Argentyński napastnik nie jest w tym filmie przypudrowany. Nie przypomina boga. Jest śmiertelnikiem, który chce, by chirurg odciął mu nogi w kostkach. Razem z żoną odwiedza po 20 latach czasy młodości. I płacze nad tym, co już nie wróci.
Nie podobała mu się Florencja. I nie lubił makaronu al dente. On też nie podobał się Florencji. Która nie lubiła tego, że do domu po Roberto Baggio, zamiast kogoś, o kim mówiło się „boski kucyk”, wprowadził się ktoś, o kim mówiono, że ma kwadratowe stopy. A jednak, gdy trzydzieści lat później, Gabriel Batistuta siedzi w pendolino pędzącym do Rzymu, mówi do Iriny, tej, której wykrzyczał miłość prosto w kamery tuż po strzeleniu gola w Superpucharze przeciwko Milanowi, że czuje nerwowość. Choć nie wie dlaczego. Wydaje się, że pokonywanie drugi raz tej samej trasy, wywołuje w nim uczucie, jakby znów opuszczał dom.
UTRACONA ŚWIETNOŚĆ
Nostalgiczny nastrój unosi się nad dokumentem „El numero nueve”, wyreżyserowanym przez Pabla Benedettiego, praktycznie od pierwszych ujęć. Idea filmu, który niedawno został opublikowany na włoskim Amazonie, jest prosta. 50-letni Batistuta wsiada z żoną do samolotu i wspólnie odwiedzają wszystkie miejsca, w których spędzili młodość. Zaczynają od Florencji, są w Rzymie, mijają Mediolan, by wrócić do ojczyzny i pokazać okolice, w których się wychowali i w których dziś mieszkają. W tej podróży nie ma jednak tłumów, które oddawałyby mu hołdy, prosiły o autografy czy selfie i wyznawały mu miłość. Jeden z najlepszych argentyńskich napastników w historii jest niemal anonimowy. Bez długiej, rozwianej grzywy, w siwych krótkich włosach mało kto go rozpoznaje. Zwłaszcza że wysiadanie z auta sprawia mu widoczny ból, a kroki też stawia raczej ciężko. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że czasy świetności dawno minęły.
MASZYNA Z DUSZĄ
Rozpoznać Batistutę można tylko po oczach, zawsze trochę melancholijnych, głębokich. Niepasujących do tego, jak grał. To było spojrzenie kogoś w rodzaju Andrei Pirlo, Pepa Guardioli, czy Xaviego, osiągających wysoką klasę dzięki temu, co mają w głowie. Batistuta jako swoją największą siłę, która wyróżniała go na tle ogółu piłkarzy, wskazuje koncentrację, czyli walor zdecydowanie mentalny. Ale ktoś, kto nie siedzi w jego mózgu, nie mógł tego widzieć. Widział tylko wysokiego i silnego napastnika, który oddawał strzały z każdej pozycji i robił to bardzo mocno oraz precyzyjnie. Wywoływał skojarzenia raczej z maszyną, niż z czymś mającym duszę. W dokumencie Benedettiego maszynę widać tylko w archiwalnych urywkach boiskowych, przerywających przemyślenia człowieka z duszą.
MARZENIE ŚCIĘTEJ NOGI
Najwięcej wspomnień wywołuje w nim widok włoskiej ziemi. Opowiada, że we Florencji czuł się królem. Mówi żonie, że opuszczenie tego miasta było dla niego większym przeżyciem niż wyjazd z Argentyny. – W River Plate i Boca Juniors spędziłem tylko po roku. We Fiorentinie dziesięć lat. Tu się urodzili nasi chłopcy. Mieliśmy tu wszystko. Dlatego trudniej było wyjechać stąd, niż z miejsca, gdzie nie mieliśmy nic – tłumaczy. Byłemu piłkarzowi Fiorentiny, podczas gry w golfa, zwierza się, że kiedy ból nie pozwala mu wstać z łóżka, przypomina sobie uwielbienie, którym darzyli go kibice w tym mieście i mówi sobie, że było warto. Lekarz, z którym omawia operację, podkreśla, że pacjent ma kostki osiemdziesięciolatka. Batistuta opowiada mu o momentach, w których chce, by odcięto mu nogi w kostkach, jak Pistoriusowi i zainstalować protezy. Co miał w życiu zrobić nogami, już zrobił. Teraz nie przynoszą mu już nic, prócz bólu. Film kończy scena ze szwajcarskiej kliniki, w której po operacji, uczy się chodzić od nowa. Wygląda na kogoś, kto wiele lat temu podpisał jakiś pakt z diabłem. „Dostaniesz siłę strzału większą niż inni, ale kiedyś zapłacisz za każde jej użycie”.
PŁACZ W PUSTYM KINIE
Pociąg dojeżdża do Rzymu. Taksówkarz rozpoznaje w nim Batistutę i pyta, jak to było świętować z Romą scudetto. W odpowiedzi wspomina, jak razem z Marco Delvecchio założyli peruki i wmieszali się w tłum, by nie zostać rozpoznanymi i swobodnie się bawić. Irina przygotowuje dla niego niespodziankę. Zabiera go do wielkiej pustej sali kinowej. Zostawia dla niego miejsce z numerem dziewiątym. A potem wspólnie oglądają obrazki z sezonu 2000/2001, gdy przyszedł do Romy i od razu dał jej wyczekiwane mistrzostwo. Nie wygrał go oczywiście sam, ale bez niego pozostałym też by się nie udało. Batistuta płacze. Mówi, że film mu się nie podobał. Bo wywołał za dużo emocji.
PÓŹNY START
Wracają do Argentyny, gdzie widz dowiaduje się, że to wszystko miało się nigdy nie wydarzyć. Bo do 16. roku życia nie grał w żadnym klubie. Zapisał się na treningi w dzielnicowym zespole piłkarskim tylko dlatego, że w koszykarskim i siatkarskim nie było już miejsca. Testów w wielkim Newell’s Old Boys nie wyczekiwał z fascynacją, lecz ze strachem. Bo bał się, że talent, który inni zaczęli w nim dostrzegać, uniemożliwi mu studiowanie. Dał się przekonać do transferu tylko dlatego, że nowy klub obiecał mu sfinansowanie studiów. Dopiero jako 19-latek został objęty prawdziwym, profesjonalnym treningiem. To pewnie dlatego jego argentyńscy trenerzy mówią, że nie miał sylwetki piłkarza, a Daniel Pasarella, który odstawił go w River Plate i regularnie pomijał później przy powołaniach do reprezentacji, mówił, że ma kwadratowe stopy. Także Brian Laudrup po pierwszych treningach był w szoku, że Fiorentina kupiła kogoś tak drewnianego. A jednak ktoś bez techniki, nie zostałby drugim wśród najlepszych strzelców w historii reprezentacji Argentyny. Po Leo Messim. Ale przed Diego Maradoną, który mówił o nim kiedyś, że to „najlepszy goleador, jakiego w życiu widział”.
ARGENTYŃCZYK, KTÓRY NIE GRAŁ SERCEM
Kiedy jednak zrobił niespodziewaną karierę – trzy lata po transferze do Old Boys był już królem strzelców Copa America -, na zawsze pozostał kimś odbiegającym od stereotypu argentyńskiego piłkarza. Ciągle podkreślał, że futbol to jego praca. Unikał słowa pasja. Mówił o koncentracji, nie mówił o sercu. We Florencji wymagał od całego klubu tego, czego później wymagał od czwórki dzieci. By za rok, pięć, czy dziesięć lat, był lepszy, niż jest teraz. Francesco Toldo, jego kolega z tamtej drużyny, diagnozuje w tym przyczynę, dla której Batistuta był czasem we Fiorentinie uznawany za aroganckiego. Zamiast rzewnego wyznawania miłości i rzucania się w ramiona, słychać było z jego strony wymagania i wskazówki, co należałoby poprawić.
KRÓTKA KARIERA
Może właśnie przez późny start, to była krótka kariera. Ciało zaczęło dość szybko płacić za to, że nie było przygotowywane do profesjonalnych obciążeń i wysiłków. Ostatni mecz w reprezentacji rozegrał jako 33-latek, choć to już nie były czasy, w których po trzydziestce uchodziło się za emeryta. W Rzymie naprawdę dobry rozegrał tylko tamten jeden mistrzowski sezon, kiedy miał 32 lata. Półroczny pobyt w Interze Mediolan, który chciał go mieć już dużo wcześniej, był naznaczony kontuzjami. Dlatego krótko po 34. urodzinach wyjechał z Europy, by jeszcze zarobić w Katarze.
PAMIĘTNY GOL „GRUBEGO”
Od tego czasu nie chciał mieć z futbolem nic wspólnego. Przez rok doradzał w argentyńskim Colonie Santa Fe, ale i z tego zrezygnował. Zabierało mu to radość z wieczornej gry w polo z Iriną, czy z pływania motorówką po Paranie, co robił jeszcze w czasach kariery przed ważnymi meczami. „Bo tylko tam można usłyszeć hałas ciszy” – mówił. To właśnie podczas sceny kręconej w rodzinnych stronach zwierza się przed kamerami, że bramka, którą najlepiej pamięta, to ta strzelona na placu koło domu, gdy miał siedem albo osiem lat i podczas gry z wujkiem wyszedł mu idealny wolej. Kiedy był nazywany „Batigolem”, strzelał piękne gole na Wembley, San Siro, czy Old Trafford. Kiedy grał na podwórku, był nazywany „Gruby”. To, że „Batigolowi” coś wyszło, było normalne. Ale „Grubemu” nieczęsto się coś udawało. Gabriel Batistuta sprawia w tym obrazie wrażenie człowieka, którego świat futbolu zaprosił do siebie, choć sam nigdy o to nie prosił. Ani przed karierą zawodową, ani po niej, nie czuł się jego częścią. Gdyby nie łzy, które wywołuje u niego wspominanie tamtego etapu życia, można by sądzić, że w ogóle nie zrobił na nim wrażenia.