Kanye w ogniu i przerwany koncert Brockhampton - nasza relacja z festiwalu Camp Flog Gnaw Carnival
Kilka miesięcy temu porównywałem Kanye'ego do The Beatles, przekonując, że od czasów legendarnej czwórki z Liverpoolu nie było w muzyce kogoś, kto równie odważnie wyznaczałby nowe kierunki mainstreamu i cieszył się przy tym tak gigantyczną popularnością. Po koncercie Kids See Ghosts jestem tego jeszcze bardziej pewien - pisze Jacek Sobczyński, szef redakcji newonce.net, który był na tegorocznej edycji festiwalu Camp Flog Gnaw Carnival w Los Angeles.
To jeszcze festiwal, czy już wesołe miasteczko? Pytanie zasadne, skoro na Camp Flog Gnaw znajdziecie więcej diabelskich młynów niż scen - o dziwo, było nawet młyńskie koło deluxe tylko dla VIP-ów i dziennikarzy. A jednak nadzorowany przez Tylera, The Creatora Camp Flog Gnaw Carnival w ledwie 6 lat wyrósł na drugi największy (i drugi najważniejszy) po Coachelli festiwal muzyczny w Kalifornii. Co prawda w 95% dominuje na nim hip-hop i r'n'b, ale chodząc ulicami Miasta Aniołów i wsłuchując się w to, co leci z jadących samochodów, ze sklepów i okolicznych klubów, od razu czuje się, że właśnie tak brzmi soundtrack do życia w Los Angeles.
Nie ukrywajmy, jest to zupełnie inny rodzaj festiwalu niż ten, do jakiego przyzwyczailiśmy się na krajowym podwórku. Wszechobecne karuzele, młyńskie koła, jakieś gry zręcznościowe typu strzelanie do plastikowych kaczek - wszystko to sprawia, że momentami naprawdę czujemy się jak w lunaparku. Ale takim dla dorosłych: nad całym terenem Camp Flog Gnaw przez dwa dni unosił się obłok charakterystycznego dymu - pamiętajmy, że od niedawna w Kalifornii można legalnie kupić marihuanę. Co jeszcze? Plac wokół Dodger Stadium, na którym odbywał się festiwal, otaczała masa budek i stoisk gastronomicznych. Menu łączyło w zasadzie tylko to, że serwowane tam jedzenie było niezdrowe. Od smażonych w oleju kawałków sera, przez hot chili tacosy i monstrualne hot dogi, po lukrowane cukierki ciągutki; moim personalnym hitem był lodowy domek, w którym sprzedawano słodycze.
Ceny były koszmarne nawet dla Amerykanów: kubek kraftowego piwa (na festiwalu napijecie się tylko takiego) kosztował 12 dolarów, normalny posiłek to przyjemność od 20 wzwyż. Co ciekawe, choć Camp Flog Gnaw Carnival ma wielu partnerów, na terenie imprezy nie zobaczycie żadnej reklamy, żadnego - nawet nienachalnego - brandingu. Poza stoiskiem GOLF, no ale to firma szefa. Można? Można! I jeszcze jedno: wszystko tu zaczyna się dużo wcześniej niż w Polsce. Headlinerzy zamykają festiwal o 22, a pierwsze koncerty rozpoczynają się już o 12.00. Ale z drugiej strony ciemno robi się tu już przed 17, więc nie jest też tak, że bawimy się tylko o jasności.
Na Camp Flog Gnaw Carnival pojechałem dzięki uprzejmości marki Converse, jednego z partnerów głównych festiwalu. Dzięki Converse! Tak wygląda mój prywatny ranking koncertów - ułożony od najgorszego do najlepszego.
1
nieklasyfikowane: Brockhampton / Virgil Abloh
Tu parę słów wyjaśnienia: pierwsze cztery numery na Brockhampton spokojnie predestynowałyby ten występ do miana jednego z najlepszych na festiwalu. Co tam się działo - wyobraźcie sobie zbitkę Backstreet Boysów (te układy choreograficzne!) z superenergetycznym hip-hopem. Ogień na scenie, ogień pod sceną, to wymagało interwencji straży pożarnej. I tak też się stało. Po czterech numerach zespół nagle zszedł ze sceny, po czym jakiś facet oznajmił przez głośnik, że uwagi na zbyt duży ścisk straż pożarna miasta Los Angeles przerywa ten koncert. Czekaliśmy wszyscy 10, 20, 30 minut, aż tu nagle wybiła 22.00 i trzeba było iść na Kids See Ghosts. Co prawda Brockhampton w końcu wrócili, ale ja byłem już pod główną sceną, bo są sprawy ważne, ważniejsze i jest Kanye. Natomiast tu uwaga do polskich organizatorów - Brockhampton tani nie są, ale na taki koncert warto wyłożyć nawet duże pieniądze.
Do zestawienia nie klasyfikuję także setu szefa OFF-WHITE Virgila Abloha, ponieważ chłop po prostu wyszedł, zagrał parę piosenek i zszedł. Dlatego ten występ traktuję bardziej w kategorii zdjęcia z niedźwiedziem na Gubałówce aniżeli pełnoprawnego wydarzenia artystycznego; przecież wszyscy przyszli tylko po to, żeby zobaczyć na własne oczy najgorętsze obecnie nazwisko w świecie mody. Bo na pewno nie w świecie DJ-ingu...
2
10. Earl Sweatshirt
Naprawdę nie sądziłem, że tak dobry MC wyląduje na najniższym stopniu zestawienia, ale niestety, o ile muzyka Earla dojechała na Camp Flog, o tyle on sam niekoniecznie. Od Bad Acid i zagranego po raz pierwszy Nowhere2go po zupełnie nowe, niepublikowane jeszcze tracki - nawijka powolnego, snującego się po scenie Earla Sweatshirta była wyraźnie na siłę, co uwypukliły wizyty gości; na koncercie pojawili się wyjątkowo żwawi Rico Nasty i Na'kel Smith. I to nie jest tak, że ciężki klimat twórczości Sweatshirta kłócił się z lunaparkowym klimatem całego wydarzenia. Earl sprawiał po prostu wrażenie kogoś, kto jest zbyt zmęczony, żeby w ogóle grać. Najwyraźniej powrót na scenę po zmaganiach z depresją nastąpił zwyczajnie za szybko.
3
9. A$AP Rocky
Po krakowskim występie A$AP Rocky spokojnie mógłby zmienić ksywkę na ZA$AP. Posapał pod własny wokal z playbacku i nie minęło czterdzieści pięć minut, a było po wszystkim - pisał nasz redaktor Marek Fall w swoim tekście Czy koncerty rapowe mają jeszcze sens? No i w Los Angeles mieliśmy powtórkę z rozrywki. To niewiarygodne, jak człowiek o takim potencjale potrafi tak zapamiętale psuć na żywo tzw. wrażenia artystyczne. Rocky na żywo całą uwagę skupiał na bieganiu jak potłuczony, podskakiwaniu i domaganiu się some fuckin' noise. W przerwach - nawet jednominutowych - zziajany łapał powietrze niczym alergik w czerwcu. Najgorsze, że on naprawdę się do tego przyłożył: była wielka głowa, z której wychodził A$AP, były efekty pirotechniczne, cały ten koncert faktycznie miał jakiś zamysł. Szkoda, że główny bohater był kompletnie bez formy. Kiedy w otwierającym gig A$AP Forever nawijał z półplaybacku, zgrzytnąłem zębami. Ale gdy potem w LSD zaczął śpiewać live - modliłem się w duchu, żeby jednak znowu z niego skorzystał.
4
8. Jaden Smith
Po tym koncercie media mówiły tylko o jednym - deklaracji, jaką od niechcenia rzucił Jaden; szło o to, że z Tylerem rzekomo łączy ich coś więcej niż tylko przyjaźń... Tymczasem pod sceną od razu było czuć, że to zwykły żarcik. Ale też i całkiem dobrze obrazuje to, że za wiele o samym gigu powiedzieć nie szło... Na pewno młodemu Smithowi bardzo się chciało - Jaden praktycznie w każdym kawałku wrzeszczał jak rasowy punkowiec, biegał od jednego końca sceny na drugi, w przerwach składał hołd swojemu rodzinnemu L.A. i przyznał, że to jego pierwszy tak duży koncert. Natomiast spodziewałem się, że występ tak mocno zanurzonego w przyszłości rapera jak Smith będzie po prostu formalnie ciekawszy - a nie, że pusta scena i czerwone telebimy. Co więcej, czyste kawałki z SYRE zabrzmiały dosyć płasko. Całość ratowało tylko zaangażowanie głównego zainteresowanego.
5
7. SZA
Definicja poprawnego, solidnego festiwalowego gigu. SZA, zaskakująca headlinerka pierwszego dnia - jej koncert zamykał główną scenę - zaśpiewała to, co miała do zaśpiewania, w przerwach wyjątkowo mocno rozgadując się widowni. Był liveband, ale tu zadbano o to, żeby głos bohaterki był tym, na czym mamy skupić uwagę przez blisko godzinę. I do tego elementu nie można było mieć zarzutu. Natomiast trochę zabrakło nutki koncertowego szaleństwa, może trzeba było mocniej wyeksponować instrumentalistów - tak jak zrobiła to artystka z miejsca 6. Dlatego, chociaż to była sobota, już o 22.45 poczułem się mocno senny.
6
6. Lauryn Hill
Ten koncert był bardzo dobry, bardzo krótki i bardzo... dziwny? Od początku: wszystko działo się w ramach obchodów 20. rocznicy wydania The Miseducation of Lauryn Hill, debiutanckiej i jedynej dotąd płyty wokalistki. W grafiku przewidziana jest godzina, album trwa 77 minut, ale OK, dwa, trzy kawałki mogą wylecieć. Tymczasem na scenie zainstalowała się didżejka, swoją drogą dość podobna do Lauryn, po czym zagrała... 25-minutowy set. A kiedy wyjątkowo osobliwie ubrana Hill w końcu pojawiła się na Camp Stage, zaczęła się część regularna, trwająca około pół godziny. I wszyscy wiedzieliśmy dlaczego; mniej więcej od połowy głos Lauryn zamieniał się w chrypkę starej ciotki, miłośniczki papierosów Popularnych.
Szkoda. Szkoda, bo i materiał mistrzowski, i instrumentalnie był to ogromny rozmach, a tymczasem sił starczyło na sześć utworów (m.in. singlowe Ex-Factor, Everything is everything i Doo Woop). Z tym koncertem Lauryn było jak ze stołowaniem się w knajpie z trzema gwiazdkami Michelin: przepyszne, ale już przy wyjściu poczujecie się głodni.
7
5. The Internet
W Warszawie czułem niedosyt; nietrudno było odnieść wrażenie, że zespół grał tak, jakby cały czas nie skończył próby, w dodatku Syd była jakaś dziwnie schowana. Okazuje się, że powód jest prosty - mało kto spodziewał się, że The Internet to band wręcz stworzony na duże sceny! Tu też tylko siedem numerów, za to pełnych improwizacji, niespodziewanych aranży i... szalejącej Syd, która czuła się jak u siebie w domu. Inna sprawa, że faktycznie była u siebie w domu. A i tak najpiękniej zabrzmiała oniryczna, mocno kameralna Girl; to był ten jedyny moment, kiedy pod wielką sceną chłonąłem prawdziwie klubową atmosferę. Chociaż wszechobecny dym też zrobił swoje.
8
4. Majid Jordan
Bez patosu, bez fajerwerków, bez sztucznych głów na scenie - te dwie prawdziwe wystarczyły, żeby zrobić jeden z najpiękniejszych chilli festiwalu. Na pierwszym planie był oczywiście łażący z jednego końca sceny na drugi Majid Al Maskati (ile on zrobił kilometrów podczas koncertu?) i jego niesamowicie czysty głos; facet wjeżdżał płynnie we wszystkie, nawet najtrudniejsze do wykonania na żywo tony. Nagle okazuje się, że do ogarnięcia jednego z najlepszych wykonów festiwalu wystarczy po prostu... umieć dobrze śpiewać. Niesamowite, zwłaszcza w przypadku muzyków! Ale tak na poważnie: jeśli ta dwójka nie zrobi wielkiej kariery, to naprawdę będzie znaczyć, że muzycznym biznesem rządzi przypadek.
9
3. Tyler, The Creator
O tym, jak świetny był to koncert możecie przekonać się powyżej; Tyler od razu wrzucił zapis całości na YouTube. Od siebie dodam tylko, że gospodarz Camp Flog Gnaw pięknie zaprzeczył lansowanej wciąż przez niektórych tezie, jakoby w rapie na żywo sprawdzał się tylko spontan, że starannie wyreżyserowane widowiska są zarezerwowane dla innych gatunków. Prawilnie, mordo! No właśnie nie do końca, bo ten psychodeliczny teatrzyk z jeżdżącym na rowerku niczym Jigsaw z Piły Tylerem był stuprocentowo fascynujący, a wizerunek zdziecinniałego szajbusa przyciąga tłumy; nikt pierwszego dnia nie zaliczył wyższej frekwencji, niż najważniejszy głos Odd Future.
10
2. Kids See Ghosts
Chociaż od ich występu minęły trzy dni, ciągle nie mogę wyrzucić z pamięci tego ogromnego prostopadłościanu, który niespodziewanie zawisł nad naszymi głowami. Tak, Cudder i Kanye zdominowali tę edycję festiwalu. O niczyim koncercie nie mówiło się tak wiele - zarówno przed, jak i po całym wydarzeniu. Nikt nie zgarnął większej widowni. Nikt tak jak oni nie zaskoczył ludzi. Bo przyznaję, spodziewałem się wszystkiego, ale nie tego, że ta dwójka nagle wyjedzie w wielkiej skrzyni z pleksi, po czym filmowani kamerami przemysłowymi zagrają w niej cały koncert.
Była cała ep-ka, były pojedyncze utwory Kanye'ego (Father Stretch My Hands pt. 1, Paranoid) i Kida Cudiego (Pursuit Of Happiness). Ale tak szczerze? Muzyka była tu chyba najmniej ważna. I żeby nie było, wykonanie było bardzo dobre, natomiast po reakcjach ludzi było widać, że wszyscy przyszli tu tylko po to, żeby zobaczyć na żywo Kanye Westa. A nuż znów odwali jakiś spektakularny numer albo wygłosi płomienny speech (nic takiego się w rzeczywistości nie wydarzyło). To był zupełnie nowy poziom widowiska, choć lekko podkradziony Lorde - ten patent wykorzystała jako pierwsza. Tyle że po niej nie spodziewalibyśmy się dodatkowych wariactw, na przykład tego, że niespodziewanie wykona jakiś obłąkańczy taniec, w dodatku odziana w polar. A Kanye właśnie to zrobił.
Ale tak swoją drogą - czy moment, w którym tańczący w wiszącym kilkanaście metrów nad ziemią, podgrzewanym płomieniami prawdziwego ognia prostopadłościanie Kanye West śpiewa: Ba-ba-ba-ba, Brrat-tat-da-da-da-da, Ga-ga-ga-ga, Brrr-ah-da-da, brrr-ah-da-da nie jest dowodem na to, że my jako cywilizacja jesteśmy bliżej upadku niż kiedykolwiek?
11
1. Pusha T
Długo zastanawiałem się, czy na pierwsze miejsce bardziej zasługują Kids See Ghosts, czy King Push. Audiowizualny cyrk, o którym nie zapomnę nigdy kontra muzyczny rozp***dol, którego też nie zapomnę nigdy? A potem odpaliłem powyższy filmik i już wiedziałem, że King jest tylko jeden. Jeśli Puszaty pojawi się w przyszłym roku w Polsce - a uwierzcie, naprawdę tego chcecie - to przygotujcie się na potężną, koncertową petardę, na strzały znikąd, bombardowanie i rzeź. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałem tak świadomego, pewnego mocy swojego materiału (i mocy swoich skillsów) rapera. Pusha T jechał kolejne kawałki jak robot, a kiedy dotarł do Santerii - przejeżdżając uprzednio przez Clipse'owe Grindin' i Runaway, cała widownia miała wrażenie, że właśnie z hukiem otworzyło się niebo. Wybitny koncert! Co parę kawałków wyraźnie rozochocony przyjęciem widzów Pusha wrzeszczał do mikrofonu: Daytona, the best rap album of the year! i zapewniam, że nie słyszeliśmy na tym festiwalu równie prawdziwych słów.
Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!
Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.