Tak, dobrze widzicie – Kendrick Lamar się skończył. A dokładniej jego jedenastoletnia przygoda w Top Dawg Entertainment. Bo, zgodnie z zapowiedziami, Mr. Morale & The Big Steppers to ostatni album rapera z Compton wydany w wytwórni dowodzonej przez Anthony'ego Tiffitha.
Od premiery piątego albumu Kendricka Lamara minęło kilka dni. To zdecydowanie za wcześnie, żeby pokusić się o prawdziwie wnikliwą analizę. I jednocześnie wystarczająco, żeby dość solidnie osłuchać się z tym wyjątkowym materiałem. Wyjątkowym, bo wydanym po najdłuższej przerwie w karierze kaznodziei z Compton. Również ostatnim, który ukazał się nakładem Top Dawg Entertainment – drugiego domu K. Dota. Oraz, last but not least, Mr. Morale & The Big Steppers to nie tylko dwuczęściowy, ale i najbardziej eksperymentalny longplay w dorobku rapera.
Lech Podhalicz
W otwierającym United in Grief, który rozpoczyna się od chóralnego zaśpiewu, Kendrick rapuje: One-thousand eight-hundred and fifty-five days / I've been goin' through somethin' / Be afraid. Tak, od DAMN. minęło sporo czasu, ale czy faktycznie jest się czego bać? Wręcz przeciwnie: zero strachu, masa ekscytacji. Monumentalny, odważny i nieoczywisty Mr. Morale & The Big Steppers to wymagająca płyta. Próg wejścia z pewnością wyższy niż w przypadku Good Kid, M.A.A.D City czy To Pimp a Butterfly. Gros detali odkrywa się dopiero po kilkunastu odsłuchach. Pierwsze to próba adaptacji do tego, co przygotował Kung Fu Kenny na pożegnalnym, triumfalnym marszu. Introspektywnej analizie własnego życia, zawodowych dokonań, ale i spraw rodzinnych. Terapeutycznego spojrzenia w głąb siebie, ale i próby ujęcia szerszej perspektywy dotyczącej Lamara jako jednego z ważniejszych artystów XXI wieku. Między innymi przez pryzmat cancel culture, błędów młodości, mesjanistycznej postawy czy spełniania oczekiwań publiki.
Na początku wydaje się, że dużo tu chaosu, stylistycznych przeskoków i jednak trochę dłużyzn. Wszystkie te spostrzeżenia można wyrzucić do kosza. Piąty album Oklamy to przeambitne dzieło, które nie ugięło się pod własnym ciężarem. A przecież mogło. Doszliśmy do momentu, w którym eksperymentalna scena ma bezpośredni wpływ na majorsów. Niby człowiek wiedział, ale cieszy fakt, że Lamar przenosi na Mr. Morale & The Big Steppers sporo undergroundowych patentów. W pierwszym tracku słychać inspirację JPEGMAFIĄ, przez całość przewijają się yeezusowe motywy, a ważnym elementem jest… free jazz.
No właśnie, jazz. Wzorową producencką robotę wykonał Duval Timothy, którego Help był wyróżniającym się albumem 2020 roku. Rezydent południowego Londynu dostarczył oszczędne w środkach, poruszające podkłady, które zaskakująco dobrze fitują do delivery K. Dota. Potężna perkusja w United In Grief, smyczkowe aranże w Father Time, pianino o sporym ładunku emocjonalnym w Rich (Interlude) czy repetytywny, sugestywny bit do Crown to właśnie jego sprawka. I, co ważne, to jest zupełnie inny jazz niż na epickim To Pimp a Butterfly. Wielka pompa zamieniona na nieśmiały introwertyzm. Brytyjczyk to nowa twarz w lamarowskim bestiariuszu, ale są też stare wygi. Sounwave, Bekon czy DJ Dahi stanowią rdzeń tej płyty. I również wznoszą się na wyżyny własnej skillówy.
Ktoś wspominał, że Mr. Morale & The Big Steppers cierpi na brak bangerów? Tak średnio bym powiedział, tak średnio. Nawet, jeśli na pierwszy rzut ucha jest to eksperymentalny album, obfituje w wysokie stężenie przebojowości. Przecież N95 to high-energy trapowy hicior, który przywołuje na myśl złotą erę gatunku z okresu 2012-2015. Z kolei Die Hard może i nie powala innowacyjnością, ale dostarcza przyjemnego afrobeatsowego ciepła. Dobrze wypadają Blaxst i Amanda Reifer, który czują się w stylistyce rozlanego R’n’B, jak Pep Guardiola na ławce Manchesteru City. Ot, gorzka, romantyczna opcja do radia, która przywołuje na myśl najlepsze czasy Drake’a. Bliski ideałowi jest Savior z Baby Keemem. Awangardowy banger oparty na oszczędnym bicie, ozdobiony efemerycznymi chórkami i potężnym bridge’em Lamara. Zbudowany na jednocześnie futurystycznym i hypnagogicznym bicie. Sprawa jest prosta: wszystko zostaje w rodzinie, włącznie z ogromnym talentem.
Melodyjnością zachwyca Purple Hearts, gdzie wyróżnia się Summer Walker, a Ghostface Killah dojeżdża na oparach do emerytury. Z kolei subtelne, lekko gospelowe Count Me Out przypomina klimatem Bitch Don’t Kill My Vibe. Tyle że wymieszany z rozbuchaną produkcją wyjętą żywcem z My Beautiful Dark Twisted Fantasy Ye. To w ogóle ciekawe, że podczas nagrywania piątego albumu Lamar ewidentnie spoglądał w stronę Westa. Mr. Morale, gdzie znakomitą gościnkę dostarczył Tanna Leone, to przecież Black Skinhead AD 2022. Kokainowa przewózka przełamana melodyjnym głosem młodziaka z pgLang, który potwierdza gwiazdorskie zapędy. Niemalże identyczna rytmika i bliźniaczo podobny wokal szefa z Compton. Swoją drogą, to tylko potwierdza, jak niezmiennie wpływowym wydawnictwem jest – wydany niemalże dekadę temu – Yeezus.
No i Pan Producent Pharrell Williams, który w tym roku przeżywa prawdziwy renesans. Popisówa duetu The Neptunes na Motomami Rosalíí. Mocarny beatmaking na It’s Almost Dry Pushy T, gdzie maczał palce w większości kompozycji. Teraz opętańcza jazda w wyróżniającym się na dyptyku Duckwortha numerze. Lećmy dalej. Kilka słów należy poświęcić intymnemu, subtelnemu Auntie Diaries. Kompozycji w rapie dość przełomowej, bo otwarcie traktującej o rodzinnej relacji z osobami transpłciowymi. Solidny storytelling oparty jest na ulotnym, absolutnie nierapowym podkładzie. I uzupełniony o podnoszące na duchu smyczkowe aranże. A proste wersy my auntie is a man now / I think I'm old enough to understand now to jedne z bardziej zaskakujących linijek w światowym rapie ostatnich lat.
Produkcja, aranże, storytelling, kompozycje. Wszystko się tu zgadza, również w kwestii wokalnej. Kendrick Lamar dowozi absolutnie topową formę. Technicznie to żadne zaskoczenie, ale szerokie spektrum możliwości potrafi zaskoczyć. Wyraźnie czuć, że w kwestii różnorodności, Duckworth ewidentnie pozazdrościł Denzelowi Curry’emu. Kalifornijski raper bez żadnego potknięcia lawiruje pomiędzy surowym, ostrym delivery a melodyjnym śpiewem. Swobodnie zmienia tempo w zamykającym całość, upliftingowym Mirror; żongluje kilkoma rodzajami flow w N95; mistrzowsko odświeża spoken word w transowym Worldwide Steppers. Z kolei w We Cry Together potwierdza aktorskie skille, idąc łeb w łeb ze świetną Taylour Paige, znaną z filmu Zola. Na wyżyny wspina się w Count Me Out, w którym operowe chórki przecinają się z jednocześnie płaczliwym, błagającym i przejętym śpiewem Oklamy. This is me, and I'm blessed – ciary.
Jeśli miałbym szukać mankamentów – nie do końca czuję melancholijny Mother I Sober z udziałem Beth Gibbons. Może dlatego, że nigdy nie byłem szalikowcem Portishead, a triphopowe klimaty trącą nieco myszką. Nie zmienia to faktu, że lirycznie to powalająca rzecz. Zaraz później klamra w postaci Mirror – hymnu egocentryków niepozbawionych wyrozumiałości, pokory i empatii. Mantryczny, naładowany pozytywną energią refren I choose me, I'm sorry już teraz stał się ikoniczny. Podniosły, z filmową dramaturgią, ale nie wpadający w koleiny banału.
Mr. Morale & The Big Steppers to materiał do wielotygodniowej eksploracji. Album wielowątkowy, eklektyczny muzycznie, odważny treściowy. I stanowiący amalgamat najistotniejszych inspiracji Kung Fu Kenny’ego: życiowych, zawodowych i artystycznych. Zaskakujący kompozycyjnie i wyciskający z featuringów maksymalną kreatywność. Jeśli ostatni album Kendricka Lamara w TDE miałby być również ostatnim w karierze, to jest to the last dance na miarę pożegnania Michaela Jordana z Chicago Bulls. Artysta z Compton postawił sobie kolejny pomnik, który będzie podziwiany długimi latami. W ostatnim na trackliście Mirror nawija run away from the culture to follow my heart. I jeśli teraz czeka nas jeszcze dłuższa przerwa od muzyki laureata Pulitzera, to przynajmniej będziemy mieli czym tę pustkę zapełnić. Czyli co, gra zamknięta?
Cyryl Rozwadowski
Za kredensem w swoim mieszkaniu mam kilka metrów kwadratowych przestrzeni, o której wiem wyłącznie ja. Sękate, skrzypiące deski podłogowe, kruszący się tynk, brak oświetlenia, spory przekrój okazów entomologicznych, tumany kurzu, trumienny zaduch. Na ścianach porozklejane wydruki tweetów i skrawków artykułów prasowych z podkreślonymi słowami kluczowymi oraz dziesiątki odbitek zdjęć Kendricka. Jego poprzednie płyty zostały rozrysowane na skrawku ściany w formie wykresów ilustrujących poszczególne narracyjne motywy pojawiające się na przestrzeni poszczególnych longplayów. Do tego tarcza do darta z wizerunkiem J. Cole’a i odpalony pecet z niemal setką kart wypełnionych wyłącznie redditowymi wątkami na temat nowej płyty Kenny’ego. To wszystko symbol godzin, dni, tygodni, miesięcy i – finalnie – lat w oczekiwaniu na następcę DAMN. Teraz tę komnatę można zapieczętować i puścić w zapomnienie – Mr. Morale & the Big Steppers tu jest i posyła w diabły wszelkie dociekania internetowych detektywów, którzy próbowali przewidzieć artystyczny kierunek, którym podąży jeden z najbardziej uznanych współczesnych muzyków.
Trajektoria dokonań chłopaka z Compton kazała wyczekiwać nam dzieła wielkiego i uniwersalnego – ekwiwalentu tomiszcza z Serii amerykańskiej. Ale tym razem ambona jest pusta, a Kendrick najpewniej zorientował się, że niewiele brakowało mu już do otrzymania pucharu dla Bono rapu i zaproszenia na spotkanie z papieżem. Na potrzeby nowej płyty przywdziewa pokutną włosiennicę i dokręca śrubę ogniskowania tak, by przede wszystkim przyjrzeć się samemu sobie. Każdy z jego poprzednich albumów był osobisty, ale Mr. Morale & The Big Steppers jest tematycznie i dźwiękowo prawdziwie intymny – w odróżnieniu od swoich poprzedników tak mało widowiskowy, że aż alienujący.
W rekonstrukcji przeżyć swoich i osób znajomych K. Dot otrzymywał małe panoramy Stanów Zjednoczonych – składał personalne winiety, które obrazowały ogólnokrajowe problemy trawiące duże społeczności od dekad albo i nawet stuleci. A Mr. Morale zawiera cały ciąg deklaracji dotyczących zejścia z krzyża wystawionego na widok publiczny. I grieve different / Everybody grieves different; I can’t please everybody; I chose me, I’m sorry – nie bez powodu to najbardziej gorliwie powtarzane mantry na przestrzeni całej płyty. Po ponad dekadzie korzystania z wiedzy o abolicjonistycznych praktykach ekonomicznych, podstawach wierzeń Czarnego Izraela czy hierarchii postaci piekielnych do odcyfrowania najbardziej prawdopodobnych kendrickowskich znaczeń, trafiamy do świata, w którym ciężko się łapać jakichkolwiek przypisów.
Zainspirowany systemem etycznym Eckharta Tolle – pojawiającego się kilkukrotnie na albumie niemieckiego nauczyciela duchowego – Kendrick, niczym przesiąknięty towianizmem Mickiewicz próbuje osadzić we współczesności swój autoportret. Robi to w oparciu o przeszłość i teraźniejszość, a najwięcej uwagi poświęca niedoskonałości i grzeszności – momentom, w którym najdokładniej może się przyjrzeć rysom na swojej własnej duszy. Angaż oskarżonego o przemoc i molestowanie seksualne Kodaka Blacka oraz stąpanie po cienkim lodzie przy okazji rekonstrukcji własnego postrzegania przez lata transpłciowości, sam autor zbiorczo wrzuci do wielkiego worka chrześcijańskich praktyk wybaczania i zrozumienia. Najbliższe miesiące spędzimy na czytaniu internetowych artykułów o tym, czy ta łyżka dziegciu została zaserwowana przez Lamara celowo, czy jest efektem skrywanego wcześniej konserwatyzmu.
Cztery poprzednie akapity udowadniają jak bardzo w zbiorczym dyskursie o twórczości Kendricka oddaliśmy się od muzyki. A ta całościowo jest tu zdystansowana od głodnego natychmiastowej ekstazy słuchacza, streamingowych praktyk i tiktokowych trendów. To gęsta mieszanka dźwięków i narracji, która wynagradza cierpliwość odbiorcy czy odbiorczyni. Tej zabrakło internetowym komentatorom, których priorytetem było bycie pierwszym w ewaluacji gorączkowo wyczekiwanego wydawnictwa. Podobnie sprawa ma się z muzycznymi publikacjami, które zdawały się mieć od tygodni przygotowane korpusy 5-gwiazdkowych recenzji tego materiału.
Jak na najbardziej wyhajpowany rapowy album roku, efekt jest całościowo niemal antyrapowy. Kendrick dba o to, by jego zwrotki były integralną i równorzędną częścią każdego kawałka. W połączeniu z synergicznym występami gości, m.in. Samphy i Beth Gibbons z Portishead, powstaje dźwiękowa opowieść chętnie wychodząca poza hiphopowy paradygmat. Teatralny rozmach uwypuklają intra i interludia, które niczym maksymy unoszą się ponad właściwymi częściami poszczególnych utworów. Węzłowym punktem całej narracji staje się oczywiście We Cry Together – dialog pomiędzy Kennym oraz rewelacyjną Taylour Paige, której aktorski popis jest najjaśniejszym punktem całego longplaya. Siła Mr. Morale & The Big Steppers tkwi w poszczególnych momentach – pojedynczych fragmentach rozbitego lustra, w którym można dostrzec uniwersalne ludzkie przywary.
Ta recenzja tak naprawdę nigdy może się nie skończyć. Mogę w nieskończoność pozorować moc profesorskiego autorytetu, ale o mocy tej muzyki najwięcej chyba powie podążenie za samym Lamarem, okazanie chociaż strzępka pokory, odejście od klawiatury i rozpoczęcie kolejnego odsłuchu. W tym rozumieniu, wbrew tytułowi, Kendrick nigdy się nie skończy.
Komentarze 0