Mehmet Scholl mówił kiedyś, że boi się tylko wojny i Olivera Kahna. W dużej mierze ze względu na charyzmę byłego bramkarza, to właśnie jego wybrano przyszłym szefem bawarskiego kolosa. Najbliższe miesiące to dla niego błyskawiczny kurs zarządzania korporacją.
W najważniejszym meczu w życiu popełnił błąd, przez który jego drużyna przegrała. Najważniejsze mistrzostwa w karierze przesiedział na ławce, bo nie wytrzymał wyniszczającej psychicznie rywalizacji ze swym wieloletnim zmiennikiem. Numerem jeden w reprezentacji był tylko przez sześć lat i w tym czasie brał udział w dwóch najbardziej kompromitujących turniejach w historii niemieckiego futbolu. Jako piętnastolatka wykreślono go z kadry okręgu jako zbyt małego i za słabo zbudowanego. Rok później w klubie zdegradowano go do trzeciego zespołu juniorów, bo akurat do najlepiej rokującej grupy przyszedł wielki talent ze Stuttgartu. Jako 17-latek wciąż był zbyt słaby na pierwszy zespół juniorów. Po pierwszym treningu z seniorami starszy zawodnik oddał na niego pod prysznicem mocz. W pierwszych dwóch meczach w Bundeslidze puścił siedem goli. Oba jego drużyna przegrała. A w pierwszym sezonie po transferze do Bayernu Monachium zerwał więzadła krzyżowe, wypadając z gry na pięć miesięcy. Mimo to Oliver Kahn jest w Niemczech synonimem niezwyciężonego człowieka sukcesu. Po zakończeniu kariery były bramkarz nie pisał, jak inni koledzy, biografii, lecz podręcznik dla ludzi chcących coś osiągnąć w różnych dziedzinach. I brzmi w tym autentycznie. Bo każdą porażkę obracał w sukces.
KONIEC TRIUMWIRATU
Już w zeszłym roku władze Bayernu Monachium rozstrzygnęły kwestię dziedziczenia tronu. Przez czterdzieści lat wszystko było jasne. Zmieniały się czasem proporcje i konstelacje, ale ogólnie rzecz biorąc, bawarski klub był rządzony przez tercet Franz Beckenbauer – Uli Hoeness – Karl-Heinz Rummenigge. Pierwszy odszedł Cesarz i ostatnią dekadę firmowali już tylko dwaj pozostali członkowie triumwiratu. Pod koniec zeszłego roku w cień usunął się Hoeness. Kadencja Rummeniggego jako prezesa zarządu spółki wygasa za rok. Po niej były znakomity napastnik odejdzie na emeryturę, ostatecznie kończąc epokę wielkich piłkarzy z lat siedemdziesiątych w Monachium. Choć przez wszystkie lata w każdym pokoleniu bawarskiego zespołu uzbierało się sporo charyzmatycznych, rozpoznawalnych i odpowiednio lotnych piłkarzy, by było z kogo wybierać tego, kto wprowadzi Bayern w nową erę, wybrano akurat Kahna. Tytan ma być gwarantem, że duch klubu zostanie zachowany.
PRACA ZA CHARAKTER
Można przekonywać, że zdecydowało to, co robił Kahn po karierze. Prowadził firmę produkującą rękawice bramkarskie. Był twarzą znanej firmy bukmacherskiej. Jako elokwentny ekspert analizował mecze dla niemieckiej telewizji publicznej. To wszystko nie byłaby jednak prawda. Kahn po karierze nie utonął w używkach, nie zagubił się, nie zbankrutował, wiodąc dobre życie byłego piłkarza, ale gdyby nie propozycja z Bayernu, nigdy nie miałby możliwości poprowadzenia wielkiej korporacji. Ofertę wejścia do zarządu od tego roku i objęcia funkcji prezesa od przyszłego dostał przede wszystkim za to, jakim był piłkarzem. Nie chodzi jednak o umiejętności, a o charakter.
AWANTURA U HOENESSA
Hoenessowi szczególnie musiał zaimponować w 2007 roku, już u schyłku kariery, gdy jako kapitan Bayernu powiedział w wywiadzie, że Monachium to nie Marsylia czy Florencja, gdzie wystarczy zagrać dwa-trzy dobre mecze i wszystko jest w porządku. To był oczywiście przytyk w kierunku nowo pozyskanych Luki Toniego i Francka Ribery'ego. Hoeness wraz z Ottmarem Hitzfeldem, ówczesnym trenerem, wlepili kapitanowi dwadzieścia pięć tysięcy euro grzywny i na jeden mecz odsunęli od zespołu. Bramkarz uznał karę za niesprawiedliwą i kompletnie nie na miejscu. Jak opisywali Patrick Strasser i Guenter Klein w biografii Hoenessa, po treningu Kahn ubrał się w strój, w którym przypominał kowboja i nie pytając nikogo, wparował do gabinetu Hoenessa. Przez dziesięć minut wrzeszczał na szefa i obrażał go. - Sekretarka zaglądała i pytała, co się dzieje. Inni ludzie patrzyli jej przez ramię, by zobaczyć, czy w ogóle żyję. Budynek trzeszczał – wspominał były menedżer. Gdy Kahn skończył, odwrócił się na pięcie, trzasnął drzwiami i wyszedł. Godzinę później zadzwonił, by przeprosić. - Po tym nastąpiła jedna z najlepszych rozmów, jakie kiedykolwiek odbyliśmy – opowiadał Kahn. Podobno przez czterdzieści lat rządów Hoenessa w Monachium nikt inny nie odważył się tak go potraktować.
POSTRACH SCHOLLA
Nic dziwnego, że w czasach kariery Kahn budził u większości uczucia na pograniczu podziwu, odrazy i strachu. Nie tylko u tych, którzy znali go jedynie z telewizji. Mehmet Scholl, były pomocnik Bayernu, mówi, że jedynym piłkarzem, do którego zwracał się per pan, był Kahn. - Miałem trochę ponad dwadzieścia lat. Bałem się odezwać do niego inaczej – mówił. Przy innej okazji stwierdził, że boi się w życiu wojny oraz Olivera Kahna.
POLAK NA ŚCIANIE
Na groźny wizerunek Badeńczyk zaczął pracować jeszcze na długo przed tym, jak zdobył globalną sławę. Już w Karlsruhe piłkarze mówili, że na zgrupowaniach nie można Kahna umieszczać w jednym pokoju z Aleksandrem Famułą, bo gdy Polak zaśnie, rywal zadusi go poduszką. Były gracz Górnika Zabrze był ostatnim, który blokował Kahnowi drogę do wielkiej kariery. Niemiec to wiedział. - Powiesiłem na ścianie zdjęcie Famuły i powtarzałem sobie: to twój wróg. Musisz go pokonać. On jednak rozgrywał akurat znakomity sezon i do miejsca w bramce nie zbliżyłem się ani o krok. W końcu zerwałem zdjęcie i powoli moja sytuacja zaczęła się poprawiać – opisywał Kahn w książce Ich. Erfolg kommt von innen.
CZŁOWIEK Z OBSESJĄ
Z kilku fragmentów jego podręcznika, jak być człowiekiem sukcesu wynika, że nie był do końca normalny. Nie chodzi tylko o to, że gdy jako junior Karlsruhera SC nie był zadowolony z tego, jak wychodził do dośrodkowań, ordynował sobie i ojcu, byłemu piłkarzowi, codziennie dodatkowy trening. Nawet w trakcie powodzi, gdy wszystkie boiska w okolicy były zalane. Bardziej o prozaiczne epizody jak zniszczenie jednym kopnięciem drzwi szatni w Uerdingen po zremisowanym meczu. Czy słynne próby ugryzienia Heika Herrlicha w szyję i znokautowania Stephane'a Chapuisata w meczu z Borussią Dortmund w 1999 roku. Albo choćby obsesję na punkcie perfekcyjnego trawnika, który starał się wyhodować we własnym ogródku. - Miałem wszystkie możliwe narzędzia, przycinałem go miesiącami, ciągle podlewałem i codziennie wieczorem patrzyłem na swoje dzieło, z niezadowoleniem stwierdzając, że wciąż nie wygląda jak pole golfowe. Poprawiałem więc dalej – opowiadał.

KONIEC MASZYNY
Jak sam przyznaje, bezduszna, bezwzględna i zorientowana wyłącznie na sukces maszyna umarła w nim w 1999 roku, gdy po raz pierwszy wybrano go najlepszym bramkarzem świata. To właśnie wówczas zdiagnozował u siebie wypalenie i miesiącami zmagał się z paraliżującym strachem, którego źródeł nie potrafił zidentyfikować. Wtedy miał przeanalizować dotychczasowe życie i stwierdzić, że przesadza. Dopiero od tego momentu zaczął czasem odpoczywać, robić sobie przerwy od futbolu, pozwalać sobie na trochę więcej. Czy choćby chwalić samego siebie, zamiast po każdym sukcesie nastawiać się na kolejny możliwy do osiągnięcia.
RYSY NA MICIE
Tej przemiany wówczas nie było jeszcze publicznie widać. Gdy w 2001 roku wygrywał dla Bayernu pierwszą od ćwierć wieku Ligę Mistrzów, broniąc trzy rzuty karne w finale z Valencią, wciąż zachowywał się jeszcze jak pół-człowiek, pół-zwierzę. Ludzkie cechy zaczęto w nim dostrzegać dopiero po mundialu w Korei i Japonii, gdzie na własnych barkach doprowadził słabą drużynę Rudiego Voellera do finału. Azjaci byli zafascynowani jego interpretacją gry na pozycji bramkarza. Podziwiali za wolę walki, która budziła skojarzenia z ich dawnymi wojownikami. Kahn został wtedy pierwszym bramkarzem w historii, którego wybrano najlepszym piłkarzem mundialu. Finał jednak Niemcom zawalił. Na micie niezwyciężonego Tytana pojawiły się rysy. Widok załamanego Kahna, pocieszanego przez kolegów i rywali, po raz pierwszy wywołał na świecie coś w rodzaju współczucia dla niego.
WOJNA PSYCHOLOGICZNA
Od tego momentu nastąpił czas, w którym Kahn częściej niż wcześniej przegrywał, ale też zaczął być znacznie bardziej doceniany. Juergen Klinsmann, pomiędzy 2004 a 2006 rokiem będący selekcjonerem reprezentacji Niemiec, to właśnie jego upatrzył sobie jako pomnik, którego zburzenie zrobi na wszystkich odpowiednio mocne wrażenie. Pozbawił Kahna opaski kapitańskiej, chcąc pokazać, że wszyscy zaczynają od zera. Zapowiedział, że rywalizacja o miejsce w bramce na mundialu rozpoczyna się od nowa, a Jens Lehmann, wieloletni numer dwa, będzie otrzymywał znacznie więcej szans. Po każdej z decyzji oraz wypowiedzi spodziewano się, że lada moment dojdzie do otwartego starcia. Że Kahn nie wytrzyma. Obrazi selekcjonera, dając mu pretekst do wyrzucenia go z zespołu. Powie w mediach o dwa słowa za dużo. Rozsadzi drużynę. Albo sam zrezygnuje z gry w kadrze. Bramkarz Bayernu, który już po mundialu poważnie zastanawiał się, czy podobnie jak Lehmann nie wyjechać na Wyspy Brytyjskie i nie przyjąć oferty Manchesteru United, podjął rękawicę. Po toczącym się dwa lata korespondencyjnym pojedynku przegrał. Klinsmann uznał, że lepiej grający nogami Lehmann bardziej, niż Kahn, świetny przede wszystkim na linii, będzie odpowiadał stylowi gry jego drużyny.
DOCENIONA LOJALNOŚĆ
Dziewięć tygodni przed mundialem w Niemczech, gdy Klinsmann wreszcie poinformował o podjętej decyzji, znów spodziewano się, że Kahn tego nie wytrzyma. 37-letni wtedy bramkarz po raz kolejny zaskoczył wszystkich, chowając dumę w kieszeń i decydując się przeżyć swe ostatnie mistrzostwa świata jako rezerwowy. Tak, jak było już w 1994 i 1998 roku. Łatwiej było jednak wytrzymać tę sytuację, zanim został jednym z najlepszych bramkarzy świata. Wbrew obawom, Kahn nie rozsadził drużyny w trakcie turnieju, a przed serią rzutów karnych w ćwierćfinale z Argentyną, podszedł do siedzącego Lehmanna, podając mu rękę. Po zwycięstwie był fetowany nie mniej niż ci, którzy wywalczyli zwycięstwo na boisku. Padały słowa lojalność, poświęcenie, rycerstwo. Żadnego z nich jeszcze kilka lat wcześniej nie użyto by do opisania Kahna.
OGIEŃ NIE WYGASA
Trwający od mundialu w Korei i Japonii proces ocieplania wizerunku Kahna także nie był bez znaczenia dla jego losów po karierze. Tytan z początkowej fazy kariery byłby zbyt gburowaty na eksperta telewizyjnego i budziłby zbyt negatywne skojarzenia, by zostać twarzą firmy bukmacherskiej. Byłby wreszcie zbyt nieokiełznany, by zostać prezesem jednego z największych klubów na świecie. Dziś jako pięćdziesięcioletni, dojrzały i doświadczony człowiek o szerokich horyzontach i głodzie wiedzy, wydaje się już całkiem dobrym kandydatem. Zwłaszcza że ogień, na którym tak zależy Hoenessowi, w wulkanach takich, jak Kahn, być może przestaje pluć na lewo i prawo, ale nigdy nie wygasa.
