Porzućcie wszelkie nadzieje ci, którzy liczyli, że reżyser wykona jakąkolwiek stylistyczną woltę względem swojej dotychczasowej filmografii. Kowbojka z Kopenhagi stanowi sto procent Nicolasa Windinga Refna w Nicolasie Windingu Refnie.
Składowe jego stylu to: przemoc, długie ujęcia, wyjątkowo powolna narracja, ostra, ujednolicona kolorystyka zdjęć – w tym przypadku dominują czerwień i głęboki niebieski – gra neonowymi światłami, hipnotyzująca, minimalistyczna muzyka. Nikt tak nie umie w tumblrową estetykę jak duński reżyser. Porównanie zasadne, bo Tumblr, zwłaszcza w latach świetności, stanowił efektowny zapis generacyjnej pustki zamkniętej w pieczołowicie wystylizowanych kadrach, nie oferujących poza estetyką kompletnie nic. Dokładnie taką samą pustkę opisuje Refn; obojętnie czy chodzi o deficyt emocji (samotny bohater Drive), czy ułudę blichtru (Neon Demon), czy wyzerowane z uczuć uniwersum Kowbojki z Kopenhagi. Nic, co można byłoby pokochać ani w co uwierzyć, to chociaż zróbmy tak, żeby ta nicość była ładna.

Powiedzieć, że netfliksowy serial to odyseja tajemniczej dziewczyny przez kopenhaski półświatek, to... powiedzieć wszystko. Oczywiście, że podobnie jak w poprzednich produkcjach Nicolasa Windinga Refna, także i tu scenariusz można byłoby zmieścić w szesnastostronicowym szkolnym zeszycie. Ale tam świat – przynajmniej pozornie – potrafił być atrakcyjny: spalone słońcem Los Angeles w Too Old To Die Young, skąpana w retrowave'owych neonach metropolia Drive, dziki mrok Bangkoku z Tylko Bóg wybacza. I tutaj od razu uwaga a propos odbioru Kowbojki z Kopenhagi przez nasz pryzmat kulturowy – może być tak, że ten post-sowiecki sztafaż będzie dla Amerykanina czy Hindusa wyjątkowo ciekawy. Dla nas to coś, co musimy znosić na co dzień. Brzydota serialu jest uderzająca; te paskudne hale wiejskich dyskotek, obskurne rezydencje jak z wczesnego kapitalizmu to wizualny taniec Ślepnąc od świateł z Czekając na sobotę. Ale Refn jest w tym świecie zakochany, co podkreśla regularnymi ujęciami panoramującymi przestrzeń w konkretnych scenach. Tak jakby chciał przypomnieć wszystkim, kto tu trzyma rękę na sterze.
Zupełnie jakbyśmy zapomnieli. Kowbojka z Kopenhagi to the best of Nicolas Winding Refn i w sumie to nie ma się co dziwić, że obrał akurat taki kierunek dla swojej pierwszej netfliksowej produkcji. Duńczyk wie, że złapał pana Boga za nogi; na platformie może w tydzień zyskać większą globalną widownię niż w przypadku swoich wszystkich poprzednich dzieł razem wziętych. Dlatego serial krzyżuje oba etapy kariery Refna: ten pierwszy, osadzony w duńskim półświatku, i drugi, zaczynający się od Drive, gdzie estetyzacja zaczęła brać górę nad tradycyjnym opowiadaniem historii. Ładnie nam się tutaj pan przedstawił słuchaczom przed milionami słuchaczy? Ładnie, bo uczciwie. Mógłby Refn udawać, że nagle robimy hollywoodzkie kino akcji, ale nie – jeśli już pierwsza scena serialu wygląda jak z kina Łukasza Barczyka, to znaczy że przymilanie się publiczności jest ostatnim, co przyszło reżyserowi do głowy.

Fragmenty fabuły – tak, fragmenty, bo narrację Nicolas Winding Refn dawkuje bardziej niż oszczędnie – zdradzają, że główna bohaterka o imieniu Miu jest talizmanem szczęścia dla wszystkich, przy których przebywa. Gorzej, kiedy okazuje się, że to nie do końca prawda. Miu nie ma przeszłości, za to bardzo chciałaby mieć przyszłość, więc wyrusza w oniryczną podróż przez Kopenhagę, żeby dowiedzieć się, co uformowało ją jako człowieka i jak może wykorzystać tę wiedzę w dalszym życiu. Naturalnie Refn zostawia szerokie pole do fabularnej interpretacji. Swoim zwyczajem nie podaje niczego na tacy, dbając o to, żeby warstwa wizualna udzielała widzom wskazówek. Brudna rzeczywistość przecina się z elementami nadprzyrodzonymi, gdzieś w tle majaczy wątek porwanej dziewczynki, jest starająca się o dziecko siostra kopenhaskiego alfonsa, ale na pierwszym planie znajduje się zawsze Miu. Milcząca – nie wiedzieć, czy po prostu obserwuje, czy jest aniołem zemsty, który posprząta w tym bagienku. Wchodzimy w ten serial lżejsi o jakąkolwiek wiedzę i tylko od nas zależy, czy damy się porwać w tę psychodeliczną podróż, czy odpadniemy po 10 minutach.

A takich widzów może być bardzo wielu. Jeśli faktycznie we współczesnym kinie i telewizji twórcy jeszcze mocniej niż dotąd stawiają na maksymę Alfreda Hitchcocka (tę, która postuluje, że każda produkcja musi zaczynać się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie może tylko wzrastać), co wymagają na nich przyzwyczajenia nowej, wychowanej na streamingach widowni, która nie jest skazana na dwie godziny w kinie, tylko po prostu w każdej chwili może przełączyć na co innego, wówczas Nicolas Winding Refn ostentacyjnie się na to wypina. Dlatego Kowbojkę z Kopenhagi można odczytać jako jego prywatny manifest wolności. Robi to, co chce, za takie pieniądze, jakie chce, nawet tytuł wymyślił sobie bez większego znaczenia, po prostu podobała mu się zbitka słów Copenhagen i Cowboy, bo wie, że i tak masa ludzi to obejrzy. A to, czy będzie się podobać, jest drugorzędne. Zwykle się nie podoba. Ale i tak wracają.

Komentarze 0