.
TELEFON OD WOŹNIACKIEGO
- Z tematem Broendby zadzwonił do mnie Patryk Woźniacki. Przekonywał, że to porządny klub — mówi napastnik. Brat słynnej tenisistki, który był piłkarzem na poziomie II ligi duńskiej, zasiał w Polaku ziarno ciekawości. - Zacząłem o nim czytać i coraz bardziej się przekonywałem, a po tym, co zobaczyłem na miejscu, byłem naprawdę miło zaskoczony. Wyjazd był wielką niewiadomą, ale to w Broendby była Serie A, a nie we Włoszech. Szybko przekonałem się, że nie ma tam żadnych przeciwwskazań, by grać i się rozwijać — wspomina. Wilczek podpisał kontrakt i rozpoczął najlepszy etap kariery.
SETKA W NIEOCZYWISTYM MIEJSCU
Grając w barwach Broendby i FC Kopenhaga, Wilczek strzelił ponad sto goli, co jest nie lada wyczynem jak na kogoś, kto trafił do tamtejszej ligi w wieku 28 lat, a napastnikiem został niewiele wcześniej. - To niezłe osiągnięcie. Było naprawdę fajnie. Zapisałem się na kartach historii w miejscu nieoczywistym dla polskich piłkarzy i kibiców — podkreśla. Gdyby to od niego zależało, polecałby jednak swoim młodym następcom ten kierunek. - To świetne miejsce dla chłopaków, którzy chcą zrobić kolejny krok w karierze, ale nie za duży. Tamtejsze kluby są przygotowane do gry w Europie, a poziom jest wyższy niż w Polsce. W tej edycji pucharów cztery drużyny grały w fazie grupowej i raczej nie odstawały. Do tego wszyscy komunikują się po angielsku, a tamtejsze kluby wiedzą, jak sprzedawać piłkarzy — wylicza zalety.
WYLUZOWANY W DANII
Do tego presja nie jest przygniatająca, choć akurat w klubach, w których grał, była spora. - Nie było czegoś takiego, że można raz wygrać, raz przegrać, w Broendby i w Kopenhadze trzeba wygrywać cały czas. Na mecze innych drużyn w lidze kibice przychodzili tylko wtedy, gdy przyjeżdżały te dwa kluby. Takie Midtjylland walczy o mistrzostwo, ale presję ma nieporównywalną, bo nie ma tam grupy kibiców jak w Kopenhadze. W samym mieście żyło mi się bardzo fajnie. Mimo że to stolica, było spokojnie. Podobało mi się, że życie toczyło się trochę wolniej. Z natury jestem mocno emocjonalny. Dalej czasem potrafię się zagotować, ale w porównaniu do tego, co było przed wyjazdem, w Danii mocno się wyluzowałem — twierdzi.
W GÓRNIKU BY NIE ZAGRAŁ
Dobrej opinii o pobycie w Danii nie zmieniają napięcia, jakie wywołał, wracając z Turcji do FC Kopenhaga, a nie Broendby, w którego historii był już wtedy znaczącą postacią. - Wszystkie nieprzyjemne sytuacje miały miejsce tylko w internecie. W codziennym życiu nie były odczuwalne. Wychodzę z założenia, że o słabych i anonimowych się nie mówi. Jestem w stanie zrozumieć niezadowolenie kibiców, że przeszedłem do Kopenhagi. Świat kibicowski jest inny. Ma swoje ambicje, zasady i rywalizacje. Rozumiem też, że piłka nożna wzbudza wiele emocji, a kibice się przywiązują. Świat się jednak zmienił. Piłkarze muszą patrzeć na siebie — podkreśla, choć sam twierdzi, że do Górnika Zabrze by nie przeszedł. - W moim wieku mogę się zdobyć na taką deklarację bez większego ryzyka. Ale gdybym miał 20 lat, to bym z takimi słowami uważał — uśmiecha się napastnik.
TURECKIE ROZCZAROWANIE
Jedyne, czego żałuje z okresu pobytu za granicą, to epizodu w Turcji. Nie chodzi jednak o samo podjęcie decyzji o wyjeździe z Danii, lecz o to, jak wszystko potoczyło się na miejscu. - Bardzo mi szkoda tego okresu, bo pobyt tam byłby bardziej owocny, gdyby nie wybuchła pandemia. Miałem jeszcze rok kontraktu plus opcję przedłużenia i bardzo chciałem tam zostać. W klubie powiedzieli mi jednak, że wobec koronawirusa mogą nadejść problemy finansowe, więc jeśli pojawi się inny klub, nie będą mi robić problemów. Do dziś mam jednak w Goeztepe fajne relacje. Kibicuję im i wierzę, że się odbudują. Mam duży szacunek, że działacze przyszli do mnie i tak otwarcie powiedzieli, co może nastąpić. Myślę, że nie do każdego piłkarza tak podchodzili – twierdzi.
DUMA Z TRZECH MECZÓW
To właśnie dzięki latom spędzonym za granicą Wilczek może się dziś tytułować byłym reprezentantem Polski. Żeby przebić się z Danii, musiał strzelać naprawdę sporo bramek, ale nie ma o to pretensji. - Patrząc na to, z kim rywalizowałem i gdzie grali pozostali napastnicy z kadry, mogło mnie tam w ogóle nie być. A nie dość, że dostałem powołania, to jeszcze zagrałem. Nie było to łatwe — mówi Wilczek, któremu Adam Nawałka pozwolił zagrać w starciach z Armenią, Słowenią i Urugwajem w 2016 i 2017 roku. - Oceniając sytuację, w jakiej byłem, uważam, że trzy mecze w reprezentacji Polski to powód do dumy – nie ma wątpliwości. To samo zresztą można powiedzieć o całej jego karierze. Gdy poprzednio wracał do Piasta, miał 25 lat, a za sobą trzy zmarnowane sezony w Zagłębiu Lubin. Powiedzieć, że w Gliwicach jego kariera nabrała rozpędu, to nic nie powiedzieć.

Komentarze 0