Futbol Leszka Ojrzyńskiego skupia się tylko na wynikach, lekceważąc ozdobniki, więc gdy nie ma wyników, nie ma niczego. Ale wciąż są widoki, że ten futbol znów zacznie w Kielcach działać.
Wielki obraz całości, jakim jest tabela ligowa, składa się z najdrobniejszych epizodów, które mogły się potoczyć odwrotnie, całkowicie zmieniając późniejszy bieg wydarzeń. To specyfika futbolu jako sportu niskowynikowego. Skoro jedno zdarzenie może przesądzać tak mocno o rezultacie, przypadek musi tu odgrywać ważną rolę. I choć często nie chce się go dostrzegać, za wszelką próbując boiskowym bohaterom przypisywać sprawczość, czasem warto zrobić sobie umysłową gimnastykę i porozmyślać, co by było, gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka.
Teoretycznie wszystko, co wydarzyło się w piątkowy weekend w Kielcach na otwarcie kolejki Ekstraklasy, wpisywało się w to, czego uważni obserwatorzy tej ligi oczekiwali po meczu rozpędzonej Stali z dołującą Koroną. Goście wyszli na prowadzenie już po kilku minutach, strzelając gola po stałym fragmencie gry, które są ich najgroźniejszą bronią. Chwilę później trafili tak zresztą do siatki drugi raz, ale tym razem uratowała gospodarzy interwencja VAR po minimalnym spalonym. Centymetry dzieliły gości od prowadzenia 2:0, zanim większość graczy Korony w ogóle zdążyła dotknąć w tym meczu piłkę.
Wszystko, co działo się potem, można już interpretować przez pryzmat wyniku i tego, co wiemy o obu drużynach. Oto Korona biła głową w mur, nie mając pomysłu na strzelenie gola i nie umiejąc wykorzystać nawet licznych zagrań ze stojącej piłki. A wyrachowana Stal oddała inicjatywę tylko po to, by błyskawicznie skontrować i wykorzystać drugą ze swoich wielkich broni, czyli świetne strzały z dystansu. To, że na 2:0 trafił akurat Said Hamulić, który został rewelacją ostatnich tygodni w lidze, pasowało do obrazu całości tak samo, jak druga połowa, w której Korona nie potrafiła w żaden sposób zareagować, kolejny raz rozczarowując na Suzuki Arenie.
SZCZĘŚLIWA TWARZ
Warto jednak czasem wziąć pod mikroskop wydarzenia, które doprowadziły do takiego wyniku. Bramka na 1:0 dla Stali, owszem, padła po świetnym zagraniu Krystiana Getingera z rzutu wolnego i dobrym zamknięciu akcji przez Mikołaja Lebedyńskiego, który na dalszym słupku przeskoczył Sasę Balicia. Ale to nie był koniec tej akcji. Piłka wpadła do siatki Korony, bo po zgraniu Lebedyńskiego trafiła w twarz nadbiegającego Mateusza Matrasa, czego sam strzelec nie ukrywał w przerwie. Nie da się zresztą kontrolować uderzenia twarzą. Nie spodziewał się, że piłka nadleci, został nią trafiony i nie miał żadnego wpływu na to, że odbiła się akurat tak szczęśliwie, że wpadła do siatki.
GROŹNE STAŁE FRAGMENTY
Korona, w przeciwieństwie do Stali, jeszcze nie strzeliła w tym sezonie gola po rzucie rożnym, a Leszek Ojrzyński na przedmeczowej konferencji prasowej musiał ciągle odpowiadać na zadawane na różne sposoby pytanie o tę niespodziewaną słabość, która dopadła jego zespół. Po piątkowym wieczorze trudno stwierdzić, dlaczego właściwie kielczanie nie strzelają w ten sposób goli. Zagrania Adama Dei i — zwłaszcza - Ronaldo Deaconu ze stojącej piłki były naprawdę groźne. Czasem świetnie interweniował bramkarz, czasem ktoś wybił piłkę zmierzającą do bramki, innym razem Bartosza Mrozka ratował słupek.
DORABIANIE TEORII
W Bundeslidze, zamiast ciągle operować zależącą w dużym stopniu od szczęścia statystyką goli po rzutach rożnych, wprowadzili kategorię “zagrożenie po rzutach rożnych”, bazująca na algorytmie bramek oczekiwanych. W ten sposób można zmierzyć, czy dany zespół rzeczywiście regularnie kreuje po kornerach dogodne sytuacje, czy jedynie ma po nich szczęście. Jestem przekonany, że akurat za dwa ostatnie mecze z Zagłębiem Lubin i Stalą Korona pod względem zagrożenia po rogach wypadłaby bardzo dobrze, mimo że po stronie goli ciągle jest zero. Po niemal każdym stałym fragmencie gry pod bramką Mrozka był kocioł, ale akurat nic nie wpadło. Przed następnym meczem Ojrzyński znów będzie pytany o to samo. Tyle że nie może podać prawdziwego powodu (“brakowało nam szczęścia”), bo uznano by, że stracił już koncepcję. Będzie więc musiał dorabiać teorię, żeby powstał akceptowalny dla dziennikarzy i kibiców związek przyczynowo-skutkowy.
5% HAMULICIA
Kielczanie przegrywali więc 0:1, mimo że sytuacji do wyrównania im nie brakowało, by przypomnieć choćby strzał Dalibora Takaca świetnie odbity na linii bramkowej przez Kamila Kruka, a na przerwę schodzili przy wyniku 0:2, bo w doliczonym czasie z dystansu trafił Said Hamulić. Uderzenie było oczywiście mocne, piękne, natomiast trudno się pozbyć wrażenia, że nawet w naszej lidze są bramkarze, którzy by sobie z nim poradzili dzięki lepszemu ustawieniu. Według wyliczeń WyScouta strzał z tego miejsca, z tej sytuacji, miał tylko pięć procent szans powodzenia. Można by machnąć na to ręką, bo akurat w krótkim terminie, czyli przy analizie konkretnej sytuacji, gole oczekiwane bywają mylące, gdyby to nie była recydywa.
BRAMKARZ NIE POMAGA
Bo Forenc nie wypada dobrze także w długim terminie. W statystyce zapobiegniętych goli zajmuje przedostatnie miejsce w lidze, minimalnie wyprzedzając tylko Kevina Brolla z Górnika Zabrze.
Znamienne, że wszyscy bramkarze z jego bezpośredniego towarzystwa na tej liście, stracili już miejsca w bramce – Broll w ostatniej kolejce ustąpił Danielowi Bielicy, Paweł Lenarcik od dwóch kolejek musi oglądać w grze Mateusza Abramowicza, Michała Szromnika zluzował Rafał Leszczyński. Forenc jest jedynym bramkarzem, który do tego stopnia nie pomaga zespołowi i wciąż ma miejsce w składzie. Na jego konto statystycznie idzie w tych rozgrywkach już pięć goli. Inaczej mówiąc, w co trzecim meczu bramkarz Korony puszcza bramkę, która nie musiałaby paść, gdyby stał tam statystycznie przeciętny bramkarz.
Dla porównania Mrozek ze Stali jest najwyraźniej na plusie, uchronił w tym sezonie zespół już przed blisko trzema golami. Obaj bramkarze to więc w tym sezonie dwa bieguny Ekstraklasy. To także jest część odpowiedzi, dlaczego Stal wybroniła się przed dogodnymi sytuacjami Korony, a Korona nie wybroniła się przed atakami Stali. Albo szerzej, dlaczego Stal ma 22 punkty, a Korona dwanaście. Ojrzyński zdecydowanie nie jest trenerem, który okazuje zaufanie wobec zawodzących piłkarzy, także, jeśli mowa o bramkarzach, więc abonament Forenca na grę świadczy pewnie o tym, jaki błąd popełniono na tej pozycji przy planowaniu kadry. Marcel Zapytowski nie jest bowiem najwyraźniej zmiennikiem, którego trener podejrzewałby o to, że może dać radę w Ekstraklasie.
BRAK NAPASTNIKA
Częściową odpowiedź na pytanie, dlaczego Koronie tak ostatnio nie idzie, można by znaleźć w dwóch oczywistych brakach personalnych – na pozycji bramkarza i napastnika. Bardzo prawdopodobne, że ze zdrowym Bartoszem Śpiączką, który w ośmiu występach w podstawowym składzie strzelił cztery gole, Korona jednak zdołałaby strzelić gola po którymś z groźnych stałych fragmentów gry. Jewgienij Szykawka, który jedyne gole w Polsce strzelił jeszcze na szczeblu I ligi i to wcale nie w hurtowych liczbach (trzy), pracuje, walczy, zdobywa rzuty wolne i strąca piłkę, jak przy najgroźniejszej piątkowej akcji w pierwszej połowie. Ale instynktu snajpera w polu karnym nie pokazuje. Być może do przełamania Korony potrzeba tylko i aż powrotu jej podstawowego napastnika.
STŁAMSZENI TYLKO RAZ
Dla rozżalonych kibiców z Kielc zrzucanie wszystkiego na pecha, bramkarza, problemy zdrowotne napastnika i jeszcze raz na pecha (bo trudno inaczej nazwać te dwa rzuty karne za zagrania ręką w Białymstoku), byłoby zbyt tanie, ale goła prawda wygląda tak, że Koronie w ostatnich tygodniach brakuje pojedynczych epizodów, które potoczyłyby się na jej korzyść. Odwołując się jeszcze raz do goli oczekiwanych, beniaminek w większości meczów tego sezonu był z rywalami na styku. Jedynie dwa razy zdarzyło się, by rywal znacznie przebił go w jakości stworzonych sytuacji – z Jagiellonią, której wynik podbijają znacząco dwa przypadkowe rzuty karne i gol w sytuacji, gdy niemal nikt nie bronił, domagając się wybicia piłki — oraz z Cracovią. I to właśnie ten mecz w drugiej kolejce był jedynym, w którym Korona została bardzo wyraźnie stłamszona.
WYNIKI ALBO NIC
To wszystko oczywiście analiza w obrębie konkretnego systemu walutowego, czyli futbolu Lesza Ojrzyńskiego. Nie każdemu on odpowiada, nie każdy chce, by tak grała jego drużyna, ale zatrudniając tego trenera, trzeba wiedzieć, co się dostaje. Trudno więc mu zarzucać, że Korona ma najniższe średnie posiadanie piłki w lidze i wymienia najmniej podań na minutę. To zawsze będzie futbol bezpośredni, oparty na wygrywaniu pojedynków przez skrzydłowych, na zdobywaniu stałych fragmentów gry w groźnych strefach i, tak, wykorzystywaniu długich wrzutów z autu (Korona strzeliła po nich zresztą dwa gole). Trudno więc krytykować Ojrzyńskiego za bycie Ojrzyńskim. Taki styl broni się tylko wtedy, gdy dostarcza wyniki, nie da się, jak w przypadku innych rodzajów gry, tuszować ich brak sprawnym kreowaniem akcji i wymienianiem dużej liczby podań. Trener Korony ma więc trudną fazę, bo wyników nie dostarcza. Jest w strefie spadkowej, nie wygrał od sierpnia, głosy niezadowolenia są coraz wyraźniej słyszalne. Jednocześnie jednak bardzo możliwe, że zespół jest bliżej odwrócenia złej karty, niż się wydaje wszystkim zasmuconym jego wynikami.
BEZ ODSTAWANIA
Kiedy przed kamerami CANAL+ zagadnięto go w piątek, dlaczego drużyna tak blokuje się na Suzuki Arenie, Ojrzyński nie zgodził się na wrzucenie wszystkich meczów do jednego worka. Przypomniał, że z Wartą musiał sobie radzić przez większość spotkania w osłabieniu, że wcześniej wygrał ze Śląskiem i zremisował z Legią, więc cała ta domniemana niemoc sprowadza się do porażek z Pogonią (co beniaminkowi jednak może się zdarzyć) i z Górnikiem Zabrze, która jako jedyna rzeczywiście może mocno uwierać. Teraz doszła do niej jeszcze przegrana ze Stalą. Ale w pewnym sensie trener Korony może mieć rację. To nie jest tak, że jego zespół kompletnie nie umie grać u siebie. Raczej małe obrazki składające się na większą całość ostatnio układały się dla jego drużyny pechowo. Kto jak kto, ale Ojrzyński wie najlepiej, że w ekstraklasowych warunkach dla zespołu takiego jak jego, może nie być nic lepszego niż granie przed końcem sezonu z Rakowem, Lechem, Piastem i Widzewem. Dla takich drużyn najważniejsze jest, by nie odstawać wyraźnie w poszczególnych meczach. Jeśli będą w stanie z każdym utrzymywać wynik na styku, prędzej czy później to od ich twarzy piłka odbije się w końcu korzystnie.