Gdyby Jose Mourinho był ministrem edukacji, zakazałby nauki o tym, co dzieje się za kołem podbiegunowym. Stamtąd pochodzi jego największy norweski koszmar i plama na CV, której nigdy nie wybaczy zawodnikom Romy. Znów przegrali z Bodo/Glimt w ćwierćfinale Ligi Konferencji, a ich bilans ze skromnym klubem z 50-tysięcznego miasta wynosi: 1:6, 2:2 i 1:2. Dziesięć bramek straconych w trzech spotkaniach nie czyni z Mourinho mistrza defensywy. Na wybrzeżu Północnej Norwegii, gdzie kończy się połączenie kolejowe ze światem, Portugalczyk został obrzucony śnieżkami przez lokalne dzieci, dodał do kanonu legendarnych wypowiedzi zwrot „plastic pitches” i umocnił kompleks żółtych szczoteczek do zębów.
Jose Mourinho dostaje gęsiej skórki na hasło „Bodo/Glimt”. Nawet nie chodzi o nieumiejętność zwycięstwa w trzech spotkaniach czy dziesięć straconych bramek w jednym sezonie, ale to 1:6 będzie się za nim ciągnęło długo. „Nie wydrapię tego z CV. To plama na honorze, której nie wybaczę tym piłkarzom” – mówił wtedy Portugalczyk, gdy został boleśnie ograny przez piłkarzy spalonych północnym słońcem. Nie zrewanżował się na Stadio Olimpico, nie zrobił tego również w ćwierćfinale Ligi Konferencji. Los to figlarz, że ponownie zetknął ich ledwie kilka miesięcy później. Na półmetku tej rywalizacji stan gry to 2:1 dla Norwegów, bo rzutem na taśmę znów zagrali na nosie The Special One.
Przyjazd na północ Norwegii od początku musiał być deprymujący dla rzymian. Przede wszystkim to wspomnienie „szóstki” przyjętej od znacznie mniej renomowanego przeciwnika, ale też wstydliwej i męczącej gry w wichurze. Teraz kiedy Jose Mourinho maszerował do autobusu, został obrzucony śnieżkami przez dzieci. Mimo ochrony, żartownisie z daleka celowali w portugalskiego menedżera. „Dzieci mają głupie pomysły, to charakterystyczne dla ich wieku, ale normalne. To samo robiłem ja, to samo robiłeś ty” – odpowiedział dziennikarzowi na pytanie, czy to brak szacunku.
Ale poważniejszą tyradę Portugalczyk rozpoczął w pomeczowym wywiadzie. Zresztą bardzo w swoim stylu. Klasycznie oberwało się sędziemu za prowadzenie zawodów, ale Mourinho zajął się również tematem sztucznej murawy, która utrudniała normalne granie. Znacie doskonale angielski Jose, więc powtarzane przez niego nagminnie „plastic pitches” może dołączyć do długiej listy legendarnych wypowiedzi. „Doznaliśmy poważnej kontuzji, którą ja nazywam urazem plastikowych, sztucznych boisk. To jest poza kontrolą, że ludzie pozwalają rozgrywać europejskie puchary na takich murawach. To, co martwi mnie najbardziej, to właśnie kontuzja Gianluki Manciniego na takim boisku. To wstyd” – żalił się Portugalczyk.
Wstydem jest jednak również, że menedżer zarabiający 7 milionów euro rocznie nie może znaleźć sposobu na mistrza Norwegii w trzecim meczu z rzędu. Dochodzi do tego rykoszet i pomyłka Rui Patricio, nieumiejętność bronienia stałych fragmentów gry przez Romę, ale przy trzeciej konfrontacji Jose Mourinho powinien już coś wymyślić. Być może tydzień później odtrąbi sukces i najlepszą czwórkę Ligi Konferencji. Być może zacznie zamykać usta w swoim stylu, ale na razie Bodo/Glimt wyrosło na jego największe, do tego powtarzalne, upokorzenie tego sezonu. Jak to widział Mourinho? „Gol zawsze jest golem, ale oni zdobyli dwie bramki z niczego”.
Pewnie każdy kibic polskiego klubu marzy o tym, aby przeżyć taką przygodę w europejskich pucharach jak Bodo/Glimt. W grze nadal pozostaje Slavia Praga czy Feyenoord, ale to że mistrzowie Norwegii są jedną nogą w półfinale Ligi Konferencji, stanowi jedną z największych sensacji ostatniej dekady w Europie. Można mówić o przypadkach, ale trzy takie spotkania z piątą ekipą Serie A to już zbyt duża powtarzalność. Oni zwyczajnie wiedzą, co robią. Mowa o skromnej, rodzinnej drużynie operującej na ograniczonych możliwościach, gdzie najważniejsi są ludzie. Zapewne strzelec decydującego gola Hugo Vetlesen poznałby z imienia i nazwiska większość kibiców zasiadających na trybunie wschodniej, bo to wstyd nie kojarzyć kogoś w tak małej i zżytej społeczności.
Radzą sobie ze wszelkimi przeciwnościami losu i mają określoną filozofię, która pozwala im osiągać takie rezultaty. Przed chwilą pozbyli się największych gwiazd, bo przecież ich snajper Erik Botheim został sprzedany za 5 mln euro do Krasnodaru, a rozgrywający Patrick Berg odszedł za 4,5 mln euro do Lens. Lewego obrońcę oddali do Herthy, a środkowego do Schalke, więc jednak trener Kjetil Knutsen musiał łatać dziury, ale różnicy w jakości nie ma. Potrafią szukać piłkarzy o identycznym profilu gry, wyciągać ich za bezcen i przystosowywać do europejskich standardów, jakie sobie narzucili. Więcej o magii klubu zza koła biegunowego opowiedział już materiał Michała Gutki.
Kto by pomyślał, że przekleństwem Jose Mourinho stanie się najbardziej wysunięty na północ mistrz kraju. Fanem rewolucji na kole podbiegunowej jest chociażby Czesław Michniewicz, który do dzisiaj bardzo chętnie odpala spotkania Bodo/Glimt i trzyma kciuki za projekt rzucony na północy świata. To dość ironiczne, że udało mu się wyeliminować ich w pierwszej rywalizacji sezonu, mimo że to Norwegowie byli w samym środku rozgrywek. Finalnie to piłkarze Knutsena przetrwali dłużej w europejskich pucharach i marzą o tym, by zaprosić jeszcze jednego gościa do hrabsta Nordland.
Louis van Gaal może narzekać, że UEFA nie szanuje zdrowia piłkarzy i wymyśliła rozgrywki trzeciej kategorii, które nazwał „Pucharem Fricka i Fracka”, ale to idealna okazja, aby poszerzyć horyzont i wyjść z wąskiego korytarza topowych rozgrywek. Właśnie dla takich historii powstała Liga Konferencji, aby Bodo/Glimt mogło grać na nosie Jose Mourinho i reklamować północ Norwegii przed szerszą publiką. To osiągnięcia, o jakich można by myśleć w polskich realiach, gdyby ktoś zbudował projekt mocno trzymający stopy na ziemi i stojący na poważnych fundamentach. Wielkich środków nie potrzeba, wystarczy kreatywność, pasja i zaangażowanie. Wesoła ekipa Knutsena nie tylko rzuca śnieżkami w lepszych, ale pokazuje, że można pisać piękne historie w Europie, mimo że mało kto kojarzy ich z tak dalekimi fazami pucharów.