Upadek superbohaterskiego etosu nastąpił znacznie wcześniej. Wtedy, gdy Christopher Nolan zabrał się za Batmana. Ale on dekonstruował współczesną mitologię, eksponując człowieczeństwo herosów i złoczyńców. Właśnie w tym człowieczeństwie poszukiwał przyczyn zarówno szlachetności, jak i słabości czy kurestwa, co rezonowało potem w Jokerze. Tymczasem Eric Kripke wziął komiks The Boys i ani myślał odżegnywać się od nadprzyrodzonych mocy fałszywych idoli.
W The Boys dokonuje się proces obalania popkulturowych pomników na tym samym patencie, co u Zacka Snydera, który nie cykał się portretować superbohaterów jako gwałcicieli i ludobójców. Co można rozpatrywać skądinąd w kategoriach odejścia od tradycji judeochrześcijańskiej na rzecz powrotu do starego, dobrego, hardkorowego politeizmu.
Zostaliśmy w ten sposób wyrwani z młodzieńczego snu o nieskazitelnych postaciach stworzonych na obraz i podobieństwo Boga, i po kilkudziesięciu latach ewolucji gatunku superhero movie ocknęliśmy się w Gotham City. Czy może raczej w cieniu Vought Tower.
Śmieszno-straszne uniwersum serialu jest lustrzanym odbiciem naszej rzeczywistości. Anomalię stanowi Siódemka; Avengersi na pasku (czyżby?) potężnej korporacji Vought. W tym świecie superherosi rozpalają masową wyobraźnię, żyją według słupków popularności, otoczeni kultem jak celebryci albo wiecowi politycy. Okazują się też całkowicie zepsuci i zdeprawowani, co musi przynieść opłakane skutki wziąwszy pod uwagę ich moce.
Na czele tych galácticos stoi Homelander (Antony Starr) – psychopatyczny Superman z mokrego snu najbardziej radykalnych wyborców Republikanów; furiat z chorobliwą potrzebą uwielbienia mas. W grupie znajduje się także zakompleksiony człowiek ryba – The Deep (Chace Crawford) z gwałcicielskimi zapędami czy Flash – A-Train (Jessie T. Usher), który w obawie przed wypadnięciem z Siódemki, popada w uzależnienie od tajemniczej substancji V.
W pierwszych sekwencjach The Boys A-Train dosłownie przebiega przez dziewczynę Hugh – fajtłapowatego sprzedawcy ze sklepu RTV i AGD (Jack Quaid), którego losy niespodziewanie przecinają się ze Starlight (Erin Moriarty) – prostolinijną superbohaterką z Iowy, która trafiła do Siódemki, ale kierują nią szlachetne pobudki w przeciwieństwie do całej reszty. Bo superbohaterowie w The Boys zostawiają po sobie zgliszcza; funkcjonują jakby wedle refrenu Każdy ponad każdym. Spośród tych, którzy szukają zemsty na Homelanderze i jego nadludziach, rekrutuje się tytułowa grupa, dowodzona przez diabolicznego Williama Butchera (Karl Urban).
Na przestrzeni trzech sezonów produkcji Amazona staje się więc Avengersami à rebours, gdzie to właśnie przed drużyną superbohaterów trzeba ratować świat. Siódemka wyrasta na ekipę pojebów rodem z wyspy Jeffreya Epsteina; jeszcze z totalitarnymi zapędami. Na przeciwległym biegunie znajdują się Rzeźnik, Hughie i reszta chłopaków; desperaci kierowani żądzą rewanżu. Gdy dochodzi do konfrontacji, wszyscy zostają zmuszeni do przekroczeń; zaciera się granica pomiędzy antagonistami i protagonistami. Scenarzyści uzbroili postaci w na tyle przekonujące backstories i – wynikające z nich – motywacje, że szybko zapomina się o tak niepoważnych atrybutach każdej z nich jak laser z oczu albo skrzela. Zagęszcza się suspens, nawarstwiają się intrygi, a z każdym kolejnym epizodem staje się coraz bardziej jasne, że – niezależnie od ostatecznych rozstrzygnięć – każdy wiosłuje w górę rzeki Kongo jak w Jądrze ciemności.
The Boys to przy tym pamflet na współczesną Amerykę, gdzie Homelander niemal jako Frank Underwood z House Of Cards w pelerynie jest w stanie dopuścić się największego draństwa dla wzrostu poparcia w Pasie rdzy, a prawdziwym czarnym charakterem jest big pharma. Na ekranie rozgrywa się istny shitshow; wiwisekcja mechanizmów, które populistom pozwalają zdobyć władzę, a przygłupom i narcyzom – pierwsze strony bulwarówek. Zresztą – odniesienia do naszych realiów mnożone są na każdym kroku; pojawia się choćby organizacja przypominająca kościół scjentologiczny czy parodia niesławnej reklamy Pepsi z Kendall Jenner. Szybko staje się uderzające, jak wiele o bałwochwalczym kulcie celebrytów i manipulacji społecznej mówi serial, gdzie Ant-man powiększa się w cewce moczowej swojego kochanka, rozsadzając go na kawałki.
Jak celnie diagnozował recenzent indieWire – The Boys to czarna komedia, action extravaganza i bezwzględna publicystyka skryte pod jedną peleryną.

Twórcy nie pier*olą się w tańcu, dowożąc bezkompromisową satyrę; często właściwie w esetyce gore. Największa ich zasługa w tym, że długo udaje im się unikać pustego efekciarstwa czy chaosu w prowadzeniu wątków. Zadyszkę łapią dopiero w trzecim sezonie, który ekstatyczne recenzje zbiera raczej siłą rozpędu poprzednich, co może budzić lekki niepokój w kontekście przyszłości serialu; podobnie jak kombinatoryka ze spin-offami (Gen V w drodze). Ale na razie to wciąż jest historia telewizji, rozgrywająca się na naszych oczach. Believe the hype.
Komentarze 0