Menedżerom już dawno przestało wystarczać polecenie do klubu piłkarza i skasowanie prowizji za transfer. Coraz więcej z nich – formalnie bądź nie – przejmuje rządy w klubach. Kontrowersji nie brakuje. Ale pozytywne doświadczenia też są.
Poliszynela we francuskim teatrze kukiełkowym zawsze można było łatwo rozpoznać po garbie i komicznym zachowaniu oraz charakterystycznym głosie. Odznaczał się wielką gadatliwością i wciąż rozsiewał plotki. Niby szepcząc pod nosem, przekazywał publiczności wszelkie informacje. Gdyby przenieść go w realia XXI wieku, opowiadałby o agentach piłkarskich, prowadzących kluby sportowe. Formalnie jest to zabronione. W rzeczywistości praktykowane w wielu krajach. Osoby dobrze znające konkretne rynki potrafią błyskawicznie podać przykłady klubów, w których wpływy agentów znacznie wykraczają poza zwykłe pośredniczenie przy transakcjach.
Rzadko kiedy jednak zdarza się, by menedżer tak jawnie zaangażował się w klub, jak zrobiła to niedawno rodzina Kołakowskich. Michał, do niedawna pośrednik transakcyjny zarejestrowany na liście PZPN z numerem 32, został w maju właścicielem Arki. Jarosław, jego ojciec, to jeden z najsilniejszych menedżerów na polskim rynku, znany choćby ze wzorowego poprowadzenia kariery Kamila Glika. W oficjalnym komunikacie tuż po przejęciu gdyńskiego klubu Michał Kołakowski zapowiedział, że będzie korzystał z doświadczenia ojca. - Mamy długoterminowe i ambitne plany wobec Arki, jednak zacząć musimy od małych kroków. Deklaruję, że w najbliższych tygodniach dokapitalizujemy spółkę oraz zrobimy wszystko, aby wyjść z obecnego kryzysu i utrzymać się w Ekstraklasie – przekazywał, chyba nie przez przypadek używając liczby mnogiej.
CZYSTE RĘCE
Zgodnie z uchwałą PZPN o pośrednikach transakcyjnych, jak oficjalnie nazywa się agentów, zawodu tego nie może wykonywać osoba sprawująca funkcje zarządzające w klubie piłkarskim. Komunikat Arki o zmianie właściciela ukazał się o kilka dni wcześniej, niż Michał Kołakowski wystąpił do PZPN-u z wnioskiem o wykreślenie go z listy pośredników. Trudno jednak zakładać, by z tego powodu spotkały go jakieś proceduralne problemy. - Wszystkie sankcje, jakie mogłyby za tym iść, muszą się opierać na uchwale PZPN o pośrednikach transakcyjnych. Dotyczyłyby więc ewentualnie odpowiedzialności dyscyplinarnej pana Michała Kołakowskiego jako pośrednika, a nie właściciela klubu. W praktyce, zważywszy, że wyrejestrował się zaraz po kupnie klubu i zakładam, że nie prowadził w tym czasie żadnej działalności pośredniczej, podejrzewam, że sankcji nie będzie żadnych – mówi Krzysztof Buczak, adwokat i autor strony kancelariasportu.pl.
Samo to, że właściciel klubu nie ukrywa, iż będzie się konsultował z czynnym agentem piłkarskim, nawet jeśli traktować je jako jawne obejście przepisów, również nie jest niczym zakazanym. - Dopiero, gdyby osoba trzecia, w tym przypadku Jarosław Kołakowski, miała jakiś formalny wpływ na działania klubu, czy interes finansowy w przeprowadzanych transferach, mogłoby to podpadać pod przepisy PZPN-u oraz FIFA. Jeśli jednak Jarosław Kołakowski nie będzie miał żadnych profitów od sprzedaży piłkarzy, czy ustandardyzowanego wpływu na politykę transferową, nie narazi się na żadną odpowiedzialność. Podejrzewam, że konsultacje na linii ojciec-syn zostaną skonstruowane w ten sposób, by nie było żadnych uchybień wobec prawa – zaznacza Buczak. Nawet jeśli więc będzie dla wszystkich jasne, że klub jest prowadzony przez menedżerów, nie można z tym nic zrobić, co tylko pokazuje, że tego rodzaju regulacje to fikcja. Jarosław Kołakowski może się pojawiać na klubowych korytarzach i zachowywać się w Arce jak szef, bo nic mu tego nie zakazuje.
Zdaniem Jamesa Montague'a, dziennikarza „New York Times” i autora książki „Klub miliarderów”, opisującej różnego rodzaju działania właścicieli klubów piłkarskich z całego świata, sytuacja z Gdyni pokazuje, jak bardzo bezradne są władze piłkarskie, nie będąc w stanie wyegzekwować własnych przepisów. - Przekazanie spraw rodzinie to bardzo stary chwyt. Tego typu sytuacje to śmianie się w twarz tym, którzy wprowadzają zasady. „Stworzyliście przepisy, my je obeszliśmy i co nam zrobicie?” FIFA nie pozwala na, by klubami rządzili agenci, bo to może prowadzić do konfliktów interesów, ale nie zakazuje tego, by rządzili synowie agentów. W piłce bardzo rzadko można powiedzieć, skąd i dokąd płyną pieniądze. Wszystko jest bardzo mało przejrzyste – podkreśla.
Sytuacja z Gdyni nie jest więc formalnie zakazana, moralnie może budzić wątpliwości, ale czy ma sens sportowy? W tym kontekście sprawa nie jest już jednoznaczna. - Większość agentów ma pojęcie o piłce. Czasem nawet większe niż ludzie zarządzający klubami. Mają umiejętność przewidywania, co się wydarzy za pół roku, kto będzie dostępny za rok. Znają rynek oraz ludzi, którzy na nim działają. Nie każdy dyrektor, czy prezes mają te cechy – mówi Daniel Weber, agent prowadzący agencję INNFootball. Dopuszczenie agenta do zarządzania może więc dla klubu stanowić pewnego rodzaju rynkową przewagę.
MACKI MENDESA
Koronnym przykładem jest tu działalność Jorge Mendesa, największego potentata branży menedżerskiej na świecie. Portugalczyk, choć formalnie nie pełni tam żadnej funkcji, jest w Wolverhampton Wanderers szarą eminencją i zbudował z klubu, który jeszcze niedawno grał w II lidze, zespół z szerokiej czołówki Premier League. - Często w Europie zdarza się, że ktoś, kto wykłada pieniądze na klub, nie zna się na futbolu. Zwykle ktoś go namawiał do zainwestowania akurat w danym miejscu. To naturalne, że potem ten ktoś przynajmniej na początku pomaga też wybrać odpowiedniego trenera i zatrudnić zawodników gwarantujących odpowiedni poziom sportowy. Tak było w przypadku Mendesa i Wolves – zwraca uwagę Weber. Nie jest wcale tak, że Portugalczyk traktuje teraz Wolverhampton jako dojną krowę. Raczej jako długofalową inwestycję. - To agent, którego kapitał wynosi kilkaset milionów euro. Pewnie nie pomaga Wolverhampton pro bono, ale bardziej zyskuje na budowaniu wartości klubu i zawodników, którzy w nim grają, niż na jakichś – jak my to nazywamy – biznesikach. Mendes doradza, właściciel go słucha, bo mu ufa, a zyskują na tym obie strony. Tak działa wiele biznesów, nie tylko piłka – twierdzi Weber.
Podobny model, tyle że z izraelskim, a nie chińskim, jak w Anglii, inwestorem, Mendes powtórzył w Familicao, klubie, który był jesienią rewelacją ligi portugalskiej. - Przyprowadził do klubu biznesmena, którego jest przyjacielem. Formalnie nie pełni żadnej funkcji, ale mają bardzo dobre relacje. Jasne, że wpływ Mendesa jest bardzo duży, ale nie jest tak, że w Familicao grają tylko piłkarze z jego stajni. To byłoby samobójstwo. Jedna agencja nie jest w stanie zapewnić wszystkich zawodników w klubie. Dlatego jest otwarty i współpracuje z innymi agentami – podkreśla Mike Barros, brazylijski menedżer, dobrze znający zarówno rynek portugalski, jak i polski.
Macki Mendesa sięgają wielu klubów. Portugalski menedżer w żadnym z nich formalnie nie pracuje ani nie wstawia do niego własnej rodziny. Opiera się na nieformalnych relacjach. W przypadku Valencii pokazało to, czym taka sytuacja może grozić. Mendes jest przyjacielem Petera Lima, właściciela klubu, który jest miliarderem, jednak średnio zna się na futbolu. Mendes został jego doradcą. W praktyce przez jakiś czas sam wybierał ludzi, którzy trafiali do klubu. Gdy w Walencji zatrudnieni zostali Marcelino i Mateu Alemany, czyli ceniony trener oraz dyrektor sportowy, zaczęły się tarcia. Kandydatury wskazywane przez Alemany'ego były odrzucane przez Lima, który wolał płacić więcej za znanych i doświadczonych graczy ze stajni Mendesa. Przestało się to podobać kibicom, którzy protestowali wobec tego typu praktykom. Portugalczyk zaczął więc wykorzystywać współpracowników przy dokonywaniu transferów, sam kasując odpowiednie prowizje. W przypadku hiszpańskiego klubu działalność Mendesa przyczyniła się do rozpadu jednego z czołowych duetów w kraju. Dyrektorem Alemanym interesowała się swego czasu Barcelona, a Marcelino to ceniony fachowiec w La Liga. Obaj, nie mając wolności wyboru, rozstali się w końcu z klubem.
POWSZECHNA PRAKTYKA
O zaangażowaniu menedżerów w kluby głośno było także w Belgii. Piniemu Zahaviemu, agentowi m.in. Roberta Lewandowskiego, zarzucano, że poprzez maltański fundusz kontroluje m.in. cypryjski Apollon Limassol, rumuński Viitorul oraz belgijski Mouscron, z którego uczynił platformę dla wielu własnych piłkarzy. Mimo że sprawą rzekomego prania brudnych pieniędzy interesowały się nawet tamtejsze organy ścigania, niczego mu nie udowodniono, a jego klub po raz kolejny otrzymał licencję na grę w najwyższej lidze. Bardzo bliskie kontakty z konkretnymi klubami mają nie tylko najwięksi globalni gracze, ale też postaci silne w skali konkretnych regionów. Agencja Stars and Friends, reprezentująca m.in. Martina Skrtela, czy Wouta Weghorsta z Wolfsburga, nieformalnie dowodzi Linzerem ASK, liderem austriackiej Bundesligi. Jedna z polskich agencji ma z kolei dużo do powiedzenia od strony sportowej w słowackim II-ligowym klubie FK Zeleziarne Podbrezova. Najatrakcyjniejsze dla agentów są jednak ligi, w których sporo płaci się za prawa telewizyjne, a zawodnicy często wyjeżdżają za duże pieniądze do większych lig. To daje nadzieję szybkiego wypromowania swoich zawodników.
Niekoniecznie musi to być jednak naganne. Czasem na takim układzie zyskują wszystkie strony. - Jeśli budujesz długofalową relację z klubem, a jego działacze rozumieją, że wykonujesz dla klubu dobrą robotę, każdy korzysta. Jeśli menedżer przyprowadza do klubu piłkarza, za którego nie trzeba płacić kwoty odstępnego, a po roku sprzedaje go za duże pieniądze, wszyscy są zadowoleni. Menedżerowie nie wkładają po omacku zawodników do klubów. Znają specyfikę miejsca, psychikę piłkarza, formacje, które lubi trener i charaktery piłkarzy, a w ten sposób są w stanie lepiej dobrać pasujące połączenie – twierdzi Barros. W podobnym tonie wypowiada się Weber, dając przykład z polskiego podwórka. - Mariusz Piekarski budował relacje z Legią od lat. Przedstawiał jej oferty piłkarzy, korzystnie dla klubu ich sprzedawał. Teraz zgodził się, by Michał Karbownik przedłużył kontrakt z Legią, budując mocną pozycję klubu przy sprzedaży zawodnika. Gdyby ktoś inny reprezentował Karbownika, mogłoby nie pójść tak gładko. Mariusz jednak wie, że jeśli dziś przedłuży ten kontrakt, w przyszłości dalej będzie współpracował z klubem. Nie ma w tym żadnego drugiego dna, którego ludzie często się doszukują – podkreśla.
OTWARTE KARTY
Nietypowe w polskich warunkach jest tylko to, że agenci zaskakująco często jawnie przejmują kluby. Przez kilka lat Zawiszą Bydgoszcz rządził Radosław Osuch, były menedżer, którego syn Kajetan ciągle aktywnie działał na tym rynku. Sytuacja była więc odwrotna do tej, którą aktualnie widać w Gdyni. Adam Mandziara, będący prezesem Lechii Gdańsk, też przez lata działał na rynku menedżerskim i wielu zawodników, choćby tych z rynku portugalskiego, klub znad morza zawdzięcza jego kontaktom. Także dla Kołakowskich wejście w Arkę nie jest obcą ziemią, bo od kilku lat pomagali prowadzić od strony sportowej KKS Kalisz, który niedawno świętował awans do II ligi. Teraz spekuluje się, że ten klub zostanie nieformalną filią Arki. Niektórzy uznają takie praktyki za nieetyczne. Kołakowscy mogą wabić zawodników do swojej stajni, oferując im prostą drogę do ekstraklasy, którą jako właściciele klubu mogą zapewnić, w przeciwieństwie do innych agentów, zdanych na łaskę i niełaskę niezależnego prezesa, dyrektora sportowego czy trenera klubu. Lepiej też nie zastanawiać się, co się stanie, jeśli piłkarz ze stajni Kołakowskiego, których przecież jest w lidze pełno, rozsianych po różnych klubach, spudłuje w decydującym momencie rzut karny, grając przeciwko Arce. Takie układy mogą prowokować niezdrowe wątpliwości wokół ligi.
Inni twierdzą jednak, że nikt nie zaryzykuje własnej kariery, byle tylko utrzymać w lidze klub swojego agenta. A umiejętności piłkarzy i tak ostatecznie weryfikuje rynek. I żadnemu menedżerowi nie opłaca się na dłuższą metę forowanie słabego zawodnika. - Dlatego jestem przekonany, że interes Kołakowskiego będzie się w tym przypadku równał interesowi Arki. Skoro dał projektowi swoje nazwisko, problemy klubu będą też uderzać w niego jako menedżera. Nie przez przypadek jest jednym z największych agentów w Polsce. Myślę, że jego osobiste zaangażowanie może być dla klubu dobrą informacją – przekonuje Barros.
We współpracy menedżerów z klubami najczęściej problem dotyczy oceny społeczeństwa – dodaje Weber. Tak naprawdę to, że jeden agent sprowadził do klubu pięciu, czy siedmiu piłkarzy i do tego trenera, nie świadczy o niczym złym. Nikt nie chce dawać do klubu słabych piłkarzy, bo to działanie krótkofalowe. A w tym biznesie chodzi o długofalowe budowanie relacji. Właściciele klubów widzą, jak są traktowani – podsumowuje z kolei Weber.
PO CO ISTNIEJE KLUB
Wydaje się więc, że największy problem z menedżerami prowadzącymi kluby, dotyczy tak naprawdę pytania: po co istnieje klub piłkarski? Jeśli dlatego, że jest fenomenem społecznym, ważnym elementem na lokalnej mapie i stanowi ważną rozrywkę dla mieszkańców miasta, jak odpowiedzieliby Niemcy, powierzanie prowadzenia klubów agentom trzeba uznać za coś niedopuszczalnego. W tym modelu bowiem klub jest tylko maszynką do pomnażania bogactwa i prestiżu właściciela. Jeśli jednak odpowie się na to pytanie bardziej kapitalistycznie, menedżer jako właściciel niewiele różni się od producenta napojów energetycznych, oligarchy, czy szejka. Jeden kupuje klub, by promować piłkarzy, drugi, by lepiej sprzedawały się jego produkty, kolejni, by rósł ich osobisty prestiż, czy znaczenie kraju. Ostatecznie jednak każdy traktuje klub piłkarski jako narzędzie. Jeśli tylko umiejętnie go używa, kibice zwykle nie mają nic przeciwko.
