Zmiana na stanowisku szkoleniowca nigdy nie jest dla drużyny łatwa, choć w wielu przypadkach to konieczność. Złe wyniki, wypalenie, konieczność świeżego spojrzenia albo po prostu zmiana koncepcji. W ciągu ostatnich kilku miesięcy aż siedem zespołów NBA zmieniło więc trenerów. Otwarte zostają już tylko wakaty w Oklahomie oraz Houston. Analizujemy, które kluby znalazły już swoich ludzi i dlaczego postawiły właśnie na nich.
CHICAGO BULLS - BILLY DONOVAN
Od kilku dobrych już lat Chicago Bulls dryfują w stronę jednej z najgorszych organizacji w całej lidze. Byki w trzech kolejnych sezonach nie potrafiły dobić nawet do granicy 30 zwycięstw. Na domiar złego rozwój młodych zawodników jakby stanął w miejscu, czego najlepszym przykładem jest Lauri Markkanen.
Za całe zło w Chicago odpowiedzialny miał być trener Jim Boylen, który poparcia nie miał nawet wśród swoich graczy. Zdaje się więc, że ktoś w Chicago zaczął wreszcie bić na alarm, a efektem tego są bardzo duże zmiany. Bulls zaczynają niemal od zera. Zatrudniono nowego menedżera, a teraz pożegnano także Boylena oraz większość członków jego sztabu. Na jego miejsce wchodzi Billy Donovan.
Donovan to były trener uniwersytecki, który w NBA dostał szansę od Oklahoma City Thunder. Jego wyniki nie są do końca ekscytujące, ale 55-latek „odbił się” w zakończonych niedawno rozgrywkach. Po raz kolejny wprowadził OKC do fazy play-off, a był tam za każdym razem, odkąd w 2015 roku objął stanowisko. Tym razem zrobił jednak wynik ponad oczekiwania, w przeciwieństwie do lat poprzednich. Fanów Bulls na pewno cieszy fakt, że pod okiem Donovana błysnęło w barwach Thunder kilku młodych zawodników. Na dodatek, to sam szkoleniowiec wybrał Chicago, choć na brak ofert narzekać nie mógł.
Jako doświadczony trener ma szansę wreszcie poukładać ciekawą drużynę Byków. Jest bardzo dobrym wyborem dla tak młodego zespołu. Wśród innych trenerów uchodzi za szkoleniowca, który ustawia swoich zawodników w dobrej pozycji do sukcesu. Dla fanów z Chicago to jednak duża zmiana na lepsze w porównaniu z Boylenem.
To także pewna rodzaju nowość, bo Bulls w ostatnich kilkunastu latach z reguły decydowali się na trenerów bez doświadczenia. Tym samym Artūras Karnišovas, wspomniany nowy menedżer klubu, chce znów zrobić w Chicago kompetentny i zdolny do rywalizacji z najlepszymi zespół.
BROOKLYN NETS - STEVE NASH
Od początku wiadomo było, że Kenny Atkinson nie będzie miał łatwego życia na Brooklynie, gdy do zespołu dołączą Kevin Durant oraz Kyrie Irving. Dziś o Atkinsonie mówi się już „były szkoleniowiec Nets”, bo jeszcze w lutym zdecydowano się z nim rozstać. To jednak w dużej mierze zasługą Atkinsona były dobre wyniki Nets w ostatnich latach, jak również rozwój młodych, utalentowanych zawodników. Swoją pracą sprawił, że koszykówka na Brooklynie znów zaczęła mieć znaczenie – na tyle, że latem ubiegłego roku do klubu dołączyły dwie wielkie gwiazdy. Dużo wskazuje na to, że koniec końców to te dwie gwiazdy przyczyniły się koniec końców do rozstania z Atkinsonem.
Nets postawili na bardzo ciekawą kandydaturę i wybrali Steve'a Nasha. Kolejny znakomity rozgrywający sprzed lat będzie miał okazję sprawdzić się na ławce trenerskiej. Nash to dwukrotny MVP sezonu regularnego i mistrz akcji pick-and-roll. Po zakończeniu kariery zdawało się, że rywalizację o jego czas wolny wygrywa jednak inna sportowa miłość, czyli piłka nożna, ale Nash został blisko koszykówki. Pracował jako menadżer reprezentacji Kanady. Przez chwilę był doradcą w zarządzie Golden State Warriors, gdzie budował dobre relacje z KD. Teraz to na jego barki spadnie poukładanie wszystkiego na Brooklynie. Łatwo nie będzie, szczególnie gdy słyszy się niektóre wypowiedzi Irvinga i Duranta, którzy sugerują… triumwirat trenerski.
Nash jako trener bez doświadczenia może mieć problem z dotarciem do ego zawodników. Jako zawodnik odnosił w NBA sukcesy, ale pierścieniem mistrzowskim pomachać mogą przed nosem Irving i Durant. Z drugiej strony, jako urodzony przywódca nie powinien mieć większych problemów, by zjednać sobie zespół.
Najważniejsze będzie jednak okiełznanie wspomnianej dwójki – dobre relacje z każdym z nich mogą okazać się pomocne lub zdradliwe. Wszak teraz Nash będzie dla tej dwójki kimś więcej niż tylko „byłym graczem” i kolegą. Czy z Kanadyjczykiem u steru Nets mogą w przyszłym sezonie stać się pretendentem do tytułu? Wiele zależeć będzie od wątpliwego zdrowia Irvinga oraz Duranta.
NEW YORK KNICKS - TOM THIBODEAU
Zespół, który od lat nie może znaleźć właściwego trenera, wybrał sobie jedną z najgorszych możliwych opcji. Tom Thibodeau po krótkiej przerwie wraca na ławkę trenerską, ale trudno jest wyobrazić sobie, by Knicks mogli po latach wrócić do fazy play-off. Drużyna z Nowego Jorku jest jedną z najgorzej zarządzanych organizacji w całej lidze i to się nie zmienia od lat. Zatrudnienie nowego menadżera w osobie Leona Rose'a miało być początkiem drogi do odrodzenia. Kolejnym początkiem, dodajmy. Rose zatrudnił jednak… swojego byłego klienta, z czasów, gdy był jeszcze agentem sportowym. Thibs dostał kontrakt na pięć lat, ale dla Knicks to mogą być lata stracone. Niestety w Nowym Jorku to historia dobrze znana.
Bo choć Thibodeau to trener co najmniej kompetentny, to jednak NBA zdaje się „odjechała” mu dawno temu. Niegdyś ekspert od defensywy, a Timberwolves pod jego wodzą byli jedną z najgorzej broniących drużyn w lidze. I jedną z najrzadziej rzucających za trzy, co spowodowane jest przede wszystkim dużą niechęcią Thibodeau do zmian. 62-latek nie jest też trenerem znanym z dobrego szkolenia młodzieży, a przecież Knicks mają w składzie grupę takich zawodników. Niedługo dołączy do tej grupy gracz wybrany z czwartym numerem w listopadowym drafcie. Dla niego perspektywa gry u Thibodeau nie może być ekscytująca. Wszak były szkoleniowiec Bulls i Wolves słynie wręcz ze swoich bardzo długich treningów oraz grania ulubionymi zawodnikami grubo powyżej 40 minut na mecz.
PHILADELPHIA 76ERS - DOC RIVERS
Najgorętsze nazwisko, które pojawiło się na karuzeli, choć bardzo szybko z niej zniknęło. Doc Rivers po zwolnieniu przez Clippers miał zrobić sobie przerwę, ale nie mógł oprzeć się wyzwaniu w Filadelfii. To on został kozłem ofiarnym ogromnego rozczarowania LAC i nie da się ukryć, że rzeczywiście miał sporo za uszami. Trudno oprzeć się wrażeniu, że największym magnesem w przypadku Riversa jest zdobyte niegdyś w Bostonie mistrzostwo. Sęk w tym, że było to dawno temu, a przez siedem lat pracy w Los Angeles nie był w stanie przeskoczyć nawet drugiej rundy fazy play-off.
Mimo to skusili się 76ers, chyba trochę z przymusu. Im nie po drodze z rewolucją kadrową po tym, jak wyrzucili setki milionów dolarów na kontrakty Tobiasa Harrisa i Ala Horforda. W tym momencie mogą mieć po prostu nadzieję, że Rivers będzie wiedział, jak dopasować do siebie elementy układanki.
Brett Brown tego nie wiedział i w Filadelfii już go nie ma, choć i tak utrzymał posadę dłużej, niż powinien. Doc może okazać się nieco lepszy w rozwiązaniu takich łamigłówek, jednak źle skonstruowany skład to nie wszystko. Najważniejsze i tak będzie trafić z przekazem do dwóch największych gwiazd zespołu, które od lat dobrze znają swoje największe słabości, a mimo to nic sobie z nich nie robią.
Rivers znany jest przede wszystkim z budowania bardzo dobrych relacji z zawodnikami, natomiast wedle doniesień prasowych miał za dużo pozwalać takim graczom jak Kawhi Leonard czy Paul George. Dla fanów Sixers nie jest to dobra wiadomość. Dużym plusem może okazać się za to zatrudnienie Dave'a Joergera jako asystenta. Były trener m.in. Memphis Grizzlies był brany pod uwagę do roli głównego szkoleniowca przez kilka innych zespołów.
LOS ANGELES CLIPPERS - TYRONN LUE
Clippers pożegnali Riversa, lecz na jego miejsce zatrudnili znajomą twarz. Człowieka, który pracował w sztabie Doca i był jednym z jego najważniejszych ludzi. Tyronn Lue po kilku latach przerwy wraca na stanowisko głównego trenera, choć już rok temu prowadził zaawansowane rozmowy z klubem z Los Angeles. Wtedy chodziło o Lakers i kolejną przygodę u boku LeBrona Jamesa, z którym 43-latek w 2016 roku świętował mistrzostwo.
Po odejściu LBJ do Miasta Aniołów trener Lue nie za bardzo sobie jednak radził. Przegrał sześć pierwszych meczów na starcie sezonu 2018/19 i został przez Cavs zwolniony. Dość powiedzieć, że w całej swojej karierze trenerskiej wygrał tylko jeden z 18 meczów bez Jamesa w składzie. Trudno więc nie wiązać jego sukcesów z obecnością LeBrona.
W związku z tym Lue ma sporo do udowodnienia, a presja ciążąca na nim i Clippers będzie bardzo duża. Jako członek sztabu Riversa był jednym z głównych odpowiedzialnych za upadek drużyny w bańce na Florydzie. Tymczasem zegar tyka coraz głośniej i kolejna taka wpadka może być dla LAC początkiem końca. Szczególnie że Leonard chciał nie tylko grać blisko swojego domu, ale też nadal coś w NBA znaczyć. Pierwszym krokiem ku temu ma być stworzenie dużo lepszej chemii w zespole i zadanie to spadnie właśnie na barki Lue. Jakoś dał sobie radę w Cleveland mimo trudnej relacji Jamesa z Kyrie Irvingem, więc może rzeczywiście jest idealnym rozwiązaniem dla Clippers? Opcją, która była tuż pod ręką.
Lue jako szkoleniowiec jest zresztą nieco bardziej otwarty na nowoczesną koszykówkę niż Rivers. Nie boi się eksperymentować i szukać działających ustawień, co udowodnił w Cleveland. Powinien też dużo lepiej wykorzystać młodych zawodników LAC, z czym Doc akurat zawsze miał sporo problemów, nie tylko w Mieście Aniołów.
W teorii Lue ma więc wszystko, by odmienić Clippers – na tyle, by stali się najpoważniejszą dla Lakers przeszkodą w drodze do obrony tytułu. Jednak w praktyce zdaje się, że jego umiejętności rokrocznie są nieco przeceniane. Teraz staje przed kolejnym trudnym wyzwaniem, a pomocą służyć będzie m.in. Chauncey Billups, który dołączył do jego sztabu.
INDIANA PACERS - NATE BJORKGREN
Drugi na liście debiutant obok Steve’a Nasha i pierwszy asystent Nicka Nurse'a z rolą głównego szkoleniowca. W ostatnich latach Bjorkgen pracował bowiem właśnie w sztabie Toronto Raptors. Przeszedł mniej więcej taką samą drogę jak jego długoletni przyjaciel Nurse. Obaj odnosili sukcesy w G-League, a potem trafili do sztabów w NBA. Wreszcie to Nurse pociągnął Bjorkgena za sobą do Kanady – był to pierwszy zatrudniony przez niego asystent.
Teraz i on będzie miał okazję prowadzić swój zespół w NBA, a szansę zdecydowali się dać mu Indiana Pacers. Już po zwolnieniu Nate'a McMillana pod koniec sierpnia władze Pacers miały ponoć Bjorkgena na celowniku.
Bjorkgen to szkoleniowiec nowej szkoły. Trener kreatywny i z otwartym umysłem, a więc umiejący dopasować system do zawodników, a nie odwrotnie. 45-latek jawi się jako wszechstronny specjalista, który w Raptors zajmował się różnymi aspektami gry zespołu. Począwszy od treningu, poprzez defensywę, aż do szybkich ataków. Dla Nurse'a był swego rodzaju siłą stabilizującą: zawsze pozytywny, ale też wyważony emocjonalnie. Stanowił znakomite uzupełnienie czegoś, co Nurse określał bardziej jako „partnerstwo” niż relacja na zasadzie szef-podwładny. Dla Pacers powinien być natomiast siłą odpowiedzialną za duże zmiany w zespole, który od lat zdawał się bić głową w mur.
NEW ORLEANS PELICANS - STAN VAN GUNDY
Pelicans nie zwlekali zbyt długo i zaraz po zakończeniu sezonu pożegnali trenera Alvina Gentry’ego. Lepiej późno niż wcale, chciałoby się rzec. Szczególnie jeśli jest się entuzjastą gry w obronie, z czym w Nowym Orleanie od lat był problem. Całkiem długo trwał za to proces poszukiwania nowego szkoleniowca, ale wreszcie się udało. Kolejny trener po kilku latach przerwy wraca na stanowisko – tym razem szansę otrzymał Stan Van Gundy. Były szkoleniowiec m.in. Marcina Gortata to znany specjalista defensywny, który będzie dużą odmianą w stosunku do Gentry’ego. SVG ma zresztą szansę stworzyć w Nowym Orleanie zespół z prawdziwego zdarzenia już w swoim pierwszym sezonie. Pelicans to bowiem bardzo ciekawe połączenie weteranów (Redick, Holiday) i młodego talentu (Ingram, Williamson).
SVG to też jeden z najciężej pracujących trenerów w lidze, który bardzo mocno ceni sobie odpowiednie przygotowanie do każdego meczu. To również świetny motywator i jeden z najlepszych szkoleniowców, jeśli chodzi o rozwiązania w końcówkach spotkań. Nie do końca sprawdził się jako ekspert telewizyjny, czyli w roli, którą podjął po odejściu z Detroit. Tam zresztą prowadził Pistons bez sukcesów, choć wtedy miał więcej obowiązków, bo podejmował też decyzje kadrowe. W przeszłości miewał też problemy w relacjach z zawodnikami, wchodząc w publiczne kłótnie z Dwightem Howardem czy Shaquille’em O’Nealem. Jednak jego byli podopieczni z reguły mówią o nim same dobre rzeczy, a wybór Pelikanów zdaje się pochwalił także wspomniany Marcin Gortat.
Van Gundy największe sukcesy odnosił właśnie jako trener Orlando Magic, choć karierę zaczynał w innym miejscu na Florydzie – w Miami. Jego zespoły już kilkanaście lat temu grały nowoczesną koszykówkę, opartą na grze inside-outside. Szczelna defensywa, kontrola na tablicach, mało strat, ale też dość wolne tempo to znaki rozpoznawcze tych drużyn. Dziś nie do końca jest to recepta na sukces, jednak dla Pelicans to dobra droga do pewnej zmiany kulturowej w obrębie klubu. Klub z Luizjany zdecydował się powierzyć to zadanie 61-latkowi ze sporym doświadczeniem i dużą renomą w NBA. Pozostaje jeszcze kwestia odblokowania potencjału Ziona Williamsona, wokół którego SVG bez wątpienia będzie próbował budować siłę swojej drużyny.