Romelu Lukaku i Lautaro Martinez udowodnili, że są w tej chwili jedną z najciekawszych par napastników w Europie. Samir Handanović pokazał, że wciąż potrafi wygrać drużynie mecz. A Inter potwierdził, że pierwszy tytuł od jedenastu lat może w tym sezonie przegrać tylko sam ze sobą.
Futbol to rozmowa o epizodach, które mogły kompletnie wywrócić całą narrację do góry nogami. Jeśli więc kiedyś będzie się opowiadać w mediolańskich knajpach o derbach z 2021 roku, jako ich moment zwrotny, a może nawet kluczowy dla całego sezonu, będzie się wskazywać kilkadziesiąt sekund tuż po rozpoczęciu drugiej połowy. Milan zaczął tam, gdzie skończył przed przerwą. Od 40. minuty atakował rywali tuż przed ich polem karnym. Druga linia Interu nie potrafiła dłużej utrzymać się przy piłce. Stoperzy panikowali przy próbach wychodzenia spod pressingu i wzajemnie wchodzili sobie w drogę. Klarownych sytuacji z tego nie było, ale pokazywało, że gracze wicelidera wreszcie włączyli derbowy tryb. I tuż po wyjściu z szatni chcieli zbierać tego owoce. Zlatan Ibrahimović uderzył głową raz. Potem drugi. Sandro Tonali poprawił z linii szesnastki po raz trzeci. W kilkadziesiąt sekund Milan zrobił więcej niż przez całą pierwszą połowę i wyrównał liczbę dogodnych sytuacji Interu. Za każdym razem gdzieś wzdłuż linii bramkowej latała jednak dłoń Samira Handanovicia. Okres burzy i naporu nie zmienił wyniku. A gdy Milan na chwilę przycupnął, by złapać oddech, okazja na wygranie derbów już się wymknęła.
LATAJĄCA DŁOŃ SŁOWEŃCA
Słoweński bramkarz tym razem nie był typowany na potencjalnego bohatera derbów. Przez dekadę najpewniejszy punkt Interu, akurat, gdy drużyna zaczęła dorastać do jego dawnego poziomu, obniżył standardy. W tym sezonie Handanović nie zawsze był bramkarzem na miarę drużyny o mistrzowskich aspiracjach. Największe włoskie dzienniki sportowe wielokrotnie rozpisywały się, kto może go w lecie zastąpić między słupkami. Przylgnęła wręcz do niego łatka bramkarza o kamiennych nogach, które sprawiają, że zamiast rzucać się na piłki, odprowadza je wzrokiem. W derbach też miał zresztą jeden taki moment. Gdy Theo Hernandez z bliska kopnął w stronę jego bramki, on tylko siłą woli starał się wypchnąć piłkę poza słupek. Mógł odetchnąć. W trakcie kilkudziesięciu sekund ostrzału udowodnił jednak, że wciąż jeszcze potrafi wygrać drużynie mecz.
SACRUM GORSZE OD PROFANUM
O ile Handanoviciowi nie poświęcano w zapowiedziach starcia dwóch najlepszych na razie drużyn Serie A zbyt wiele miejsca, o tyle ryzy papieru zużyto na teksty o Romelu Lukaku i Zlatanie Ibrahimoviciu. Ich niedawna walka kogutów z meczu pucharowego, gdy wymieniali uprzejmości na temat matek i laleczek voodoo, stanowiła główną oś narracyjną tego meczu. I była kontynuacją wydarzeń z jesieni, gdy najpierw Belg samozwańczo koronował się na króla Mediolanu, by w odpowiedzi usłyszeć, że królem to on sobie może być, skoro Zlatan już od dawna jest w mieście bogiem. To, że ostatnie fragmenty meczu Szwed oglądał z ławki rezerwowych, z niezadowoleniem kręcąc głową, najlepiej pokazuje, że sacrum tym razem przegrało z profanum.
KLASYCZNA PARA
Bo to było popołudnie duetu Lu-La, czyli jednej z najciekawszej w tej chwili par napastników w Europie. Na początku XXI wieku, czyli w czasach, gdy Inter i Milan biły się o scudetto notorycznie, a nie sporadycznie, niemal każda wielka drużyna miała w ataku jakąś rozumiejącą się bez słów parę. Często złożoną według schematu jeden silny i wysoki, drugi szybki i zwinny. Jak Emile Heskey z Michaelem Owenem. Roy Makaay i Diego Tristan. Romario i Diego Tristan. Andy Cole i Teddy Sheringham. Czy Maciej Żurawski i Tomasz Frankowski. Z czasem w świecie futbolu zaczęły królować ustawienia z jednym napastnikiem lub nawet bez niego, a pary typowych atakujących stały się ewenementem. Duet z Interu to piękne nawiązanie do dawnych czasów, bo Lukaku i Lautaro Martinez stanowią parę bardzo klasyczną. Z fizycznym monstrum z Belgii i błyskotliwym dryblerem z Argentyny.
WIĘCEJ NIŻ MIĘŚNIE
Fizyczność Lukaku to jego atut tak wielki, że aż stanowczo zbyt często przyćmiewa wszystkie inne. Już w czasach Anderlechtu, gdy obwieszczano nadejście genialnego napastnika, zwracano uwagę przede wszystkim na jego wzrost, wagę i to, że jest górą mięśni. W Anglii szydzono czasem z jego umiejętności technicznych, jednak wydaje się, że rację ma Rafał Stec, widząc w napastniku Interu kogoś z kategorii Didiera Drogby – zbyt często redukowanego do potężnej siły fizycznej, bez docenienia jego pozostałych walorów. Takich jak idealne i mięciutkie dośrodkowanie piłki między Davide Calabrię i Simona Kjaera prosto na głowę Martineza, które pozwoliło graczom Antonio Contego objąć prowadzenie w derbach.
TRZY KONTRATAKI
Nie dowiemy się nigdy, czy taki był plan trenera Interu na mecz, czy tak wyszło dzięki świetnemu początkowi. Jednak jego drużyna dała pokaz futbolu wyrachowanego. Zaczęła w średnim pressingu, czekając na rywala na własnej połowie. Kiedy w pierwszej akcji, szybko rozegranej po przechwycie piłki na swojej części boiska, objęła prowadzenie, łatwiej było jej czekać na to, co zrobi rywal. Inter zdobył w ten sposób wszystkie trzy bramki. Odbierając piłkę na własnej połowie i błyskawicznie transportując ją do przodu. Lukaku jedną wypracował, a jedną sam strzelił. Martinez dwa razy wykańczał akcje, udowadniając, że też jest znakomitym napastnikiem. Nawet jeśli w tym sezonie często jest w cieniu wielkiego partnera. I nawet jeśli narzeka się, że marnuje stanowczo zbyt dużo okazji. Tym razem był skuteczny. Dwie z trzech idealnych szans zakończył golami. Simon Kjaer, zwykle będący dla obrony Milanu tym, kim Zlatan jest dla jego ataku, tym razem miał przy Argentyńczyku bardzo ciężkie popołudnie.
WYGASZONE EMOCJE
Symbolem podsumowującym mecz były nie tylko grymasy Ibrahimovicia, lecz i decyzje Contego, który w ostatnim kwadransie zaczął zdejmować z boiska co ważniejszych piłkarzy. Martineza, najlepszego na boisku, Achrafa Hakimiego, który miał kluczowy udział przy arcyważnym drugim golu, strzelonym tuż po okresie największego naporu rywala. Czy Ivana Perisicia, który zaliczył asystę i sprawił, że Calabria wyglądał na prawej obronie bardzo niepewnie. Trener Interu, zamiast wykrwawiać się do ostatnich sekund derbów z Milanem, by wyszarpać bardzo potrzebne punkty, mógł zastanowić się, komu warto dać odsapnąć przed starciem z rozpędzoną Genoą. Inter potrzebował trochę ponad godziny, by całkowicie wygasić jakiekolwiek emocje.
ROZPĘDZONY INTER
To był pierwszy mecz w tym sezonie, do którego drużyna Contego przystępowała jako lider. Milan był bardzo blisko, by w derbach bronić pierwszej pozycji, jednak przed tygodniem potknął się przeciwko Spezii i dał się wyprzedzić lokalnemu rywalowi. Teraz Nerrazzurri mają już cztery punkty przewagi, a przede wszystkim wyglądają znacznie lepiej od najgroźniejszych rywali. Milan, który miesiącami był praktycznie bezbłędny, ostatnio traci punkty dość regularnie. Inter zaś, mający na rozkładzie Lazio, Juventus, Milan i Napoli, czyli cztery z sześciu czołowych drużyn, zdaje się dopiero rozpędzać. Ma najlepszy atak w lidze. W pięciu z sześciu ostatnich meczów nie tracił gola. Nie gra ani w europejskich pucharach, ani w Pucharze Włoch. Jest jak na znanej z filmów drodze przez Arizonę. Przed sobą ma drogę pustą po horyzont. W promieniu kilometra nie widać wokół niego żywej duszy. Najpierw był peleton, później oderwało się od niego dwóch kolarzy. Teraz samotnie do mety pędzi już tylko jeden.
MILAN PATRZY ZA SIEBIE
Milan z kolei coraz bardziej musi się rozglądać, co się dzieje za nim. Przy całym niewątpliwym rozczarowaniu przegranymi derbami, na pewno gracze Stefano Piolego przypomną sobie, że celem na sezon wcale nie była bitwa o mistrzostwo, lecz zajęcie miejsca w czołowej czwórce, co oznaczałoby powrót do Ligi Mistrzów. Na razie sytuacja wygląda bezpiecznie, ale peleton nadciąga. Na trzy punkty może się dziś zbliżyć Roma, z którą mediolańczycy zagrają za tydzień. To nadal pewnie kwestia czasu aż w górę pójdzie Juventus. Wciąż nie można skreślać Napoli, a przecież Lazio, po początkowych problemach, złapało formę podobną do tej z zeszłego sezonu i w 2021 roku punktuje najlepiej w lidze. Milan nie ma więc czasu, by myśleć o straconej szansie, tylko musi bić się dalej. By te trzy znakomite interwencje Handanovicia oznaczały tylko przegrane derby, a nie punkt zwrotny w tak świetnym dotąd sezonie.