Kilka słów o business techno, czyli najgorszym tworze współczesnej muzyki elektronicznej

Zobacz również:nghtlou: autentyczność przeżywania emocji (WIDEO)
Peggy Gou
fot. David Wolff - Patrick/Redferns

Zatrważające zasięgi na Instagramie, promowanie konsumpcjonizmu i luksusowych marek, regularnie wizyty w hedonistycznych klubach w Dubaju, na Bali czy na Ibizie. W ostatnich miesiącach różnego rodzaju industry plants wysypały się z worka o nazwie business techno. I narobiły sporo niepotrzebnego bałaganu.

Czym w ogóle jest business techno? Kiedy w 2018 roku brytyjski producent Shifted jako pierwszy użył tego terminu w stosunku do kapitalistycznej formy gatunku - przejmującego schedę po generycznym i monotonnym jak polska pogoda tech-house’ie - wielu osobom zapaliła się lampka ostrzegawcza. W tym samym czasie hiszpański producent Regal zapragnął wprowadzić techno na salony i zrobić z niego maszynkę do robienia pieniędzy. Bo skoro rap wyłonił się z ulic na listy Billboardu i stał się najpopularniejszym gatunkiem muzycznym świata, to dlaczego nie miałoby to spotkać niszowej elektroniki?

Dziedzictwo tanecznej elektroniki sięga korzeniami społeczności LGBTQ+, Afroamerykanów czy Latynosów, a w drugiej dekadzie XXI wieku zostało w sporej części zawłaszczone przez ludzi (głównie białych cis mężczyzn, to be precise) pragnących spieniężyć te wartości w sposób wymagający możliwie najmniej artystycznego wysiłku. Ktoś powie, że w momencie osiągnięcia komercyjnego sukcesu przez kogoś z undergroundu momentalnie zlatuje się zgraja zazdrośników wytykających branding i obrońców brandzlujących się przy dźwiękach jedynej-prawdziwej-muzyki, dla których zwalczanie klubowego celebryctwa stanowi życiową misję. Fair enough.

Problem polega też na tym, że większość artystek i artystów z kategorii business techno nigdy w tym podziemiu nie była. Pod pseudo-artystyczną przykrywką, techno i DJing stanowią jedynie wymówkę i trampolinę do ordynarnego influencerstwa i kapitalistycznego zbijania kasy. Zrobić hajs na generycznym big room techno? Nic prostszego. To, co przypisane było przez długi czas EDM-owi i potworkom w rodzaju Steve'a Aokiego, od niedawna znalazło sobie ciepłe miejsce w kulturze kojarzącej się z niezależnością, wiarygodnością, szczerością i eskapizmem. Poza tym ostatnim, w skrajnie hedonistycznej i odklejonej wersji, instagramowy DJing nie ma jednak wiele wspólnego z undergroundową twórczością, która faktycznie zasługuje na bycie docenioną przez mainstream.

High fashion techno

Przykładów nie trzeba szukać daleko. Wystarczy zajrzeć na Instagram, aby skumać konwencję i zasady, jakie rządzą tym zjawiskiem. W tym miejscu warto wspomnieć o mizoginii, którą często zarzuca się komentującym zachowania kobiecych superstar DJ’s, takich jak Amelie Lens, Charlotte de Witte, Deborah de Luca, Fiona Zanetti czy Peggy Gou. Stają się one łatwym celem, bo też ekspozycja ich wizerunku w social mediach jest wyraźniejsza, pomimo faktu, że spieniężaniem undergroundowej muzyki klubowej od lat parają się głównie mężczyźni. Ben Klock, Oliver Koletzki, Maceo Plex, Adam Beyer, The Martinez Brothers, Carl Cox, Solomun, Pan Pot, Boris Brejcha - można tak wymieniać i wymieniać. Co łączy te wszystkie nazwiska? Miłość do pieniędzy, a często również brak dobrego gustu i muzycznych umiejętności.

Cechy charakterystyczne? Drogi szampan w prywatnym samolocie, pozowanie w ciuchach od luksusowych marek i generalnie stuprocentowo celebryckie życie na poziomie nieosiągalnym dla normalnych ludzi. Zespół marketingowców w odpowiednim momencie wpadł na doskonały pomysł, aby zrobić z nich celebryckie gwiazdy, które pokochają miliony nieświadomych niczego, ślepo podążających za trendami owieczek.

Nie oczekujmy fajerwerków w kwestii muzycznej - zarówno pod kątem miksów, jak i autorskich (lub napisanych przez ghostwriterów/-ki) produkcji. Generyczne, nieciekawe, oklepane do granic możliwości techno w rytmie 4x4. Obowiązkowo patetyczna dramaturgia lub pseudo-industrialny anturaż mający wzbudzić poczucie doświadczania czegoś epickiego, podniosłego i wartościowego emocjonalnie. Poza Peggy Gou, która faktycznie wyróżnia się na tle pozostałych muzyczną kreatywnością, reszta nie ma kompletnie nic do zaoferowania. Nie przeszkadza to jednak w niezliczonych propsach i zachwytach - odbiorca został bezlitośnie wyhaczony i odpowiednio dopasowany do produktu.

I tu pojawia się problem, bo w przedpandemiczej rzeczywistości zaproszenie takich gwiazd na imprezę czy festiwal wiązało się z kosztami liczonymi w dziesiątkach tysięcy euro, gdzie dla porównania, artyści i artystki reprezentujący swoją twórczością coś jakościowego, mogą liczyć na śmieszne kwoty zaczynające się od kilkuset euro za występ. Za co w takim razie płacą organizatorzy? Za zasięgi w social mediach, za wizerunek, a co za tym idzie - reklamę i rozgłos, a w pakiecie otrzymują nudne i pozbawione muzycznej wartości sety. Trąd rozkładający branżę przybrał postać Peggy Gou, Amelie Lens, Adama Beyera, Borisa Brejchy czy Claptone’a, a na końcu łańcucha pokarmowego znaleźli się artyści i artystki, dla których oznacza to mniejszą liczbę bookingów, niższe stawki lub brak zainteresowania ze strony organizatorów. Koniec końców traci na tym jakość, a zyskuje sztucznie wykreowana pseudo-artystyczna papka.

Żeby nie było tak pesymistycznie - da się w wiarygodny sposób łączyć popularność (a co za tym idzie - sukces finansowy) z graniem różnorodnych, ciekawych i odkrywczych setów oraz tworzeniem wartościowej muzyki klubowej. Przykładem wschodząca gwiazda brytyjskiej sceny jungle'owej Sherelle, której ubiegłoroczny Essential Mix został wyróżniony przez BBC mianem najlepszego w 2020. Na feministycznym froncie stoi The Blessed Madonna, świetnie radzą sobie gwiazdy nu-disco Jayda G i Honey Dijon, a Avalon Emerson i Kelly Lee Owens udowadniają, że da się nagrywać wciągający, często eksperymentalny tech-house, który nie zabija słuchacza monotonią i odtwórczością. Dowodem na eklektyczność i zachowanie artystycznej twarzy z jednoczesnym osiągnięciem sukcesu jest też Nina Kraviz. Horyzonty należącej do niej wytwórni трип nie kończą się na jednej odsłonie techno, czego dowodem obecność w rosterze wydawnictw od Aleksiego Peräli, Buttechno, duetu PTU czy Vladimira Dubyshkina. Wystarczy chcieć?

Ale przecież nie chodzi tylko o muzykę

Poza promowaniem ekstremalnie drogich ciuchów i tworzeniem miernych kompozycji jest jeszcze kolejny element, który podnosi marketingową atrakcyjność business techno. Jest nim pozerstwo w duchu wokeness, które polega na bezrefleksyjnym wrzucaniu u siebie zyskujących na zainteresowaniu społecznych problemów, na których temat koniecznie trzeba się wypowiedzieć, niekoniecznie się na nich znając lub - co gorsza - często zaprzeczając swoim zachowaniem konkretnym wartościom, na których grzbiecie próbuje się przewieźć. Mowa m.in. o zapobieganiu katastrofie klimatycznej, ograniczaniu emisji CO2 i zmniejszaniu użycia plastiku. Pozbierajmy butelki z plaży na Bali, a potem odlećmy prywatnym odrzutowcem do Singapuru lub Arabii Saudyjskiej - kraju, w którym kobiety są regularnie dyskryminowane, stosuje się wobec nich przemoc, a za homoseksualizm czy transpłciowość grozi nie tylko więzienie, a nawet kara śmierci. Ale kto by się tym przejmował - ważne, że tęczowa flaga wrzucona, a obowiązki didżejskiego woke autorytetu odhaczone. Podłączające się pod progresywne trendy marki, management liczący pliki banknotów i często nieświadomi całej farsy odbiorcy - wszyscy zadowoleni.

To nie tak, że pędzący hypewagon business techno rozjeżdża tylko głęboki underground, ale jest też ogromnie krzywdzący dla całej branży, również przedstawicieli/-ek średniej półki. Jest fałszywą projekcją klubowej muzyki elektronicznej próbującej zawłaszczyć sobie prawo do romansu z mainstreamem i czerpaniu z tej relacji korzyści finansowych. A wszystko pod przykrywką bycia woke, stawiania się ponad konstruktywną krytyką - która momentalnie odbierana jest jako hejt i ból dupy - a na koniec dnia rozsiadania się w pozornie otwartej i tolerancyjnej bańce, która okazuje się niczym innym, jak wykalkulowaną z chirurgiczną precyzją akcją marketingową, będącą destrukcyjnym efektem późnego kapitalizmu. Dobrze zdawać sobie z tego sprawę.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz i deputy content director newonce. Prowadzi autorskie audycje „Vibe Check” i „Na czilu” w newonce.radio. W przeszłości był hostem audycji „Status”, „Daj Wariata” czy „Strzałką chodzisz, spacją skaczesz”. Jest współautorem projektu kolekcje. Najbardziej jara go to, co odkrywcze i świeże – czy w muzyce, czy w popkulturze, czy w gamingu.