Kiedyś nie uwierzylibyśmy, ale to prawda: Adam Sandler jest świetnym aktorem

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
adam sandler.jpg
fot. kadr z filmu "Rzut życia"

Czas leci, a Sandler wciąż znajduje się w czołówce najlepiej opłacanych gwiazd Hollywood. Ku jego zadowoleniu – to akurat się nie zmienia. Za to co innego – również ku jego zadowoleniu – zmieniło się, i to bardzo.

Oglądanie roli Adama Sandlera jest gorsze niż leczenie kanałowe – pisał dekadę temu Xan Brooks z The Guardian, zżymając się na Duże dzieci, jedną z najgorzej ocenionych komedii w karierze aktora. A to tylko wierzchołek góry lodowej, bo Sandler przez dekady słynął z robienia słabych rzeczy. Często przesłaniało to naprawdę nie najgorsze komedie z jego udziałem. Jakby nie patrzeć, Farciarz Gilmore albo Nie zadzieraj z fryzjerem były zabawne, natomiast na każdego Gilmore'a przypadał jeden Mr Deeds i koło się zamykało. Poza tym Sandler zapisał się w masowej wyobraźni jako ktoś, kto bardziej psuje gust aniżeli poprawia jakość komedii. Siedem Złotych Malin i trzydzieści dziewięć nominacji do tej, he, he, zaszczytnej nagrody mówią za siebie.

Tylko tak szczerze – czy on w ogóle na to zasługiwał? Niekoniecznie.

Jako pierwszy dla poważnego kina odkrył go Paul Thomas Anderson. Był rok 2002 i zapowiadało się, że Adam Sandler odklei od siebie łatkę wioskowego sowizdrzała. Ale Lewy sercowy poniósł klęskę w box office (kosztował 25 milionów dolarów... i zarobił 25 milionów dolarów, natomiast producenci zwykle nie wliczają w podawany budżet kosztów promocji, a te potrafią wynosić niemal drugie tyle), więc mało kto mógł poznać pierwszą transformację aktora. U Andersona grał wychowanego w babskiej rodzinie safandułę, który bardzo chce związać się z kimś, ale jak na złość, życie podsuwa mu nie mniejszą ekscentryczkę. I w roli niepewnego wszystkiego faceta w średnim wieku wypadł naprawdę nieźle, przywołując echa wszystkich tych nieszczęśliwych dziwaków, granych latami przez Philipa Seymoura Hoffmana. Który zresztą też pojawił się w Lewym sercowym. Ponadto film trafił na kiepski moment dla tak odmiennych od komediowego nurtu produkcji; pewnie dziś, gdy masowa publiczność pozwala w mainstreamie na więcej, zainteresowanie nie byłoby tak małe. Właśnie dlatego ludzie dalej uważali Sandlera za aktorskiego głuptaka, bo po prostu nie słyszeli o tym, że ma ambicje, by iść wyżej.

Rok 2009 i Funny People. Znów – budżet 75 milionów dolarów, wpływy... 71 milionów. Tu przecież miało zgadzać się wszystko. Za kamerą będący wówczas w szczytowej formie Judd Apatow, opromieniony sukcesami Wpadki i 40-letniego prawiczka. W obsadzie jego żołnierze: Jonah Hill, Seth Rogen, Leslie Mann. I on, Adam Sandler, niekojarzony dotąd z uniwersum wulgarnych komedii o czymś, będących specjalnością stajni Apatowa. What is this, a crossover episode? Tymczasem okazało się, że Sandler w wersji melancholijnej, nostalgicznej (gra tu śmiertelnie chorego komika, który postanawia ruszyć w podróż i odwiedzić miejsca, które ukształtowały go jako człowieka) nie jest tak atrakcyjny dla widowni, jak Sandler popiardujący i bekający.

Dziennikarz filmowy Scott Beggs stwierdził wówczas, że Funny People zrujnowało karierę aktora. Dlaczego? Bo świadomie wykpił własne emploi, które tak bardzo kochała publiczność. W pierwszej połowie lat 90. Sandler był pupilkiem Saturday Night Live, ale kiedy odszedł do świata kina i zaczął kręcić jedną głupią komedię za drugą, wszyscy zapomnieli o jego ambitniejszych korzeniach. To było trochę tak, jak do pewnego czasu z kinem Vegi – niby wszyscy wiemy, że będzie kiepskie, ale i tak idziemy, bo dostaniemy dokładnie to, czego się spodziewaliśmy. Tymczasem, paradoksalnie, jakościowy Sandler zawiódł oczekiwania mas. Które chciały głupola, a nie kogoś, kto rozlicza swoje życie. Zaledwie rok po Funny People Adam Sandler pojawił się w okropnych Dużych dzieciach. I co? I ponad ćwierć miliarda dolarów w box office przy kosztach w wysokości 80 milionów dolarów.

Swoją drogą Scott Beggs mocno przestrzelił z tym rujnowaniem kariery. Ale bierzmy pod uwagę to, że na początku minionej dekady niewielu przypuszczało, jak wielką rewolucją okażą się platformy streamingowe. Adam Sandler wyczuł ich potencjał, wiążąc się z Netfliksem. Ale najpierw, w 2017 roku, wystąpił w świetnie przyjętej komedii obyczajowej Noaha Baumbacha (tego od Historii małżeńskiej), The Meyerovitz Stories. Czyli trochę allenowskiej, a trochę andersonowskiej opowieści o podzielonej rodzinie, którą na moment usiłuje spoić ojciec – artysta. Sandler gra starszego brata, który – a to nowość w jego portfolio – pogubił się w życiu. W młodszego, rzutkiego biznesmena, wcielił się zaliczający podobny transfer ze świata głupich komedii Ben Stiller, a Meyerovitz Stories okazały się polem do pojedynku dwóch aktorskich żywiołów. Obaj aktorzy wypadli świetnie, a publika w końcu doceniła starania Sandlera o to, by zaczęto postrzegać go jako poważnego aktora.

Czemu akurat w tym momencie? Odpowiedź jest prosta. Grywający przez dekady wyłącznie w filmach kinowych zyskał sobie stałe grono odbiorców i stałe grono hejterów. Ci pierwsi szli na każdy film z jego udziałem, drudzy za żadne skarby nie wydaliby złamanego grosza na cokolwiek, pod czym się podpisał. Ale Netflix był medium tak świeżym i tak ogólnodostępnym, że przedstawiciele tej drugiej grupy pomyśleli: skoro i tak już zapłaciliśmy za dostęp do platformy, a krytycy chwalą Sandlera za tę rolę, to może i warto obejrzeć?

Nie bez powodu jego kolejna ważna kreacja to też produkcja netfliksowa. I tu już wkraczamy na poziom, który jeszcze kilka lat wcześniej byłby uznawany za fantasy. Sandler jako człowiek, którego wymienia się w gronie kandydatów do aktorskiego Oscara? Dokładnie tak. W Nieoszlifowanych diamentach, filmie w reżyserii braci Safdie, jest rewelacyjny. Swoją znerwicowanym flow idealnie wkomponował się w portret rozedrganego Nowego Jorku. Jego żydowski jubiler Howard żyje od przekrętu do przekrętu, cały czas ucieka od miecza sprawiedliwości, który wisi nad jego głową. Boi się, ale jednocześnie ekscytuje kolejną transakcją. Wie, że musi wyrwać się z tego zaklętego kręgu, ale czuje też, że już poddał się zaciskanym na jego szyi mackom. Wszystkie te emocje Sandler oddał w swojej brawurowej, stworzonej niemal na granicy szarży roli.

I to był ten moment, w którym hasło: nowy film z Adamem Sandlerem zaczęło coś znaczyć. Czerwcowa premiera Netfliksa, koszykarski dramat Rzut życia, jest jednym z bardziej oczekiwanych filmów najbliższych miesięcy; taka ciekawostka, ale swoją drogą sam zainteresowany jest podobno świetny w kosza. Wiadomo też, że po raz drugi połączy siły z braćmi Safdie, podobno znów w roli pierwszoplanowej. Wygląda na to, że idzie tym samym śladami Jima Carreya, który też, w połowie lat 90., zaczął robić wszystko, by przestano kojarzyć go tylko z mało wymagającymi komediami. Co ciekawe, jego znakomita rola w Truman Show (ta metamorfoza była szokiem dla świata) również została zignorowana przez Amerykańską Akademię Filmową. Zarówno na koncie Carreya, jak i na koncie Sandlera, w rubryce Oscar na ten moment widnieje okrągłe zero. Który z nich zmieni to jako pierwszy? Chyba jednak Adam Sandler, zwłaszcza że bracia Safdie stają się jednymi z największych pieszczochów branży i można spodziewać się, że Amerykańska Akademia Filmowa spojrzy na nich łaskawszym niż dotąd okiem.

Ale już samo to, że dyskutujemy o tym, czy Jim Carrey, czy Adam Sandler dostanie Oscara jako pierwszy, wywołałoby w latach 90. co najmniej zakłopotanie. Z drugiej strony – wtedy złotą statuetkę otrzymał Nicolas Cage i nikogo to nie dziwiło.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0