Postanowiliśmy po raz wtóry przegrzebać się przez dyskografie poszczególnych członków Clanu i sprawdzić, kto z nich przez minione dwie i pół dekady radził sobie najlepiej. A co!
9. Masta Killa
Masta Killa nigdy nie należał ani do najzdolniejszych, ani najbardziej charyzmatycznych członków Clanu. Na debiutanckim albumie swojego macierzystego składu pojawił się zresztą tylko w jednym numerze, więc nigdy nie oczekiwaliśmy od niego zbyt wiele. Jamel Irief - takie imię przyjął po swojej konwersji na islam - w prowadzeniu swojej low-profilowej kariery zawsze jednak był konsekwentny. I, co trzeba mu przyznać, niejednokrotnie na swoje krążki dobierał lepsze i ciekawsze beaty niż jego bardziej znani kamraci. Na jego czterech solowych albumach pojawiają się zatem takie postacie, jak MF DOOM, Pete Rock czy 9th Wonder. Nie sprawia to jednak, że są one czymś więcej niż tylko typowymi przykładami nowojorskiego, ulicznego, rymowanego rzemiosła średniego sortu. Rzemiosła, które Wielkie Jabłko wydaje z siebie rokrocznie od lat 90. naprawdę sporo.
8. U-God
Zawsze lubiliśmy głęboki, tubalny głos U-Goda, jednak to, co prezentował nie zawsze budziło nasz podziw. I choć na debiutanckim krążku Wu-Tang Clanu nie było go zbyt wiele, bo większość czasu poświęconego na jego rejestrację przesiedział pod celą, to jego wejście w Da Mystery Of Chessboxin' jest żelaznym klasykiem. Owym określeniem nie można niestety określić żadnego z jego solowych krążków. O ile bowiem - kolejny ze spóźnionych solowych debiutów ludzi z Shaolin - jego debiutancki longplay Golden Arms Redemption miał swój blaxploatacyjny sznyt, to jego następca Mr. Xcitment spokojnie może powalczyć o miano najgorszego longplaya w historii całej Wu-sagi. Golden Arms podźwignął się po nim i na każdym ze swoich trzech kolejnych albumów miał po kilka niezłych tracków (plus zaskakujące elektroniczne remixy na Dopium, które sprokurowali The Bloody Beetroots czy Yuksek), ale wciąż jego najlepszym dziełem jest… autobiograficzna książka Raw: My Journey Into The Wu-Tang.
7. Inspektah Deck
Jason Hunter - jak naprawdę nazywa się ten chudy jak tyczka reprezentant Wu-Tangu - jest najprawdopodobniej najmniej docenionym Clansmanem. Bo choć jego charakterystyczny styl nawijania i niepodrabialne flow nieraz skłaniało nas do przewijania taśmy i powtórnego odsłuchiwania jego zwrotek z 36 Komnat, to moment wydania swojej debiutanckiej płyty nieco przespał. Przez to Uncontrolled Substance nie miało nawet szansy stać się płytą klasyczną. Inną kwestią jest to, czy w ogóle miało ku temu predyspozycje, ale… na pewno było albumem przynajmniej niezłym. I podobnie sprawa ma się również z kolejnym krążkiem Decka - skąpanym w ciemnych barwach i soulowej pulsacji longplayem The Movement. Kolejna pozycja w dyskografii (współ)autora hymnicznego numeru Tru Master, longplay Manifesto była już jednak sporym zawodem. Całe szczęście, że Rebel INS zszedł w końcu do podziemia i dołączył do powszechnie szanowanego, undergroundowego duetu 7L & Esoteric, tworząc formację Czarface, która fanom klasycznego, 90'sowego brzmienia od kilku lat dostarcza materiału.
6. Method Man
Wszyscy psychofani Method Mana - a ma on ich bodajże najwięcej spośród wszystkich członków Clanu - ostrzą już pewnie na nas rdzawy nóż, widząc swojego idola na haniebnym 6 miejscu. I o ile Johnny Blaze jest również jednym z naszych ścisłych faworytów pośród reprezentantów Wu bandery, to jest równocześnie tym, który bodajże najbardziej marnuje swój ogromny potencjał. W jego dyskografii bowiem widnieje jeden krążek świetny - debiutancki Tical, jeden bardzo dobry - ciut zbyt nastawiony na komercyjny sukces, ale jednak wychodzący z tego z twarzą Tical 2000 i zupełnie miałkie, nudne albumy, spośród których pojedynczych dobrych numerów zebrałoby się może na jeden porządny longplay. I choć statystykę Metha ratują jego kolaboracje z Redmanem - z pierwszym Blackout! na czele - to wciąż czekamy, aż zbierze się do kupy i nagra płytę, na którą go na pewno stać. Aż przestanie marnotrawić charyzmę na drugoligowe produkcje filmowe, a charakterystyczny głos osłabiać generycznymi bitami. I rozp***doli scenę jak na każdym ze swoich szaleńczych gigów.
5. GZA
Kto słyszał kiedykolwiek Liquid Swords, ten wie zapewne, że to jeden z najlepszych i najbardziej angażujących krążków w historii 90'sowego rapu. Ci nieliczni, którzy mieli okazję sprawdzić nieszczególnie popularny kolaboracyjny album Geniusa z DJ’em Muggsem, wydany w 2005 roku longplay GrandMasters, również darzą go pewną estymą. Pozostałe pozycje w katalogu Gary’ego Grice’a nie są już jednak tak porywające. I o ile do Beaneath the Surface mamy jeszcze pewien sentyment, bo wyszedł on w okresie naszej największej zajawki na Wu, to o Legend of the Liquid Swords i Pro Tools właściwie już zapomnieliśmy. Kiedy teraz robimy sobie z nich powtórkę, przyznajemy, że są to porządne, rzemieślnicze produkcje, ale brakuje im tej iskry, w której GZA wręcz się spalał, kiedy uwolnił się wreszcie od krępującego mu ruchy kontraktu z Cold Chillin. Bo warto pamiętać też o tym, że Liquid Swords nie było jego pierwszym solowym longplayem – cztery lata wcześniej wydał on bowiem równie przystępny, jak miałki album Words From The Genius.
4. Raekwon
Dyskografii Raekwona daleko do bycia równą, więc zanim polecimy sprawdzenie jego twórczości któremuś zapóźnionemu koleżce, za każdym razem musimy przeprowadzić skrzętną selekcję. Bo nawet jeśli Chef właściwie zawsze błyszczy swoją skrzętnie tonowaną charyzmą, charakterystycznym głosem i flow, a także sprawnością w opowiadaniu bardzo obrazowych i wciągających historyjek z półświatka, to bity, na których to od ponad dwóch dekad robi, często pozostawiają wiele do życzenia. I o ile jego solowy debiut, album Only Built 4 Cuban Linx... jest w całej swej rozciągłości wręcz arcydziełem i jednym z najlepszych mafijnych filmów w historii rapu, a jego druga część bardzo dobrym, klasycznie brzmiącym longplayem, to właściwie wszystkie inne jego krążki są co najwyżej OK, a żaden z nich nie jest pozbawiony wad. Nieważne bowiem, czy Rae flirtuje z aktualnymi trendami jak na płycie Fly International Luxurious Art, czy zerka wstecz do wciąż najbliższej mu złotej ery, jak na Shaolin vs. Wu-Tang, my za każdym razem wybieramy sobie z tych albumów jedynie po kilka numerów, w których talent zaproszonych beatmakerów dorasta mu do pięt.
3. RZA
To chyba żart - powiedzą zaraz pewnie wszyscy oddani fani Wu, widząc Rzarectora na podium tego zestawienia. I OK, choć część naszej redakcji wręcz uwielbia flirtujący z popem album Bobby’ego Digitala In Stereo, to żadna solówka, którą wypuścił RZA nie może się mierzyć z takimi klasykami, jak Tical, Liquid Swords, Ironman, Only Built 4 Cuban Linx… czy Return to the 36 Chambers. Jeśli jednak weźmiemy na warsztat również ścieżki dźwiękowe, za które odpowiadał Robert Fitzgerald Diggs - jak naprawdę nazywa się mastermind stojący za sukcesem Wu - to nagle jego dyskografia okazuje się dużo ciekawsza niż wielu innych członków Clanu. Klasyczny soundtrack do Ghost Doga Jarmuscha przyczynił się bowiem do renesansu zainteresowania reprezentantami Shaolin, a kompozycje, które stworzył do takich produkcji jak Kill Bill, Afro Samurai czy The Man with the Iron Fist nie dość, że były niesamowicie klimatyczne i stylowe, to jeszcze za każdym razem przywodziły nam na myśl czasy, gdy pozbawiony obrazu krążek Enter the Wu-Tang (36 Chambers) malował przed naszymi oczami te wszystkie surowe filmy kung-fu rozgrywające się na ulicach nowojorskiego Staten Island.
2. Ol‘ Dirty Bastard
Jeśli za probierz twórczości Big Baby Jesusa weźmiemy jedynie krążki, które wydał za swojego krótkiego acz intensywnego życia, to ma on zdecydowanie najmocniejszą dyskografię ze wszystkich członków Clanu. Dwa albumy, z których każdy jest zupełnie inny, a oba spojone opętańczą energią jednego z największych wygrzańców w historii hip-hopu. Wygrzańca, który - swoją drogą - w dzisiejszych, newschoolowych czasach odnalazłby się prawdopodobnie jeszcze lepiej niż w latach 90. Bo choć Return To The 36 Chambers: The Dirty Version jest niekwestionowanym klasykiem i płytą w swoim przepitym, funkowym sznycie zupełnie kompletną, to Nigga Please w momencie swojej premiery spotkało się z bardzo ambiwalentnym przyjęciem. Ludziom nie podobały się syntetyczne rytmy dopiero wspinających się po szczeblach kariery Neptunesów, jeszcze bardziej rozśpiewane flow Ol’ Dirty’ego i zwichnięty, chaotyczny wydźwięk całości. Wszystko to, co sprawia, że drugi i ostatni album przedwcześnie zmarłego (więcej niż) rapera do dziś pozostaje niesamowicie świeży i wciągający.
1. Ghostface Killah
Pokaż kto ma lepszą dyskografię? - nuci sobie zapewne pod nosem Ghost za każdym razem, jak spotyka się z resztą Clansmanów, a ten dwuwers Kaza byłby jeszcze celniejszy, gdyby zamiast Nasa Bałagan odwołał się w nim właśnie do Tony’ego Starksa. Pośród kilkunastu solowych i kolaboracyjnych krążków, które ten człowiek z żelaza ma na swoim koncie, nie sposób bowiem znaleźć nawet jednego, który byłby słaby, a szereg z nich jest świetna, z czego przynajmniej cztery ocierają się o wybitność. Ironman, Supreme Clientele, Twelve Reasons To Die czy Sour Soul - to wszystko albumy, które nie dość, że pełne są nośnych, rapowych hymnów, to jeszcze każdy z nich posiada swój własny narracyjny sznyt, jakiego nie powstydziliby się nasi ulubieni reżyserowie stylowo zwichniętego kina akcji. A fakt, że dwa z nich powstały jeszcze u schyłku zeszłego wieku, a dwa kolejne stosunkowo niedawno, jest najlepszym dowodem na to, że ten rapujący soulman wciąż jest w formie i od ponad dwóch dekad pracuje na swoje miejsce pośród najlepszych MC's w historii hip-hopu.