Trenerzy w każdym oknie transferowym narzekają, że coraz trudniej znaleźć klasowego napastnika, a gdy już tacy się pojawiają, kosztują fortunę. W Anglii wydaje się jednak, że taki problem dotyczy niewielu.
Korespondencja z Londynu
Być może to po prostu efekt finansowej siły Premier League, a nie trend dotyczący tej ligi. Owszem, o dobrego i bramkostrzelnego napastnika jest trudno, ale jeżeli kogoś stać, by wyłożyć kilkadziesiąt milionów za gwarancję co najmniej 15 goli w sezonie, to trzeba patrzeć na kluby angielskie. Wyciąganie wniosków z pierwszej kolejki to zawsze ryzyko, jednak otwierający weekend w Premier League pokazał, że to właśnie dziewiątki powinny odgrywać kluczowe role. Albo przynajmniej wokół nich obracać się będzie narracja.
Właściwie pierwszą odsłonę tej dyskusji mamy już za sobą. Przez całe lato porównania Manchesteru City z Liverpoolem, dwóch głównych kandydatów do mistrzostwa, którzy rok temu stoczyli pasjonujący pościg do ostatnich linii mety, opierały się na tym, jak do obu zespołów wkomponują się Erling Haaland i Darwin Nunez. Zarówno Pep Guardiola, jak i Jürgen Klopp postanowili dobrać do swoich ekip klasycznych napastników, choć wcześniej ich drużyny nie narzekały na brak goli. City w drodze po tytuł strzelił 99 goli. Liverpool 94.
Ani Haaland, ani Nunez nie byli transferami pierwszej potrzeby (fani The Citizens na pewno zwróciliby uwagę na boki obrony i chętnie zobaczyliby jeszcze jednego skrzydłowego, fani The Reds natomiast wskazaliby na środek pomocy), a mimo tego obaj menedżerowie zdecydowali się poświęcić innych zawodników, by wkomponować klasyczne dziewiątki. I już pierwsza kolejka pokazała, jak może wyglądać ich przyszłość z nowymi snajperami.
Nunez, podobnie jak w meczu o Tarczę Wspólnoty, nie potrzebował wiele czasu, by wpłynąć na grę Liverpoolu. Wicemistrzowie Anglii przeciwko Fulham zagrali najzwyczajniej w świecie słabo. Źle weszli w to spotkanie, popełniali błędy, a linia ataku odcięta była od podań. Klopp, widząc to, wpuścił z ławki Jamesa Milnera, Harveya Elliotta i Nuneza właśnie i odpowiednia reakcja sprawiła, że z boiska beniaminka udało się wywieźć choć jeden punkt.
Atak z Nunezem na boisku momentalnie przesunął się wyżej. Mohamed Salah i Luis Diaz nie musieli schodzić już głębiej po piłkę i mogli też zagrywać do kogoś, kto w przeciwieństwie do Roberto Firmino pewnie wbiegał w pole karne przeciwnika. Urugwajczyk już po paru minutach miał świetną okazję, gdy niepotrzebnie podawał w dogodnej sytuacji, chwilę później piętą chciał pokonać Marka Rodaka, a za trzecim razem skopiował takie wykończenie i tym razem piłka wpadła do siatki. Później nieco przypadkowo asystował przy golu Salaha, jednak wszystko wzięło się z tego, że wreszcie zawodnicy Liverpoolu mieli kogo szukać dośrodkowaniami.
Owszem, remis 2:2 z Fulham to dla The Reds rozczarowujący wynik na starcie sezonu, jednak coraz więcej jest znaków, że Nunez po prostu pasuje jak ulał do tego, co chce grać Klopp. Korzystają nie tylko Salah czy Diaz, ale może przede wszystkim Trent Alexander-Arnold i Andy Robertson. Obaj boczni obrońcy Liverpoolu już przed przyjściem Nuneza zaliczali regularnie powyżej 10 asyst w sezonie, a teraz dochodzi im w ataku partner, który może te liczby podbić.
Następnego dnia odpowiedział Haaland. Wyglądało to tak, jakby zobaczył bramkę i asystę Nuneza i postanowił odpowidzieć czymś więcej, bo ostatecznie strzelił oba gole Manchesteru City na stadionie West Hamu. Dla mistrzów Anglii to było bardzo rutynowe i bezstresowe zwycięstwo, jednak sam Norweg potrzebował takiego wejścia do ligi po tym, jak po meczu o Tarczę Wspólnoty w typowy dla dzisiejszej dyskusji o sporcie sposób pojawiły się przesadzone reakcje, że nie pasuje do nowej drużyny.
Haaland na pewno jeszcze uczy się gry w City, jednak wyraźnie widać, że koledzy go szukają. Świetnie odnajduje się na małej przestrzeni, jest fizycznym tytanem, którego obrońcy wolą unikać, a z West Hamem pokazał również, że może dać drużynie impuls. Po pudłach z Liverpoolem Guardiola mówił, że Haaland może i nie trafiał, ale zawsze był w dobrym miejscu i to samo pokazał w Londynie.
To był senny mecz, jednak Haaland tylko czaił się, by zaatakować z zaskoczenia. Świetnie ruszył najpierw do podania Ilkaya Gündogana i wywalczył rzut karny, który potem wykorzystał, a w drugiej połowie bardzo pewnie wykończył akcję po prostopadłym podaniu Kevina De Bruyne. Nie zagrał może niczego wielkiego, ale z dwóch klarownych sytuacji wykorzystał dwie i miał jeszcze kilka innych szans. Możliwe, że lekka ospałość w grze City też wynikała z faktu, że obie strony muszą się dotrzeć, jednak Haaland pokazał, że drobne momenty potrafi zamieniać w wielkie. Alan Shearer rzucił odważną tezą, że jeżeli ktoś ma dobić w Premier League do bariery 40 goli w sezonie, to jest to Norweg. Łatwo nie będzie, ale to napastnik na tyle skuteczny (zamieniał do tej pory w karierze 28% swoich strzałów na gole, to kosmos), że nie można tego wykluczyć.
O istocie klasowych dziewiątek przekonali się jednak nie tylko kandydaci do tytułu. Fulham nie sprawiłoby niespodzianki z Liverpoolem, gdyby nie Aleksandar Mitrović. Serb ma coś do udowodnienia. W Championship strzelił w poprzednim sezonie 43 gole, bijąc rekord ligi i prowadząc zespół do awansu w imponującym stylu. Mitro z Premier League to jednak zupełnie inny gracz. Wystarczą liczby. Przed tą kolejką jego licznik w elicie wynosił 24 trafienia w 104 meczach. Druga liga? 85 goli w 125 spotkaniach. Średnią możecie policzyć sami.
Na tle Liverpoolu Mitrović wyglądał jednak jak ktoś, kto pasuje do tego towarzystwa. Nie miał z nim łatwego życia Van Dijk, a Alexander-Arnold długo będzie pamiętał moment, w którym Serb poskładał go w powietrzu i strzelił gola głową. Widać też, że poprzedni rok dał mu ogromny zastrzyk pewności siebie, a fani Fulham go wielbią. W niemal każdym utworze puszczanym przez DJ-a na Craven Cottage zmieniali słowa tak, by wychwalać Mitro. Ktoś taki powinien być skarbem w walce o utrzymanie.
A to jeszcze nie koniec. Callum Wilson popisał się efektownym golem dla Newcastle w starciu z Nottingham Forest, Ivan Toney odegrał kluczową rolę w comebacku Brentfordu ze stanu 0:2 z Leicester City na 2:2, Kiefer Moore postawił kropkę nad i w wygranej Bournemouth nad Aston Villą, a w Brighton bardzo dobrze spisał się Danny Welbeck w meczu wygranym 2:1 na Old Trafford. Nawet ten, który nie strzelił gola, a o którym było latem głośno, czyli Gabriel Jesus, wyraźnie wniósł nową jakość do Arsenalu. Mikel Arteta chwalił go za etykę pracy i wyznaczenie nowym kolegom wyższych standardów i przeciwko Crystal Palace Brazylijczyk prezentował się pewnie, był aktywny, również w pressingu i widać, że bramki oraz asysty będą kwestią czasu.
Oczywiście, cały ten wywód możecie skwitować wnioskiem: "no dobrze, ale co w tym odkrywczego, że od napastników, którzy przecież odpowiadają za zdobywanie bramek, zależy najwięcej?". Wydaje się jednak, że jesteśmy świadkami odwracania się trendu. Od ponad dekady piłka dążyła do tego, by albo eliminować klasyczne dziewiątki, albo dodawać im tyle zadań, że samo zdobywanie bramek to było za mało. Coraz mniej jest napastników w typie Roberta Lewandowskiego (a przecież to też nie jest tylko kołek postawiony w polu karnym), a coraz więcej w typie Phila Fodena czy Sadio Mane, którzy grali na szpicy City i Liverpoolu w minionym sezonie.
Dowód? Tu znów skupmy się na Anglii. Jeżeli weźmiemy pod uwagę na przykład sezon 2005/06, zwrócimy uwagę, że wśród 20 najlepszych strzelców znalazło się aż 15 graczy, których określilibyśmy wówczas jako klasyczne dziwiątki. Wyjątek stanowili Frank Lampard i Steven Gerrard, a Thierry Henry, Wayne Rooney i Craig Bellamy to piłkarze, którzy też mogliby być uznani za środkowych napastników, jednak już wtedy podkreślano to, jak często lubią opuszczać tę pozycję.
16 lat później, w sezonie 2021/22, TOP 20 wyglądało już zupełnie inaczej. Wysoko byli wprawdzie Cristiano Ronaldo (dziś bardziej środkowy napastnik niż w przeszłości), Harry Kane (i tak jeden z czołowych kreatorów ligi) czy Jamie Vardy, ale poza nimi do klasycznych dziewiątek zaliczylibyśmy jeszcze w czołówce klasyfikacji Michaila Antonio (grającego tam niedawno i któremu nieprzypadkowo sprowadzono konkurenta, Gianlucę Scamaccę), Ivana Toneya, Olliego Watkinsa (który nieraz grał na skrzydle, gdy na boisku był również Danny Ings) i Teemu Pukkiego. Nagle to gracze tacy jak Salah, Son, Mane, Kevin De Bruyne, Raphinha czy Jarrod Bowen wiedli prym wśród czołowych strzelców, wskazując wyraźnie, w którą stronę poszła piłka.
Anglia to jednak zawsze był bastion wielkich napastników. Historię ligi pisały legendarne dziewiątki i w tym sezonie to gracze z tej pozycji mogą okazać się kluczowi do tego, by poszczególne drużyny zrealizowały cele. To nie przypadek, że obawy o Manchester United czy Chelsea w walce o miejsce w TOP 4 wynikają z tego, że nie widać tam wiodącego strzelca, a o City czy Liverpoolu mówi się, że dzięki Haalandowi i Nunezowi mogą zrobić krok do przodu. Dziewiątki to na rynku transferowym deficytowy towar, bo gol to w piłce najcenniejsza waluta, ale w Anglii robi nam się coraz większa kolonia klasowych strzelców.
Owszem, jedna jaskółka (a w tym przypadku kolejka) wiosny jeszcze nie czyni, szczególnie, że w poprzednim sezonie niewielu środkowych napastników rzeczywiście było tymi, którzy dla swoich drużyn zdobywali najwięcej bramek. Wiele jednak wskazuje, że tradycyjne dziewiątki, również za sprawą wydarzeń w Premier League, przeżywają renesans.
Komentarze 0