Królowie dram: murem za Young Leosią

Zobacz również:Musical sci-fi. Kulisy trasy „Psycho Relations” Quebonafide (ROZMOWY)
Young Leosia Crowd thisisban
fot. Karolina Zajączkowska/thisisban

Żeby nie było niedomówień – od razu zaznaczę, że Young Leosi nie słucham. Podobnie, jak przeważającą większość tego, co wychodzi na rodzimym rap rynku, jej numery, gościnki i EP-kę przesłuchałem raz czy dwa, żeby wiedzieć OCB. O ile jednak w większości wypadków, jak już coś sprawdzę, to nigdy do tego nie wracam, bo ani tego nie słyszę na mieście, ani nie mam z kim o tym pogadać, to w przypadku Leokadii – jak się domyślacie – było zupełnie inaczej.

Jej kawałki leciały wszędzie, od taksówek po telefony mijanych na ulicy małolatów, od klubu Kaza Bałagane po Unsound. O niej samej gadałem ze wszystkimi – od mojej żony przez ludzi z szeroko rozumianego środowiska rapowego aż po muzyków związanych ze światkiem eksperymentalnym. Pamiętam, z jakim zaangażowaniem spierałem się z każdym, kto mówił, że ona nic nie umie. I pamiętam też, jakie zażenowanie towarzyszyło mi, kiedy po Nowej Muzyce leżałem w hotelu przed telewizorem i czekałem aż mi kwas zejdzie, a w TV Young Leosia z Januszem Walczukiem śpiewali Nie wiem jak w deszczu różowego confetti.

Pamiętam pierwszą falę hejtu na młodą Leokadię i pamiętam też, co powiedział mi przed laty Żabson o tym, że ludzie nie dzielą się tak chętnie tym, co lubią, jak tym, czego nie znoszą, więc hejter da ci większą reklamę niż twój fan, bo hejter będzie mówił o tobie, a twój fan – po prostu – będzie cię słuchał. Hejter jest zajebistą pocztą pantoflową. Super, że oni są, bo bez nich dużo słabiej wyglądałaby cała promocja. Mam nadzieję, że Leosia nauczyła się od swojego promotora trudnej sztuki kochania hejterów. I nie przejmowania się tym, o czym gada internet, bo – mimo tego, że jej nie słucham ani osobiście nie znam – to darzę sporą sympatią. Mam nadzieję, że choć – jak sama nawija – mogą ją zranić, to niezbyt boleśnie i nie za mocno.

Young Leosia jest ikoną. Nie taką jak Madonna, Kylie Minogue czy Nicki Minaj, ale – w dużo bardziej podstawowym znaczeniu tego słowa – osobą będącą symbolem czegoś (za słownikiem języka polskiego PWN). I choć widzenie jej w roli symbolu rewolucji płciowej – szczególnie względem większości hejtu, który na nią spada – jest pierwszym, co przychodzi do głowy, to ja patrzę na nią przede wszystkim jak na symbol zmiany na polskim rynku muzycznym. I symbol rapu, a dokładnie jego recepcji poza- i wewnątrzśrodowiskowej.

Odkąd muzyka przestała być klasyczna, a zaczęła rozrywkowa, zawsze większy rząd dusz dzierżyli ci, którzy byli zjawiskami ponad-muzycznymi. Czy na warsztat weźmiemy Elvisa, Boba Marleya czy 2Paca, to naprawdę nikt mi nie wmówi, że ich kult opiera(ł) się na wyśmienitych warunkach wokalnych.

Zacznijmy od rapu, który na początku swojej nadwiślańskiej historii nieustannie słyszał od starszych, że nic nie umie – nie umieją śpiewać, więc tylko gadają; nie umieją grać na żadnym instrumencie, więc kradną cudzą muzykę; to w ogóle nie jest muzyka, to rytm. I choć dzisiaj podobne opinie nie są tak powszechne, to w głowach wielu ludzi mocno się zakorzeniły. Do tego kolejna – już nie gatunkowa, a właściwie wewnątrzrapowa – zmiana pokoleniowa oparła swoje utyskiwania na młodych dokładnie na tym samym wzorcu. Nie umieją śpiewać, więc muszą korzystać z auto-tune’a; nie umieją rapować, więc na koncertach mają playback; nie umieją nawet porządnego sampla znaleźć, więc biorą całe linie melodyczne z banków; to w ogóle nie jest muzyka, to… gówno.

Przeważająca większość tego starczego marudzenia nie ma nic wspólnego z, opartym w ogromnej mierze na rywalizacji, hiphopowym kulcie skilla. Nie realizuje się w dissach, beefach czy innych batelkach, tylko w jadowitych wpisach na social mediach i sieciowym dążeniu do obśmiania wszystkiego. I tu pojawia się na scenie Young Leosia, cała na różowo, i rozbija bank rymując ksywką do bibką, hip-hop do… hip-hop, a czasami nie rymując w ogóle nic. Na tych, co rapu w ogóle nie słuchają/nie kumają/nie tolerują (niepotrzebne skreślić) i tych co rap utożsamiają z techniczną maestrią, potrójnymi rymami i niedościgłym talentem Eminema, działa więc, jak płachta na byka.

Zostawmy to jednak na chwilę i przejdźmy do rynku muzycznego, który wciąż – ledwie kilka dni temu ustami Krystyny Prońko – pierdoli (przepraszam, ale trudno użyć innego słowa), że ci nowi wokaliści to warunki wokalne mają raczej cienkie i właściwie to są fenomenami socjologiczno-psychologicznymi, a nie muzycznymi. Z drugą częścią tego twierdzenia doprawdy trudno się nie zgodzić, ale to przecież żadne novum – odkąd bowiem muzyka przestała być klasyczna, a zaczęła rozrywkowa, zawsze większy rząd dusz dzierżyli ci, którzy byli zjawiskami ponadmuzycznymi. Czy na warsztat weźmiemy Elvisa, Boba Marleya czy 2Paca, to naprawdę nikt mi nie wmówi, że ich kult opiera(ł) się na wyśmienitych warunkach wokalnych; John Lydon by się uśmiał.

Żeby zająć się natomiast pierwszą częścią tej analizy należałoby przypomnieć, że rynek muzyczny do niedawna jeszcze opierał się na nieomylności wyborów wielkiej fonografii; chorobliwej wręcz konkurencyjności edukacji muzycznej i kompleksów zaszczepianych większości (białego) społeczeństwa, które od małego słyszało, że nie umie śpiewać ani tańczyć, że słoń nadepnął im na ucho i że w ogóle od tej muzyki to niech się trzyma z daleka. Stąd wynika – utwierdzany wciąż jeszcze w różnej maści talent shows – kult instrumentalnej maestrii i głosów o przynajmniej czterech oktawach; stąd też wywodzą się zastępy profesjonalnych instrumentalistów, których brak kreatywności zupełnie by mi nie przeszkadzał, gdyby tak często nie zabierali się za nagrywanie autorskich płyt.

Jednak cały ten system od kilku lat trzęsie się w posadach, a w wielu miejscach runął jak domek z kart. Ludziom niech będą dzięki za rozwój technologii i jej postępującą dostępność ekonomiczną. Za komputery zdolne dziś służyć za profesjonalne studia dźwiękowe i platformy pozwalające dzielić się swoją twórczością z całym światem. Żegnamy panów z majorsów, panie z Akademii i cienkie warunki wokalne czy palce za krótkie do gry na fortepianie. I tu pojawia się na scenie Young Leosia i rozbija bank podśpiewując sobie tym cienkim, dziecięcym wręcz głosem. I bazując na zależnościach socjologiczno-psychologicznych, a nie muzycznych. Na tych którzy techniczną maestrię stawiają nad pomysłowość/sugestywność/fajność (niepotrzebne skreślić) i tych dla których świat Leokadii jest po prostu obcy, działa więc, jak płachta na byka.

Dobra, zostawmy to na moment i przejdźmy do kwestii bycia kobietą w polskiej rapgrze drugiej dekady XXI wieku. Większość krajowego dyskursu o roli kobiet w polskim rapie można – moim skromnym zdaniem – spuścić w kiblu. Wbrew temu, co niektórzy sądzą, nie jest tak, że nigdy ich nie było, a jak były to były traktowane źle. Od Aśki Tyszkiewicz ze Snuza i dwóch Dorot z Parę Słów przez Wdowę, Lilu i Renę po Ryfę i Karę. Historia polskiego rapu zna wiele przykładów silnych, samostanowiących kobiet, których skilla i sceniczną personę podważali jedynie frustraci. Powodów tego, że było ich tak mało, bardziej niż w zależnościach środowiskowych, doszukiwałbym się natomiast w… dziejowych.

W kwestiach wychowania, socjalizacji i reprezentacji, na których przez wieki oparty był patriarchat. Męski system hierarchiczny, który na mocno używkowej, po wielokroć przemocowej i nieustannie wewnętrznie rywalizującej scenie rapowej widoczny był jak w soczewce. Bezwzględny man’s world, w którym każdy musi się rozepchać łokciami. Nieważne, czy jest facetem, czy dziewuchą. I tu pojawia się na scenie Young Leosia i rozbija bank będąc po części ziomalką z ekipy, a przede wszystkim bardzo dziewczęcą młodą kobietą, która po prostu chce się dobrze bawić. Na tych, którym imponuje tylko hardość i tych, którzy kobiety na scenie widzą jedynie w roli obiektów seksualnych (choć to akurat – w przeciwieństwie do Stanów – droga polskiemu kobiecemu rapowi zupełnie nieznana), działa więc, jak płachta na byka.

Young Leosia tymczasem w momencie premiery „Szklanek” mówiła głosem ogromnej części swojego pokolenia. Recepcja tego utworu ugrzęzła niestety w krytyce barwy głosu i techniki rapowania, a kwestię bycia hymnem generacji COVID-19 podnosili jedynie nieliczni.

W pewnych kręgach, najszerzej komentowaną płeć Leokadii, widziałbym więc nie w roli powodu całego tego hejtu, ale jego katalizatora. Język, którym posługuje się hejt, jest bowiem bardzo zbliżony do języka rapowego beefu. Czepiasz się jakiegokolwiek odstępstwa od twojej arbitralnie założonej normy; czegoś, co widzisz w kategoriach słabości i… ciśniesz z kimś do spodu. Jak te wszystkie chłopy, co Rabbita w 8 mili dissowali za to, że jest biały i biedny. Ktoś nie wymawia r – jazda z nim; ktoś nosi okulary – dawaj z czterookim. Ktoś jest kobietą pośród liczniejszych w tej grupie mężczyzn...

O, i tu się pojawia w roku bezpańskim 2022 problem, bo bycia kobietą w Polsce rządów PiS-u, żadną miarą nie da się poczytywać w kategoriach słabości. Nieważne, czego by w domu nie uczyli. Z jakich wątpliwych żartów by się koledzy całe życie nie śmiali. I jakiej krzywdy by komuś maczystowska popkultura nie zrobiła. Bycia kobietą w Polsce rządów PiS-u nie da się postrzegać inaczej, jak w kategoriach siły i odwagi. A kto w ostatnich latach choć raz nie powiedział, że NIGDY NIE BĘDZIESZ SZŁA SAMA, ten na starość będzie skurwysynem, albo nawet już nim jest. I dlatego też w momentach, w których szowinistyczny, internetowy motłoch zaczyna Leosię linczować na płaszczyźnie płci. Zanim zdąży się sama odezwać, już głos zabierają inni i – przede wszystkim – inne. Tak było, kiedy Marcin Flint zastanawiał się znad Szklanekco to za pomysł, żeby Leosia otwierała usta? I tak jest teraz, kiedy portale plotkarskie robią niusy z tego, że CROWD się nie klika, a mizoginia w komentarzach dobija do poziomu 4chana.

Równie często przywoływana przez krytyków skala i barwa głosu Young Leosi musi zapewne budzić kontrowersje. W kraju, który nigdy nie miał swojego Eek-A-Mouse’a. W którym screamo nie zrobiło właściwie żadnej kariery. I do którego aktualne, piszczące trendy na światowych rynkach rapowych – od Rico Nasty po nowego Young Hurna – przyjdą pewnie dopiero za moment. Po części wynika to z rapu, który miał być przecież u zarania hardy i męski. Po części z rynku muzycznego, który na piedestał włożył wieki temu głos o skali Divy Plavalaguny z Piątego elementu. I choć wielu adwersarzy Leokadii jara się Westside Gunnem i bez mrugnięcia okiem łyka pojedyncze, helowe wersy w trapowych numerach, to jak słyszą CROWD, już im się paluszki palą do tego, żeby pisać te wszystkie atencyjnie zabawne, nienawistne komentarze na YouTubie. Już ich tu nie przytoczę, bo (całkiem słusznie) zostały wyłączone. Young Leosia w swojej personie artystycznej jest bowiem po części dzieckiem. A dziecko, wiadomo przecież, że ma rozum malutki i można je sztorcować, ganić i rugać w sposób, na który mało kto by sobie pozwolił w przypadku dorosłego. To zresztą sposób, w jaki wielu dziennikarzy muzycznych do dzisiaj traktuje cały rap: że to taki niedokształcony, łobuzujący małolat, którego warto przywołać czasami do pionu, bo i tak… dzieci i ryby głosu nie mają.

Young Leosia tymczasem, w momencie premiery Szklanek, mówiła głosem ogromnej części swojego pokolenia. Recepcja tego utworu – jak to w Polsce zwykle bywa – ugrzęzła niestety w krytyce barwy głosu i techniki rapowania, a kwestię bycia hymnem generacji COVID-19 podnosili jedynie nieliczni. To za sprawą tego jednego utworu, Leokadia w przeciągu właściwie kilku dni z nielicznym znanej DJ-ki Żabsona stała się wielkoformatową gwiazdą krajowej estrady. I nie mówię tu o żadnej rapowej scenie, ale najszerzej rozumianej krajowej estradzie, której miernikiem są wyprzedany Torwar i główne sceny festiwali muzycznych. To, jak szybko się to stało, mówi równie wiele o dzisiejszym rynku muzycznym, jak i o roli, jaką odgrywa w nim aktualnie rap. O tym, jak zmyślnym promotorem jest Żabson i jak dobrze w tym momencie zadziałała ówczesna bezpretensjonalność i amatorstwo Young Leosi. I można by ten fenomen przeanalizować na wielu różnych płaszczyznach, ale fakt jest faktem: nikt inny tak celnie nie oddał nastrojów generacji, która wychowana w kulcie nieskończonych możliwości i amerykańskiej filozofii mówisz i masz, usłyszała nagle – niekiedy pewnie pierwszy raz w życiu – NIE! To pokolenie, za sprawą którego warszawski Strajk Kobiet przyciągnął w pewnym momencie setki tysięcy, nie jak wcześniej tysiące osób; i to też pokolenie, które obok hasła jebać PiS (zazwyczaj za odebraną im wolność, a nie odebrane kobietom prawo do samostanowienia) powtarzało za różowowłosą rookie of the year: czekam aż znowu będziemy popijać Bacardi w klubie ze szklanki. To też pokolenie, które – jak każde inne w wieku małoletnim – bardzo często i nagle zmienia swoje preferencje. Ale tu nie o tym.

Bo wydaje mi się, że dochodzimy do sedna całej tej gównoburzy, którą – jak zwykle – rozpętały rządne krwi i klików portale plotkarskie. Portale robiące newsy z fatalnych komentarzy, jakie zbiera CROWD i cytując twitta piłkarki ręcznej i dietetyczki występującej na galach freakfightowych, Wiktorii Jaroniewskiej, która ma na Twitterze nieszczególnie imponujące 21 tysięcy obserwujących. Czyli do sukcesu. Sukcesu, który nie sposób przebić, a względem standardów późnego kapitalizmu nieustannie by przecież należało. Sukcesu, za który płaci się w wielu trudno mierzalnych walutach. Sukcesu zupełnie niepodważalnego i boleśnie dla wielu widocznego. Do sukcesu, który tym trudniej jest wielu osobom przełknąć, kiedy jego autorką i beneficjentką jest dosyć niepozorna dziewczynka bez postawionego głosu i rapowego skilla rodem z uniwersum Tech9ine’a. Sukcesu, który jak MDMA powoduje nagły wstrzyk endorfin, ale też – jak uczy nas historia muzyki rozrywkowej – gorzko spływa po gardle i często towarzyszy mu zrzut dnia następnego. Po tym bowiem, jak Leosia ten sukces uczciła i owiwatowała na trasie, po tym jak spożytkowała na różne sposoby jego finansowe owoce (i wiadomo – oczywiście – o jakich sposobach media pisały częściej niż o tych charytatywnych), po tym jak kurz wzbudzony przez Hulanki już właściwie całkiem opadł, dziś wydaje się być ona sama. Bez Internaziomali, bez zapełniających wcześniej Torwar fanów, którzy zginęli gdzieś pod naporem krytyki (albo wspomnianych częstych i nagłych zmian preferencji). Bez jakiejkolwiek empatii ze strony branży, która w podobnych chwilach zawsze staje naga. Taką, jaką jest naprawdę – zimną, chciwą i bezwzględną.

I choć mógłby to być gorzki finał tego tekstu, to warto jeszcze na moment zatrzymać się przy tym naporze krytyki. Kilka dni temu oglądałem wywiad z Dioksem, który w Rap Kontenerze przeprowadził CNE. Załączył mi go sam YouTube – pomimo tego, że Dioxa również zawsze przesłuchiwałem, nie słuchałem, to nie wyłączyłem. I bardzo się z tego cieszę, bo nigdy wcześniej nie zastanowiłem się nad tym, gdzie ten chłop przepadł. Po tym bowiem, jak już się otrzaskał na WBW i w roli hajpmana Eldo, Diox był na nieustannej wznoszącej. Najpierw z HiFi Bandą, później już sam. Współpracował z ówczesną producencką śmietanką. Gościnki nagrywał wielu tuzom tego czasu. Do dziś jest jedynym raperem, który po rozpadzie Warszafskiego Deszczu, nagrał cały studyjny album z Tedem.

Hity, featy, złote płyty, a tu nagle typa nie ma?! I choć pytania o to, dlaczego, nigdy sobie wcześniej nie zadałem, to Diox odpowiedział mi na nie bardzo rozsądnie, analitycznie i… gorzko. Bo zjadł go internetowy hejt; bo nagle wszystkie fora i social media tego czasu zalały wpisy i memy, że to nie raper tylko… kasztan. Że nic nie umie, że z dupy się wziął, że z chuja spadł. I choć o człowieku powinny świadczyć jego czyny, a nie cudze opinie, to bardzo prędko rzeczone opinie doprowadziły do tego, że koncerty zaczęto mu odwoływać. O środowiskową solidarność było z dnia na dzień coraz ciężej i nawet płytę wydać we wcześniej zainteresowanych labelach nie było łatwo. I mam wrażenie, że to właśnie jest casus CROWD. Numeru, o którym większość osób miała już wyrobioną opinię zanim go usłyszała. Numeru, który został zupełnie zaszczuty na samym wstępie. Numeru, który przesłuchałem pewnie z trzydzieści razy w trakcie pisania tego tekstu. I… raczej już do niego nie wrócę, ale zdziwię się, jak nigdy więcej nie usłyszę go na mieście. Bo trudno mu odmówić charakterystycznej dla Leosi zaraźliwej chwytliwości. A rozmów na jego temat przeprowadziłem już w tym tygodniu więcej niż o czymkolwiek, co wyszło na polskiej rapscenie tego roku (no, może z wyjątkiem Rulety, ale to trochę inna zależność).

To natomiast, że klip ten widziałem również w (nieporównywalnie lepszej) wersji reżyserskiej. Słyszałem już numer, który Young Leosia nagrała z Phatraksem i też trochę się zdziwiłem na wieść o tym, że Leokadia z Maksem odpalają cykl imprez w rytmie amapiano, gqom, reaggateon i baile funk. To pozwala mi mieć nadzieję, że płytowy debiut YL już nie tylko przesłucham, ale być może będę go słuchał. Bardzo jestem ciekaw, co – wyzbyta początkowej bezpretensjonalności i amatorstwa; poraniona przez szołbiz i pstrą łaskę tłumów – ledwie 24-letnia jungle girl będzie miała do powiedzenia swoim cienkim głosem, prostym rymem; i z perspektywy kobiety w całym tym – wciąż jeszcze niestety męskim – świecie.

Bardzo też jestem ciekaw, jakie bity na niego wybierze względem tych wszystkich latynoamerykańskich i afrykańskich zajawek, które chce realizować podczas cyklu Baila Ella. I które są mi dużo bliższe niż amerykański, (t)rapowy mainstream. Ale ja też zawsze byłem na bakier z (polskim) mainstreamem. Nad chwytliwe melodie ceniłem bardziej niesztampowe pomysły. I nigdy chyba nie potrzebowałem fraternizować się z artystami, których słucham. Na pewno żadnego znaczenia nie ma dla mnie to, czy coś ma 40 milionów, czy 214 tysięcy odtworzeń.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz muzyczny, kompendium wiedzy na tematy wszelakie. Poza tym muzyk, słuchacz i pasjonat, który swoimi fascynacjami muzycznymi dzieli się na antenie newonce.radio w audycji „Za daleki odlot”.
Komentarze 0