Którzy słynni reżyserzy wygrali, a którzy polegli, kręcąc dla Netfliksa, Apple TV+ czy Amazona?

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
nie patrz w górę.jpg
fot. Netflix

To nie jest kwestia tego, czy dana platforma zarobi, ściągając do siebie wielkie nazwisko świata kina. Tu chodzi o prestiż.

Dlatego Netflix walczył o Martina Scorsese – a szefowie platformy musieli być niezadowoleni, gdy parę lat po sukcesie Irlandczyka wielki mistrz otwarcie skrytykował opierający się na algorytmach model działania serwisów streamingowych. O tych, którzy wielką karierę zrobili w kinie tradycyjnym, a później przeszli do sieci, kręcąc dla widzów platform streamingowych, zabiega się, bo duże nazwiska gwarantują pewną pozycję przetargową. Zwłaszcza w wyścigu o perły kina autorskiego. Nie jest tajemnicą, że dystrybutorzy wpuszczający filmy do kin mają z tym duży ból głowy, bo dysponujące ogromnym budżetem platformy często podkupują im tytuły nawet na etapie pisania scenariusza.

Inną sprawą jest umiejętne wykorzystanie reżyserskich gwiazd. A z tym bywają duże problemy. Dlatego pobawiliśmy się w pogrupowanie współprac na linii reżyser/reżyserka – platforma streamingowa i podzielenie ich na trzy kategorie: ci, którym taka kooperacja wyszła i zrealizowali dobre filmy, ci, którym nie wyszła i ci, co do których na ten moment nie mamy jednoznacznej opinii. Pod uwagę braliśmy tylko filmy pełnometrażowe, dlatego pominęliśmy m.in. Davida Lyncha, który zrealizował dla Netfliksa 17-minutowe Co zrobił Jack?, a przy Davidzie Fincherze czy Nicolasie Windingu Refnie nie skupiliśmy się na ich serialach.

Warto podkreślić także dwojaki model dystrybucyjny Amazona. Od 2015 roku Amazon Studios produkuje filmy, które następnie wypuszcza w formie tradycyjnej do kin, ale już w 2018, począwszy od Pass Over Spike'a Lee, firma rozpoczęła dystrybucję także poprzez serwis Amazon Prime Video. Po namyśle zdecydowaliśmy się wziąć pod uwagę zarówno ich produkcje stricte kinowe, jak i przeznaczone na streamingi – współpraca to współpraca. Zresztą Netflix też zezwala na pokazywanie ich oryginalnych filmów na seansach kinowych, choć są one mocno ograniczone.

Wygrani

Skoro już wspomnieliśmy o Scorsese... To była pierwsza tak głośna premiera Netfliksa, który bił się o prawa do dystrybucji Irlandczyka z Paramount Pictures, kupując je w 2017 roku za 105 milionów dolarów, godząc się jednocześnie na budżet produkcyjny w wysokości 125 milionów (finalnie ta kwota wzrosła o kolejne 34 miliony). No ale kto by nie chciał mieć w portfolio gangsterskiej sagi mistrza gatunku z udziałem Roberta De Niro i Ala Pacino? Koszty – jak na film, który zdecydowanie nie jest familijnym blockbusterem – były gigantyczne, natomiast opłaciło się pod względem artystycznym, bo Scorsese zwyczajnie nie zawiódł. Trzyipółgodzinna saga jest tak naprawdę o tym, jak trudno pogodzić się z nieuchronnością przemijania czasu, a że narracja jest opowiadana z punktu widzenia staruszków, to i musi być powolna, stąd tak długi czas trwania. Irlandczyk cieszył się dużym uznaniem widzów i krytyków, zdobył 10 nominacji do Oscara, ale jak powszechnie wiadomo, Martin Scorsese specjalizuje się w byciu najsłynniejszym oscarowym przegranym. Dlatego żadna z nominacji nie przełożyła się na wygraną. Trochę niesprawiedliwie, ale konkurencja była wówczas naprawdę mocna.

irlandczyk.png
"Irlandczyk", fot. Netflix

Netflix ma zresztą oscarowy kompleks, bo ledwie rok wcześniej firma musiała obejść się smakiem po tym, jak Roma Alfonso Cuarona przegrała wyścig o najważniejszego Oscara z Green Book Petera Farrelly'ego. To kino na wskroś artystyczne, zachwycające narracją obrazową i szczerym rozliczeniem Cuarona z przeszłością swoją i swojego kraju. Najwyraźniej Akademia chciała postawić wówczas na rzecz bardziej rozrywkową. Nie zmienia to faktu, że Roma jest jedną z najlepszych oryginalnych produkcji Netfliksa. Ale co się odwlecze to nie uciecze i wydaje się, że streamingowy gigant otrzyma w tym roku upragnionego Oscara za najlepszy film. Wielkim faworytem jest ambitny western Psie pazury w reżyserii Jane Campion, twórczyni m.in. Fortepianu. To naprawdę może się udać – powrót mody na westerny, świetne opinie krytyków i, co dziś nie jest bez znaczenia, fakt, że za kamerą stanęła kobieta. A przypominamy – jak dotąd jedynymi reżyserkami, których filmy wygrały najważniejszego Oscara, są Kathryn Bigelow (The Hurt Locker) i Chloe Zhao (Nomadland). Dwie kobiety na 93 edycje!

roma.jpg
"Roma", fot. Netflix

Zostając na moment przy tegorocznych Oscarach – kolejną nominację za najlepszy film nieanglojęzyczny otrzymał Paolo Sorrentino, twórca To była ręka Boga. Opinie nie były tak jednoznacznie dobre, jak przy Wielkim pięknie, ale pierwszy filmowy projekt Sorrentino dla Netfliksa podobał się – podobnie jak przy Romie Cuarona, także i tu doceniono szczerość reżysera przy podkreślaniu wątków autobiograficznych oraz umiejętne zestawienie ich z opowieścią o swojej małej ojczyźnie, w tym przypadku Neapolu. Dla Netfliksa udaną westernową antologię Ballada o Busterze Scruggsie zrealizowali też bracia Joel i Ethan Coenowie. To projekt dziś nieco zapomniany, a szkoda, bo Coenowie w emblematyczny dla siebie, ironiczny sposób wykpiwają ornamentykę Dzikiego Zachodu, do jakiej przez dekady przyzwyczaiła nas popkultura. Joel Coen jest zresztą autorem świetnie przyjętej, zeszłorocznej Tragedii Makbeta, nakręconej dla Apple TV+. I jeszcze najmniej znany z tego towarzystwa Noah Baumbach, chociaż to akurat ten typ reżysera, którego filmy są bardziej kojarzone od niego samego. Tu akurat można śmiało powiedzieć, że od podpisania kontraktu z Netfliksem jego kariera znajduje się na krzywej wznoszącej. Idol fanów amerykańskiego kina niezależnego nakręcił już dla tej platformy znakomite Opowieści o rodzinie Meyerowitz (najbardziej allenowski z tych filmów, których nie wyreżyserował Woody Allen), obsypaną nagrodami Historię małżeńską z Adamem Driverem i Scarlett Johansson, a na premierę czeka już Biały szum, ekranizacja słynnej powieści Dona DeLillo.

Status quo

Czyli kategoria pod tytułem: bez zaskoczeń. No bo czy spodziewaliśmy się po Armii umarłych Zacka Snydera czegoś innego niż głupawy miks kina przygodowego i horroru o zombiakach – podgatunku, z którego Snyder wyrósł, ale po wkręceniu się w tryby Hollywood nieco zapomniał o korzeniach? No nie. Albo czy ktoś oczekiwał, że 6 Underground Michaela Baya będzie jakościowe? Też nie. Chcieliśmy papkę dla mas i dostaliśmy papkę dla mas. Wielkim kinem (i to mówiąc bardzo eufemistycznie) nie są też Pralnia oraz High Flying Bird Stevena Soderbergha, natomiast artystyczny upadek jednego z najbardziej obiecujących debiutantów początku lat 90. dokonuje się na naszych oczach od przynajmniej 20 lat; Soderbergh stał się po prostu kiepskim, kręcącym stanowczo zbyt dużo filmów twórcą. Odwrotnie niż Paul Greengrass, który przyzwyczaił do solidnego poziomu... i niczego więcej. Dokładnie takim filmem jest jego 22 lipca, fabularny zapis tragicznych wydarzeń, które wstrząsnęły światem w 2011 roku, gdy Anders Breivik urządził masakrę na wyspie Utoya. Ciekawym przypadkiem jest za to Adam McKay, autor bodaj najgłośniejszej premiery ostatnich miesięcy, Nie patrz w górę. To produkcja, która ma tylu zwolenników ilu przeciwników, natomiast wydaje się, że naczelnym celem reżysera było postawienie widowni przed lustrem i powiedzenie: zobaczcie, tu zmierzamy, jeśli oczywiście się w porę nie opamiętacie. Jeśli chodzi o wywołanie fermentu – udało mu się to rewelacyjnie; pomiędzy świętami a Sylwestrem 2021 roku o jego filmie mówili wszyscy. Ale zdecydowanie nie jest to najlepsza pozycja w dorobku McKaya. Wszystkie te filmy nakręcono dla Netfliksa.

nie patrz cover.jpg
"Nie patrz w górę", fot. Netflix

Czas na czterech twórców, którzy nakręcili swoje filmy dla Amazon Studios, wpuszczając je przy tym do kinowej dystrybucji na całym świecie. I znów, czy to produkcje, które jakkolwiek pchnęły ich kariery do przodu? Ekstrawagancką formalnie Suspirią Luca Guadagnino chciał udowodnić, że ma już papiery na stawanie w szranki z tuzami kina artystycznego, ale film nie spotkał się z tak entuzjastycznym przyjęciem jak jego wcześniejsze Tamte dni, tamte noce. Dokładnie to samo przytrafiło się Nicolasowi Windingowi Refnowi. Okej – Duńczyk też chciał sprawdzić się w konwencji horroru, jego Neon Demon ma swoich fanów (i słusznie, bo to bardzo dobry film), ale Refn wciąż pozostał tym facetem od Drive. Nakręconymi dla Amazona Gimme Danger (dokument o Iggym Popie i The Stooges) oraz Patersonem Jim Jarmusch podtrzymał dość ustabilizowaną formę w drugiej dekadzie XXI wieku. A Woody Allen, jak to Woody Allen – kręci w tempie ekspresowym, przez co szybko zapominamy o jego wtopach (trochę ich było...), bo za rogiem czyha już kolejna premiera. Amazon wyprodukował jego Śmietankę towarzyską i Na karuzeli życia. Oba niezłe, ale do zapomnienia. W odróżnieniu od dokumentalnego serialu Allen vs Farrow, który praktycznie zakończył jego karierę, pogrążając przy tym Allena jako człowieka. O ironio, jego producentem było konkurencyjne HBO.

Przegrani

I teraz tak. Gdybyśmy brali pod uwagę także seriale, to na pewno David Fincher nie załapałby się do tej kategorii; Mindhunter to jedna z lepszych wieloodcinkowych serii Netfliksa. Ale nie bierzemy, więc musimy skupić się na Manku, powszechnie uznanym za najsłabszy film reżysera. Choć to rzecz z gatunku ambitnych porażek; realizacyjnie ekstraklasa, natomiast fabuła opowieści o słynnym Josephu Mankiewiczu, scenariuszowej gwieździe Hollywood lat 30., jest zwyczajnie ciężka w odbiorze, nawet dla tych, którzy znają historię kina przedwojennego i nie gubią się w gąszczu zaludniających ekran postaci. Nie bez powodu Fincher przez wiele lat usiłował sprzedać Manka (scenariusz napisał jego ojciec) wielu studiom. Udało się dopiero Netfliksowi, który tak chciał mieć reżysera u siebie, że pozwolił mu na zrealizowanie filmu według własnej wizji.

mank.jpg
"Mank", fot. Netflix

Prawdopodobnie to samo działo się z Charliem Kaufmanem. Wybitny scenarzysta, autor m.in. Zakochanego bez pamięci (za którego dostał Oscara) czy Być jak John Malkovich, pokazał swoje reżyserskie umiejętności, kręcąc bardzo dobre Synekdocha, Nowy Jork i Anomalisę. Ale już jego trzeci film (a pierwszy nakręcony dla Netfliksa), Może pora z tym skończyć, jest nieporozumieniem. To trochę wariacja na temat Zakochanego bez pamięci; młoda kobieta chce zakończyć związek z partnerem, dlatego przyjmuje zaproszenie do domu jego rodziców, by lepiej zrozumieć jego zachowania. Ale poprzez nagłą zmianę trasy podróż zmienia się nagle w wyprawę do głębi ich psychiki. Niestety to ten film, gdzie Kaufman sam pogubił się we własnym scenariuszu, w napiętrzeniu planów czasowych i nadmiarze surrealizmu.

Zakaz kontaktów ze streamingowymi gigantami powinien objąć Spike'a Lee. Jego Chi-raq zapoczątkował dystrybucyjne działania Amazon Studios, ale znamy lepsze starty; musicalowe połączenie sztuki Arystofanesa i opowieści o wojnach gangów w Chicago po prostu nie mogło skończyć się dobrze. To był rok 2015, a pięć lat później Lee zadebiutował na Netfliksie. Pięciu braci na papierze wyglądało świetnie – czarni weterani wracają po latach do Wietnamu w poszukiwaniu szczątków ich dowódcy oraz... zakopanego złota. Trochę kino przygodowe, trochę Czas Apokalipsy, a trochę tradycyjna kuchnia Spike'a Lee. Zagrałoby, gdyby nie było tak przeraźliwie rozwlekłe i nudne. Co ciekawe, gdy nowojorski reżyser pomiędzy jednym a drugim filmem nakręcił – już nie dla żadnej platformy streamingowej, a Focus Features – BlackKklansman. Czarne bractwo, to od razu wyszedł mu najlepszy obraz od co najmniej dwóch dekad; Lee zgarnął zresztą Oscara za scenariusz.

elegia.jpg
"Elegia dla bidoków", fot. Netflix

Ależ to była napompowana bańka – trudno uwierzyć, że przed premierą Elegii dla bidoków (Netflix) naprawdę podejrzewano Rona Howarda o rozbicie oscarowego banku. To zresztą reżyser o reputacji znakomitego rzemieślnika. Może i nie ma własnego stylu, ale jest gwarancją jakości; dać mu do nakręcenia film dla mas (Apollo 13, Piękny umysł), a zrobi go dobrze. Tymczasem na adaptacji bestsellerowej powieści J.D. Vance'a przejechał się jak na skórce od banana. To miał być ten film, dzięki któremu Ameryka zrozumie wyznawców Donalda Trumpa – ubogich, białych mieszkańców małych miasteczek. Wyszło tak, że od stereotypizacji aż bolą zęby, postacie są papierowe, główny bohater cudownie bezpłciowy, a ekran zawłaszcza Glenn Close w roli despotycznej babki. Słynna aktorka tak pojechała swoją kreacją po bandzie, że doszło do sytuacji paradoksalnej; otrzymała za nią zarówno nominację do Oscara, jak i... Złotej Maliny. Finalnie nie otrzymała żadnej z tych statuetek.

O Elegii dla bidoków przynajmniej mówiono – może i się nie podobała, ale chociaż miała swoją widownię – natomiast zrealizowany dla Apple TV+ obraz Sofii Coppoli Na lodzie... No właśnie – wielu widzów dalej uważa, że jej ostatnim filmem jest nagrodzony w Cannes Na pokuszenie. Na lodzie przemknęło zupełnie bez echa, a przecież konfiguracja osobowa Sofia Coppola – Bill Murray (czyli główni autorzy sukcesu Między słowami) musiała elektryzować. Nic z tych rzeczy; wydaje się, że dział promocji Apple TV+ zupełnie zawalił promocję. Inna sprawa, że ten film o zazdrosnej żonie, która śledzi męża przy pomocy jej ekscentrycznego ojca-playboya ogląda się jak odcinek przeciętnego serialu obyczajowego. Może i dobrze, że film przeszedł bez echa, Coppolę stać na dużo więcej.

na lodzie.jpg
"Na lodzie", fot. Netflix

I wreszcie przypadek najświeższy, netfliksowy BigBug Jean–Pierre'a Jeuneta. Tu już naprawdę nie ma czego komentować. Może pociągnijmy wątek serialowy, bo ta komedia erotyczno–fantastyczna przypomina perły polskiej telewizji lat zerowych, ze szczególnym uwzględnieniem Graczyków i Bulionerów. Trudno uwierzyć, że autor Amelii i Delicatessen poszedł w komedię tak niskich lotów. To już chyba serio lepiej wrócić do Buły i spóły.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0