Kiedy rage nudzi, czyli jak Trippie Redd zawodzi po całości

Zobacz również:Steez wraca z Audiencją do newonce.radio! My wybieramy nasze ulubione sample w trackach PRO8L3Mu
Trippie Redd newonce Mansion rage o co cho z rage'em
fot. Prince Williams/Wireimage

Rage, czyli jedna z najmłodszych hip-hopowych stylistyk, ma wiele do zaoferowania. Barwne bity, często inspirowane hyperpopem, okazjonalne pogrywanie z elementami rocka czy metalu, ekspresyjne wokale – to wszystko składa się na zgrabną całość, utwardzoną na fundamencie wyłożonym przez Playboia Cartiego czy Lil Uziego Verta.

Po tych pionierskich artystach nadeszła druga fala, zmaterializowana w postaciach takich, jak Yeat, czy SoFaygo. I jak przy każdym trendzie brzmieniowym, tu także znajdziemy kopie kopii, nieudane próby, czy po prostu muzykę, której nie da się słuchać. Nie ma co wymieniać klonów Cartezjusza, wystarczy dać sobie kwadrans na SoundCloudzie i mamy pełen obraz sytuacji. Rage posiada potencjał, ale to potencjał funkcjonujący w obu stronach spektrum – od fascynującego po męczący. Nietrudno zauważyć tutaj analogii z drillem, którego rage niejako zastąpił w formie kolejnego buzzwordu definiującego falę przemian w obrębie mainstreamowego rapu. Obecnie drill jest mocno oderwany od gangsterskich korzeni, a charakterystyczny, skaczący bas można usłyszeć nawet w popowych produkcjach.

Z rage'em dzieje się podobnie, aczkolwiek w przeciwieństwie do drillu, dysonans poznawczy jest o wiele mniejszy. Drill zaczynał od kronikowania mrocznego podbrzusza amerykańskich i brytyjskich społeczeństw, bywał – czasami dosłownie – soundtrackiem do morderstw, porachunków i nożowniczych wypraw pod osłoną nocy. Rage nie stroni od gangsterzenia, ale nie jest przez nie definiowany, co ułatwia przełknięcie przejmowania tej stylistyki przez projekty o czysto komercyjnych ambicjach. Zresztą nie ma co się zżymać na naturalne cykle popkultury, które regularnie zgarniają nowe stylistyki i przykrawają do własnych, przebojowych potrzeb. Rage to nowy drill, ale drill był nowym trapem i tak w kółko. Jest coś fascynującego w obserwowaniu takich żniw. Oczywiście, można powiedzieć, że to dowód na kreatywne bankructwo popowej maszynerii, ale nie posuwałbym się aż tak daleko. Co więcej, patrząc na eksplozje kariery ludzi z ewidentnie ulicznym rodowodem – jak choćby Lil Durk – składa się to na niejednoznaczne zjawisko, które więcej mówi o amerykańskim społeczeństwie i jego chimerycznym stosunku do przestępstw (podszyte rasizmem surowe podejście kontra niezdrowa fascynacja), aniżeli o samej muzyce.

Jeśli istnieje coś takiego, jak święta trójca rage’u, to zaliczyłbym do niej Cartiego, Uziego i Trippiego Redda, który właśnie wydał nowy album, Mansion Musik. W krótkim czasie pojawiło się sporo negatywnych opinii na temat albumu, memowano również co gorsze momenty, jak nieszczęsną, niemal niezrozumiałą zwrotkę Lil Baby’ego z Fully Loaded. Koszmarne fragmenty albumu – obiegające internet w memicznym opakowaniu – były często wyrwane z kontekstu. Z recenzjami też różnie bywa, w końcu każdy ma swoje gusta, a i tak utylitarną w gruncie rzeczy muzykę, jak ta Trippiego, można łatwo odrzucić stosując inne kryteria niż klasyczne: bangla czy nie bangla?

Nie ma co owijać w bawełnę, Trippie na tym albumie zrobił nie kilka kroków, a cały maraton wstecz.

U mnie Trip At Knight banglało i bangerowało, a Holy Smokes czy Miss the Rage to hymny rage’u, zatwierdzone przez gatunkowych tatusiów w postaci Uziego i Cartiego. Po odpaleniu Mansion Musik nic nie zwiastowało katastrofy. Tytułowy utwór, zbudowany na horrowych syntezatorach rodem z gierki na Nintendo 64 i metalowych riffach, jest mocnym otwarciem. Nawet jeśli Trippie nie pokazuje się tutaj od najmocniejszej strony. Niestety, po kilkukrotnym przemęczeniu się przez całość albumu, mam o wiele gorszy humor, wiele pytań i podkulony ogon, bo tym razem internet miał rację. Chociaż nawet najbardziej negatywna recenzja nie przygotuje was odpowiednio do starcia z dźwiękowym koszmarem Mansion Musik.

Nie ma co owijać w bawełnę, Trippie na tym albumie zrobił nie kilka kroków, a cały maraton wstecz. Zniknęły interesujące, chwytliwe partie wokalne, które na Trip At Knight tworzyły kapitalne partnerstwo z barwnymi bitami. Tych też zresztą już nie ma, może poza Die Die, Nun i Colors. Tyle, że tego pierwszego nie da się słuchać, w drugim humor psuje DaBaby, a trzeci… to jeden z lepszych numerów na płycie, z Kodak Blackiem w dobrej formie i Pi'errem, co wychodzi na dwór na bicie. Reszta albumu składa się z wypranych z kreatywności, mrocznych podkładów, którym bliżej do monotonnego trapu EST Gee, niż tego, za co lubimy Trippiego. Trzeba to podkreślić – Mansion Musik to najgorzej brzmiąca, mainstreamowa płyta hip-hopowa ostatnich lat. Jasne, przesterowana stopa to niemal synonim rage’u, ale na tym albumie wszystko jest przesterowane, przekompresowane, zmiażdżone i nieczytelne.

Krzy Train, kolejna wycieczka w stronę cięższych gitar, byłaby zjadliwa, a nawet porządna, gdyby nie koszmarny miks i master, który brzmi jak dźwiękowa reprezentacja klasycznej sceny z Nowej Nadziei, gdzie ekipę zgniata kosmiczna śmieciarka. Toilet Water z gościnnym udziałem Ski Maska reprezentuje tę wersję rzeczywistości, w której Mansion Musik przeszło jakieś kontrole jakości, podobnie Biggest Bird i Rock Out, ale pochwała tego ostatniego wynika bardziej z porównania z resztą, niż z faktu, że to jakiś wybitny numer. Producentem wykonawczym płyty był Chief Keef i nie wiem, co tam było brane, ale chyba coś było i chłop prawdopodobnie stał nad producentami i krzyczał bezustannie: kompresujcie, kompresujcie, kompresujcie!

Nigdy nie traktowałem Trippiego Redda jako awangardowej postaci, która idzie w poprzek trendów. Wprost przeciwnie, te trendy ogrywał raczej w sprawny sposób, czy mówimy o rage’u, czy o pop-punku. Na Mansion Musik również idzie zgodnie z branżowymi tendencjami, ale w najgorszą stronę. Ta płyta jest przeciążona do przesady, 25 kawałków i 76 minut (!) to już nie stream trolling tylko zwykła tortura. Featuringów jest niemal tyle, co utworów, niektóre się nawet powtarzają. Bywa lepiej, jak Ski Mask, Lil B, czy Kodak Black. Przeciętnie, jak w przypadku Durka czy G Herbo. Ale jest też katastrofalnie, w zgodzie z duchem albumu, jak w przypadku Lil Baby’ego w Fully Loaded (tu przypomina się Wayne z czasów zatopionych w syropie), czy Luckiego w Die Die. Mansion Musik jest też piekielnie monotonne wokalnie, mimo, że Trippie stosuje więcej patentów niż na Trip At Knight. Dziecięcy głosik, groźne nawijki, pokrzykiwanie, podśpiewywanie – wszystko fajnie, ale szkoda, że mało które z tych zabiegów przekładają się na muzykę, do której warto wracać.

Pod każdym względem: brzmienia, podkładów, wokali, sekwencjonowania i wybierania utworów, panuje tu amatorszczyzna, która przypomina koślawe mixtape’y, a nie album jednego z najpopularniejszych artystów współczesnego hip-hopu. Rage może być surowy, ekscentryczny, daleki od stereotypowych wyobrażeń na temat tego, co się kryje pod hasłem dobre brzmienie. Ale jest różnica między eksperymentowaniem a kakofonią, surowizną a asłuchalnymi bitami. Nawet jeśli podążymy za dalszymi wyznacznikami tej stylistyki, np. emocjonalnością i vibem, to tego też tu brakuje. Właśnie za to ludzie uwielbiają rage, mogą się odłączyć od rzeczywistości, zatracić w machaniu głową, czy oblewaniu dźwiękowym cukrem w transie.

Mansion Musik nie wywołuje żadnych emocji poza frustracją i nudą, nie krzesa zbyt wielkiego ognia zaangażowania. Sprawia natomiast, że można łatwo odpłynąć w monotonii, sączącej się w uszy niczym podstępna trucizna. Zasypiamy z nudów, żeby zostać gwałtownie przebudzonymi przez kolejne dzikie dźwięki, wyskakujące z przekompresowanego miksu jak jacyś rozbójnicy na leśnej drodze. Można zapomnieć o świeżości, barwności, czy energii kojarzonymi z rage'em. Tutaj okładka doskonale odpowiada muzycznej zawartości, czyli jest ciemno, pusto i bez zabawy. I nawet producenckie palce Chief Keefa i nawiązanie do jego twórczości w tytule wydają się niewykorzystane do końca. Jeśli rage zacznie skręcać w stronę generycznego trapu – zarówno w formie, jak i w treści – to chyba się pogniewamy.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz, muzyk, producent, DJ. Od lat pisze o muzyce i kulturze, tworzy barwne brzmienia o elektronicznym rodowodzie i sieje opinie niewyparzonym jęzorem. Prowadzi podcast „Draka Klimczaka”. Bezwstydny nerd, w toksycznym związku z miastem Wrocławiem.
Komentarze 0