Abecadło mistrzostwa olimpijskiego. Encyklopedia pracy trenerskiej Laurenta Tillie (WYWIAD)

Zobacz również:Złoty kankan Trójkolorowych. Francuzi na siatkarskim tronie
Laurent Tillie
Fot. Maja Hitij/Bongarts via Getty Images

– Nie mam problemów z powiedzeniem, że towarzyszy mi w życiu wielki fart – twierdzi trener złotej reprezentacji Francji w siatkówce. Laurent Tillie pracował z „Trójkolorowymi” niemal dekadę. Zorganizował pierwsze zajęcia kadry w dzień rozpoczęcia igrzysk w Londynie, a później przez lata dbał o to, by każdy w zespole czuł się jak najlepiej. Turniej w Tokio był „ostatnim tańcem” w roli selekcjonera francuskiego zespołu, ale nie ostatnim w pracy trenerskiej. Obecny szkoleniowiec japońskiego Panasonic Panthers jeszcze nigdy nie udzielił tak długiego wywiadu polskim mediom. W rozmowie z newonce.sport przedstawia kulisy rzemiosła czy taktyki, która złożyła się na największy siatkarski sukces nad Sekwaną.

Po co „ukrywał” Antoine'a Brizarda? Dlaczego uważa, że ma dyplom z psychiatrii? Jak zmusić Japończyków do odpoczynku i czemu nie żyje siatkówką 24 godziny na dobę? Trener mistrzów olimpijskich z Tokio zabiera w podróż, w której szczęście zderza się z nauką, ambicją i pokorą.

*****

MICHAŁ WINIARCZYK: Kto jest obecnie najpopularniejszym przedstawicielem rodu Tillie?

LAURENT TILLIE: Z pewnością musi być to któryś z synów. Może Kevin albo Killian? Kevin jest popularny nie tylko we Francji, ale i w świecie siatkówki. Killian z kolei występuje w NBA. Jest jeszcze Kim, który zbliża się do końca koszykarskiej kariery. Swego czasu też cieszył się sporym zainteresowaniem, bo osiągał dobre wyniki w Europie. Z całej trójki postawię jednak na najmłodszego, bo dzięki grze w Stanach sporo się o nim mówi.

Myślałem, że będzie pan egoistyczny i powie „ja!”.

Nie ma szans. Popularność mam za sobą. Teraz jestem na drugim krańcu świata, w Japonii. Tutaj mam spokój. Teraz czas na synów.

Poprzedni rok niczego nie zmienił w pańskim życiu?

Niezbyt, bo po igrzyskach spędziłem we Francji zaledwie pięć dni. Nie miałem okazji dostrzec, czy coś się zmieniło. Nie byłem na żadnych imprezach, nie rozmawiałem z dziennikarzami. Poświęciłem chwilę dla rodziny i przyjaciół, po czym ruszyłem do Japonii. Tutaj przez kilka tygodni czułem większe zainteresowanie, ale szybko wszystko wróciło do normy. Funkcjonuję tak samo jak dawniej. Nauczyłem się żyć po normalnemu. Zmieniłeś to ty prosząc o wywiad, w sumie nie wiem dlaczego.

Rok 2021 nie stworzył innego człowieka, ale zmienił postrzeganie mojej osoby przez innych. Po igrzyskach zrobiło się głośno o mnie, ale nadal jestem tym samym Laurentem Tillie. Mistrzostwo olimpijskie sprawiło, że ludzie patrzą inaczej, a ja na co dzień nawet nie czuję, że wygraliśmy złoto. Ostatnio oglądałem ciekawy program o sir Alexie Fergusonie. Zaciekawił mnie, bo dostrzegałem podobieństwo jego pracy w Manchesterze United do mojej w reprezentacji Francji. Obaj ufaliśmy długoletniemu procesowi rozwoju, który w konsekwencji doprowadził do sukcesu. Czasem mówię sam do siebie: „Hej, przecież wygraliśmy złoto na igrzyskach!”. Zdarzają się sytuacje, w których nie dowierzam w wynik. Szczególnie podziwiam drogę, jaka zaprowadziła nas do triumfu. Sukces z Tokio jest pewnego rodzaju „złotym sekretem”, który na co dzień trzymam w sejfie. Gdy mam ochotę, to go wyjmuję i cieszę się tak samo, jak w dniu finału.

Od czasu końca igrzysk nie jest już pan trenerem kadry Francji. Brakuje panu tej pracy?

Teraz nie, ale jestem przekonany, że gdy zacznie się sezon reprezentacyjny, to mocno zatęsknię. W pewien sposób uważam jednak, że decyzja o odejściu po turnieju była mądra. Trzon grupy stanowili zawodnicy, których prowadziłem niemal od początku pracy. Przez dziewięć lat przyjeżdżali na kadrę po sezonie klubowym i widzieli tego samego człowieka, organizującego podobne treningi. Nawet jeśli tego głośno nie mówili, to można było się domyśleć, że wkrada się rutyna i monotonia. Zrozumiałem, że zakończenie pracy po skończeniu cyklu olimpijskiego będzie rozsądnym ruchem. Drużyna zawsze jest ważniejsza niż jednostka. To był dobry moment na to, aby zespół przejął nowy człowiek. Dzięki temu chłopaki mają szansę na ciągły rozwój.

Czym się różni praca w klubie od tej w kadrze?

To kompletne przeciwieństwa. W kadrze masz zawodników na parę miesięcy. Niby ich trenujesz i uczysz, ale jak przychodzi czas meczu, to nie masz drugiej szansy. Jeśli przegrasz jedno lub dwa spotkania, to jesteś na wylocie z turnieju. Pracujesz tygodniami, by zostać zweryfikowanym podczas jednego meczu. Kontuzja zawodnika może przesądzić o tym, że odpadniesz z mistrzostw. Z pracą w kadrze jest jak z akrobatą w cyrku. Podczas przedstawień nie ma on żadnego zabezpieczenia, siatki, która go chroni.

Sezon klubowy wyróżnia czas. Masz aż osiem miesięcy. Dzień po dniu, mecz po meczu, możesz coś zmieniać w składzie czy w treningu. Masz możliwość zbudować coś w pełni autorskiego. Aby zrobić coś podobnego w kadrze, uważam, że trener musi pracować z nią przynajmniej przez jeden czteroletni cykl olimpijski. Potrzebujesz roku albo dwóch lat na poznanie zawodników, ich wad i zalet oraz po to, by zebrać naukę czy zaszczepić odpowiednią atmosferę.

Laurent Tillie
Fot. Pim Waslander/Soccrates via Getty Images

Bas van de Goor zwracał mi uwagę na brutalność rozgrywek reprezentacyjnych:W Atlancie przegraliśmy jeden mecz, w Australii dwa. Jedna porażka pozwoliła zdobyć złoto. Dwie spowodowały koniec rywalizacji na piątej pozycji”.

Dokładnie, to w pełni oddaje realia tych rozgrywek. Na mistrzostwach świata 2018 przegraliśmy trzy spotkania i zajęliśmy siódme miejsce. Z kolei na igrzyskach przegraliśmy trzy razy w grupie… i wygraliśmy złoto. To skrajne przykłady pokazujące jak nieobliczalna potrafi być rywalizacja z reprezentacją. Często tłumaczę dziennikarzom czy nawet siatkarzom, że muszą zachować chłodną głowę przy ocenie gry kadry. Przykład z Tokio pokazał, że warto się nie poddawać. Zobaczyliśmy prawdziwe piękno sportu.

Jaki jest fundament pracy trenerskiej?

Najważniejszy jest szacunek. Porównaj sobie N’Gapetha osiem lat temu i dziś. To zupełnie inny człowiek. Tak samo mogę powiedzieć o Kevinie. Musisz odpowiednio podchodzić do każdego zawodnika. Mówiąc „odpowiednio” mam na myśli, że tak samo jak on się zmienia, tak i ty jako trener musisz zmieniać podejście do niego. Inaczej będziesz rozmawiał z młodym, początkującym siatkarzem, a inaczej z weteranem, którego znasz kilka czy kilkanaście lat.

Mam swoje przekonanie na temat siatkówki i tego co tworzy wielkiego zawodnika. Nie oznacza to, że tylko mój punkt widzenia jest słuszny, a każdy inny jest zły. Istnieje wiele dróg prowadzących na szczyt. Każdy siatkarz ma swoją własną. Z perspektywy trenera czasami musisz podejść do gracza z twardym nastawieniem, a czasami ze spokojnym, cierpliwie tłumacząc, o co chodzi. Wyznaję zasadę, że warsztat trenerski polepsza się wraz z kolejnymi nowymi zawodnikami, z którymi mam styczność. Kiedy z siatkarzem jest wszystko w porządku, to nie ma problemu. Kiedy z nim albo jego grą jest coś nie tak, to jako szkoleniowiec musisz znaleźć rozwiązanie. Dobra, można powiedzieć, że najłatwiej byłoby go zastąpić kimś innym. Czasami jednak potencjał w chłopaku jest tak duży, że warto walczyć o dotarcie do jego głowy. Moim zadaniem jest znalezienie innej drogi prowadzącej do tego samego celu. Dlatego uważam, że tak samo jak rozwijają się moi siatkarze, tak samo wraz z nimi rozwijam się i ja.

Pamięta pan najgłupszą rzecz, jaką zrobił będąc trenerem?

Jestem człowiekiem, który nie lubi robić tych samych rzeczy cały czas, nawet jeśli koniec końców tak postępuje. Pamiętam, że kiedyś podczas Ligi Mistrzów postanowiłem wystawić rozgrywającego na ataku. Wygraliśmy ten mecz, więc chyba nie było to aż tak głupie. Staram się znaleźć coś naprawdę idiotycznego, ale nie przychodzi mi nic konkretnego do głowy. Chyba naprawdę nie mam głupich pomysłów (śmiech).

Rok 2021 nie stworzył innego człowieka, ale zmienił postrzeganie mojej osoby przez innych. Po igrzyskach zrobiło się głośno o mnie, ale nadal jestem tym samym Laurentem Tillie. Mistrzostwo olimpijskie sprawiło, że ludzie patrzą inaczej, a ja na co dzień nawet nie czuję, że wygraliśmy złoto.

Gdy rozpoczynał pan pracę z reprezentacją Francji w 2012 roku, zorganizował pan pierwszy trening w dniu otwarcia igrzysk olimpijskich. Skąd taki pomysł?

Jest kilka powodów. Każdy zespół potrzebuje historii. Jako trener musisz wpuścić emocje, ambicję do drużyny. Sam też musisz je sobą prezentować. To sprawi, że drużyna będzie miała motywację do walki, a to z kolei pozwoli na wspinane się na szczyty umiejętności. Obejmując reprezentację wiedziałem, że zawodnicy są bardzo sfrustrowani brakiem awansu na igrzyska. Dochodziły do mnie głosy zrezygnowania: „To jest niemożliwe. Jesteśmy mocni, a nie zakwalifikowaliśmy się do Londynu. To nie fair!”. Kompletnie nie rozumiałem takiego nastawienia. „Do cholery, co tu jest nie fair? Tamte zespoły wygrały więcej spotkań niż wy. Jeśli chcecie jechać na igrzyska do Rio, to nie możecie myśleć tylko o sezonie 2016. Musicie myśleć o tym, co dzieje się teraz”.

Celowo ustawiłem datę pierwszego treningu, aby siatkarze oprócz gadania dorzucili też czyny. Żeby poczuli fizycznie, ile muszą zrobić i jakiej motywacji oraz zaangażowania potrzebują, aby spełnić swój cel. Dla tak małego siatkarskiego kraju jak Francja myśl o udziale na igrzyskach musi być żywa przez pełne cztery lata. Jeśli postawisz sobie za cel awans na turniej olimpijski, co jest najwyższą poprzeczką, jaką siatkarz może sobie postawić, to automatycznie zmuszasz się do ekstremalnego wysiłku i koncentracji. Każdy z zawodników przyjeżdżał na letnie zgrupowania z wewnętrznym obowiązkiem wytężonej pracy, by później dostać szansę gry na wymarzonym turnieju.

W ubiegłorocznej rozmowie z „World of Volley” podzielił pan pobyt w reprezentacji na dwa cykle. Pierwszy to lata 2012-2016, drugi to lata 2016-2021. Co różni te dwa okresy?

Tak samo jak siatkarze zmieniałem się i ja. Rozmawialiśmy na początku wywiadu – trener musi dostosowywać się do zawodników i ich zmian. Gdy startowałem w 2012 roku, to N’Gapeth, Toniutti, Tillie czy Grebennikov byli bardzo młodzi. Byłem wtedy rygorystycznym trenerem, mocno kontrolowałem jak pracują. Po czterech latach wszyscy znaleźli się w innym miejscu. Jenia czy Earvin stali się czołowymi siatkarzami świata na swoich pozycjach. Nie mogłem traktować ich tak samo jak wcześniej, oni nie byli już młokosami. Zacząłem konsultować z nimi program pracy, mocno zależało mi na opiniach dotyczących treningów. To pozwalało zachować ciągły rozwój. Praca w drugim cyklu nie przypominała tej z początku pracy. Miałem już doświadczonych zawodników, dobrze znających moją filozofię pracy.

Antonin Rouzier powiedział, że jest pan trenerem dającym siatkarzom dużo wolności. To też objawia się luźnymi, przyjacielskimi relacjami?

Lubię pośmiać się z zawodnikami, szanuję ich pracę, ale z pewnością nie jestem i nie chcę być bardzo blisko ich. Jeśli bym to zrobił, to straciłbym szacunek i pewność siebie. Zawsze chcę pomagać zawodnikom, ale nigdy nie będę dla nich kumplem. Muszę być typem człowieka mówiącego prawdę i niepatrzącego przez pryzmat wewnętrznych sympatii. Kto mnie zna, ten wie, że nie wciskam nikomu kitu. Siatkarze zdają sobie sprawę, że istnieje wyraźna granica. Rozumieją, że to ode mnie zależy, czy dany gość zagra czy nie, czy dostanie powołanie, czy nie. Nigdy nie miałem z tym problemów, bo nigdy nie potrzebowałem być blisko siatkarzy. Ogromna w tym zasługa sztabu szkoleniowego. Współpracownicy z zasady mają o wiele bliższe relacje z zawodnikami. Ja zawsze stoję za nimi w tej kwestii.

„Praca trenera nie polega na dawaniu odpowiedzi, ale na pomocy zawodnikom w ich znalezieniu” – powiedział pan w ubiegłym roku.

Lubię mówić, że nie jestem „trenerem z PlayStation”. Nie mam kontrolera, którym steruje siatkarzami. Oni sami muszą znaleźć rozwiązanie problemu na parkiecie. Volley to szybka gra. Paff, sekunda, dwie i po akcji. Myślisz, że masz czas na rozmyślania w trakcie spotkania? Nie. Na treningu musisz stworzyć zawodnikom sytuacje meczowe. Muszą wiedzieć sami, jak zachować się w danej sytuacji w trakcie meczu. Ty sam za nich tego nie zrobisz. Podczas przerwy w spotkaniu możesz przekazać parę informacji, ale gdy rozgrywa się akcja, jej powodzenie nie zależy od ciebie. Moja robota kończy się w sumie przed początkiem meczu, gdy desygnuję wyjściowy skład. Gdy zawodnicy znajdą rozwiązanie problemów na boisku, to automatycznie stają się dojrzalsi, mądrzejsi i pewniejsi. Mają poczucie, że sami przeciwstawili się kłopotom. Jestem wierny temu zdaniu.

Od początku kariery trenerskiej?

Nauczyłem się tego jeszcze będąc zawodnikiem. Grałem przez ponad 20 lat. Mam na koncie ponad 400 spotkań w reprezentacji. Doskonale poznałem perspektywę siatkarza. Wiedziałem, że może się stresować, być przemęczony czy po prostu nie mieć do niczego nastroju. Jako trener wykorzystałem dawne doświadczenie, by stać się lepszym w swoim fachu. Dobrze rozumiałem, co czuje siatkarz, gdy słyszy nad uchem „zrób to, zrób tamto” zarówno od trenera, jak i kolegi z zespołu. W podobnych sytuacjach zawsze mówiłem sobie: „Laurent, bądź uprzejmy”, po czym dodawałem pod nosem „pier**** się! Będę grał tak jak chcę”.

Jako trener nie chciałem, aby zawodnicy myśleli o podobnych wyzwiskach względem mnie (śmiech). W trakcie spotkań staram się przekazywać komunikaty na zasadzie: „zwróćcie uwagę na…”. Nie daję zbyt wielu informacji, ogólnie zbyt dużo nie mówię. Natłok jest szkodliwy, poza tym zawodnicy łatwo się wyłączają. Jestem zwolennikiem „pozytywnego coachingu”. Pochodzi on z Ameryki. Mają tam program „Double-Goal Coach”. Zbudowano go na dwóch filarach – dążeniu do wygrywania oraz rozwoju zawodników. Szkoleniowcom tłumaczy się, że krzyk w pracy nie jest konieczny. Z pewnością znasz trenerów słynących z tak zwanej „silnej ręki”. „Źle! Źle! Źle!”, „nie tak, nie tak”, „co to ma być!?” – często tak reagują na niepowodzenia zawodników. Nigdy nie chciałem być taki jak oni.

Moje przekazywanie wskazówek często wygląda tak: stawiam zawodnika w określonej sytuacji. Robi błąd, nic nie mówię. Znów robi błąd, nadal nic nie mówię. Gdy wykona poprawnie ćwiczenie, wtedy głośno pokazuje, że zrobił to poprawnie, po to by zapamiętał. Staram się zwracać uwagę na dobre zachowania, bo gdy w trakcie meczu wydarzy się coś złego, to zawodnik szybko może sobie przypomnieć, jak powinien prawidłowo postąpić.

W takim razie, kiedy jest odpowiedni moment na wytknięcie i poprawę błędów? Wydaje mi się, że to przecież jeden z obowiązków trenera.

Absolutnie masz rację. Przede wszystkim, zawsze pozwalam grać zawodnikom. Brzmi jak oczywistość, ale warto to podkreślić. Jeżeli siatkarz będzie odbijał piłkę tak…

(Tillie zawija ręce, pokazując niepoprawny sposób przyjęcia piłki – przyp. M.W)

…i sto razy przyjmie ją perfekcyjnie, to nawet jeśli uznam to za obrzydliwy widok, nie będę go poprawiał. Problem powstaje wtedy, gdy poprzez ten styl tracisz punkty albo źle odbijasz piłkę. Wtedy wiem, że muszę się zaangażować i przedstawić mu swój pomysł na poprawę sytuacji. Wyznaję zasadę „jeden punkt kluczowy równa się jednej odpowiedzi”. Chodzi o to, by nie starać się robić wszystkiego na raz.

Załóżmy że wchodzę na platformę. Pokazuję zawodnikowi proponowane ułożenie rąk, po czym zagrywam piłki. Widzę, że jedna, druga, trzecia czy czwarta mu nie wychodzi. Wreszcie nadchodzi prawidłowe zagranie. Gracz ma odpowiednią pozycję, a piłka po odbiciu idzie oczekiwaną trajektorią. Zatrzymuje na moment trening i mówię mu: „świetnie, o to właśnie chodzi, tak trzymaj”. Widzisz? Czekam aż wykona poprawny ruch, po czym daje mu pozytywny komunikat. Oczywiście, później wchodzimy w detale podczas analizy wideo, ale z grubsza tak wygląda mój sposób na naprawę błędów.

Takie podejście wymaga wiele cierpliwości i dobrego oka. Musisz oglądać dziesiątki powtórzeń i – wśród tych, często wyglądających tragicznie – momentalnie dostrzegać najbardziej idealne. Gdy zawodnik dostanie informację, że zagrał dobrze, będzie chciał skopiować ostatni ruch. Jeśli to się uda, będzie dążył do kolejnego udanego powtórzenia. Każdy ma wielką satysfakcję, jeśli po wielu błędach i niepowodzeniach nabędzie jakąś umiejętność.

Wielokrotnie słyszałem, że od dobrego trenera wymaga się nie tylko świetnego warsztatu trenerskiego, ale także umiejętności psychologicznych czy menedżerskich. Zgodzi się pan?

Nie ukrywam, że kocham proces planowania i organizacji jednostek treningowych. W sumie tak musi być, bo to moja praca. Lubię też pracować nad planem gry i przygotowaniem do konkretnego spotkania. Aby robić to wszystko w należyty sposób, musisz mieć w sobie odrobinę menedżera. Twoim zadaniem jest kontrola wielu gałęzi pracy całego zespołu. Muszę podkreślić, że nie chodzi mi o kontrolę życia siatkarzy, ale drużyny. Zgadzam się też z tym, że dobry szkoleniowiec musi umieć odnajdywać się w pracy psychologa. Po dziewięciu latach z reprezentacją mogę żartobliwie powiedzieć, że chyba zrobiłem dyplom z psychologii – albo nawet więcej – mam skończone studia z psychiatrii.

Zrozumienie psychiki zawodników powinno być podstawą każdego trenera. Jeśli grasz w moim zespole, to mam obowiązek szybko zorientować się, co najlepiej napędza cię do pracy na sto procent i co sprawi, że poświęcisz wszystko dla drużyny. Psychologiczne umiejętności w pracy trenerskiej pozwolą szkoleniowcowi zrozumieć, kiedy i kogo może „przycisnąć” oraz powiedzieć mu więcej słów, a na kogo odwrócić wzrok, gdy robi błąd, udając, że nic się nie stało. Pamiętaj jednak, że jesteś psychologiem dla zespołu, nie dla siatkarza. Twoim zdaniem jest stworzenie prawidłowej relacji w drużynie, a nie pomiędzy pojedynczymi graczami. Każdy z nich musi czuć się istotną częścią układanki. Nie ukrywam, że aby rozumieć głowę zawodników i umieć do nich dostrzec, poświęcam sporo czasu na lektury książek psychologicznych i motywacyjnych. Cały czas staram się być jeszcze lepszym trenerem niż byłem wczoraj i każdy sposób na rozwój uważam za cenny.

Jako trener wykorzystałem dawne doświadczenie, by stać się lepszym w swoim fachu. Dobrze rozumiałem, co czuje siatkarz, gdy słyszy nad uchem „zrób to, zrób tamto” zarówno od trenera, jak i kolegi z zespołu. W podobnych sytuacjach zawsze mówiłem sobie: „Laurent, bądź uprzejmy”, po czym dodawałem pod nosem „pierd***** się! Będę grał tak jak chcę”.

Który tytuł najmocniej zapadł panu w pamięć?

„Growing Mindest” doktor Dweck oraz „Switch: How to Change Things When Change Is Hard” – naprawdę zrobiły na mnie wielkie wrażenie.

Przypomniał mi się właśnie przykład, pokazujący jak ważny jest mental w sporcie. Kiedy prowadziłem Cannes, często schodziliśmy na drugą przerwę techniczną z prowadzeniem około 16:10, 16:12, by później przegrać seta 23:25 czy 24:26. Wszyscy byliśmy sfrustrowani, bo traciliśmy po jednym, dwóch punktach i rywal na koniec doganiał nas, zwyciężając partię. Odbyliśmy wiele dyskusji z zespołem na ten temat. Nikt nie potrafił powiedzieć, co stoi za niemocą w drugiej części seta. W końcu wpadłem na pomysł. Co jest ważniejsze? Te cztery punkty przewagi nad przeciwnikiem czy dziewięć, których brakuje do wygrania seta? Oczywiście to drugie. Wpoiłem to zawodnikom i od razu dostrzegłem różnicę w mentalności. Gdy mieliśmy timeout, to mówiłem im: „Nie mamy szesnastu punktów. Brakuje nam dziewięciu”. Podobną praktykę stosowałem wobec siebie już wcześniej, w czasach gdy biegałem i pływałem. To było jeszcze przed siatkówką. Na treningach często musieliśmy w szybkim tempie pływać 10x100 metrów. Człowiek w głowie liczył: „jedna setka”, „druga setka” i tak do dziesięciu. Im bliżej końca, tym bardziej nienawidził tego, co robi. Kiedy w końcu przepłynąłem ostatnią, byłem wyczerpany. Postanowiłem zmienić nastawienie. Liczyłem sobie „1,2,3,4,5”, by później przestawić się na odliczanie „5,4,3,2,1”. Widzisz różnice?

Tak, człowiek czuje się wtedy bliżej celu.

To jest właśnie psychologia. Kiedy widzisz, że brakuje ci wiele do zwycięstwa, z czasem zaczynasz się frustrować. Chłopaki w zespole musieli przestać myśleć o rywalach odrabiających straty, a skupić się na sobie i kilku punktach brakujących do wygrania partii. Rozmawiamy o kluczowym nastawieniu w siatkówce. Podobnych przykładów mam mnóstwo.

Wróćmy do tematu reprezentacji Francji. Na igrzyskach w 2016 roku krytykowano pana za przywiązywanie się do nazwisk i brak rotacji. Z kolei w Tokio był pan znany z częstych zmian.

Jako trener musisz osiągnąć najlepszy wynik dostępnym ci składem. W 2016 roku nie miałem tak dobrych zawodników jak pięć lat później. W tym tkwi różnica. Wyznaję zasadę, że w zespole potrzebne jest pewne zróżnicowanie na siatkarzy pierwszego składu i rezerwowych. Drudzy są brani pod uwagę jako starterzy, gdy ktoś z pierwszej grupy zawodzi albo ewentualnie gdy wiem, że ktoś z nich przyda się pod konkretnego rywala.

Moim zdaniem kluczem do zwycięstwa Brazylii w Rio była obecność Felipe. Wcześniej nie znaliśmy tego gościa. Nawet jeśli latami przewijał się przez kadrę, to nie dostawał zbyt wielu szans do gry. Przez cztery lata bezpośrednich spotkań nie zagrał przeciwko nam. Zajął miejsce kontuzjowanego gracza, przez co pojechał na igrzyska. Tam zrobiono z niego jokera, a on wydatnie pomógł kadrze zdobyć złoto. Włosi wrócili ze srebrem, bo znaleźli Gianellego, nowego, nieznanego szerzej zawodnika. U Amerykanów mieliśmy rozpisanego każdego siatkarza, ale Russell po prostu wystrzelił z formą. Z kolei Rosjanie w Londynie zaskoczyli każdego przestawiając Muserskiego.

Pan też postanowił stworzyć sobie jokera?

Gdy połączyłem wszystkie przykłady w całość, doszedłem do wniosku, że do sukcesu na igrzyskach oprócz solidnego i równego składu potrzebujesz także „supergościa”, którego będziesz trzymał w ukryciu. Oczywiście, to nie będzie tak, że nie dasz mu grać przez cztery lata i nagle wystawisz go w olimpijskim zespole. Chodziło o ukrycie przed rywalami pełnego potencjału. Moim pomysłem na wspomnianego „supergościa” był Antoine Brizard. Powoływałem go, dawałem mu pograć, ale z premedytacją nie za dużo. Co więcej, celowo mówiłem, że Toniutti jest lepszy i to on zasługuje na podstawowy skład. Nie ukrywajmy, miałem farta, bo rzeczywiście Benjamin to świetny i mądry rozgrywający, dobrze pracujący rękoma, dodatkowo pełniący funkcję kapitana. Czułem jednak, że Brizard ma ogromny potencjał. Nie bał się sytuacji kryzysowych i przede wszystkim był silniejszy fizycznie. Mogłem skorzystać z każdej opcji, bo z każdej nie wyszedłbym źle. Wolałem schować Antoine’a za Toniuttim, bo uważałem, że przyda się jako zaskoczenie najsilniejszych rywali, Polski czy Rosji.

Byłem wielkim szczęściarzem, bo na igrzyskach z formą odpalili również Trevor Clevenot i Jean Patry. Pierwszy znalazł się w życiowej w formie. Drugi przez cztery lata był rezerwowym atakującym. Wiedziałem, że ma potencjał, ale nie spodziewałem się, że będzie on aż tak wielki. Okazało się, że w Tokio miałem trzech „nowych” siatkarzy w fantastycznej dyspozycji, których wcześniej nie zweryfikowano wzdłuż i wszerz.

Kiedy zorientował się, że zbudował zespół z potencjałem na sukces?

W 2017 roku, tuż po igrzyskach olimpijskich. To był moment, w którym do kadry trafili Barthelemy Chinenyeze, Brizard czy Stephen Boyer. Wzmocnili doświadczoną ekipy z Toniuttim, Tillie czy Nicolasem Le Goffem w składzie. Graliśmy eliminacje do mistrzostw świata. Musieliśmy rywalizować między innymi z Niemcami. W ich składzie występował Georg Grozer czy Christian Fromm. Nie mieliśmy N’Gapetha, a na ataku grał debiutujący Boyer. Gdy zobaczyłem grę zespołu, zrozumiałem, jakim kadra dysponuje potencjałem. Widziałem, że mieszanka młodych i doświadczonych siatkarzy może być za jakiś czas groźna. Marzyłem o sukcesie Tokio, ale myślałem też o Paryżu 2024. Uważam, że osiem lat jest dobrym planem na zbudowanie wielkiego siatkarskiego programu.

Ale kwalifikację do Japonii zdobyliście w ostatniej chwili.

W sporcie na najwyższym poziomie wszystko może się wydarzyć. W Berlinie przegrywaliśmy już 0:2 ze Słowenią i jedną nogą znajdowaliśmy się poza turniejem. Postanowiłem zmienić coś w składzie i wstawiłem na boisko Brizarda i Yacine'a Louatiego. To zmieniło obraz spotkania. Czasem musisz zaryzykować i dokonać sporych zmian, ale przykład z Niemiec pokazał, że to się opłaca.

Podobnie było w Tokio. Tam też przegraliście trzy spotkania, będąc o krok od odpadnięcia z turnieju. Zastanawiam się, co w takich sytuacjach kryzysowych robi trener?

W stu procentach byłem przekonany do doświadczenia moich graczy. Wiem, że po fakcie brzmi to śmiesznie, ale wiedziałem, że w Tokio będzie łatwiej zdobyć nam medal niż w Rio. Igrzyska w Brazylii były pierwszymi dla wszystkich siatkarzy. Francji nie było na tej imprezie od 2004 roku. Gdy po dwunastoletniej przerwie dostaliśmy się, zewsząd spadła wielka presja. To wszystko sprawiło, że trudno było oczekiwać od nas medalu. Jeśli spojrzysz na ostatnich mistrzów olimpijskich, są to zespoły, które przez lata przyzwyczaiły się do walki na igrzyskach. Dobrze znają presję i zasady rządzące tymi zawodami. My, Francuzi w 2016 roku jechaliśmy nie pamiętając tego, jak się gra na turnieju olimpijskim. Doświadczenie z Rio było niezbędne w kontekście odniesienia sukcesu w Tokio, ale także w kontekście przygotowania pod Paryż.

W Japonii zagraliśmy słaby mecz otwarcia z Amerykanami. Wywiązała się po nim mocna dyskusja między mną a zespołem. Zmieniliśmy mentalność, lecz i tak przegraliśmy z Argentyną. Pamiętam nastrój w szatni – przeraźliwy smutek. Szczerze? To był dla mnie jeden z najokropniejszych momentów w życiu. Z pewnością dla chłopaków również. Nie miałem nic do powiedzenia. W takich sytuacjach nie próbuje na siłę tworzyć mądrych wypowiedzi. Powiedziałem: „Chłopaki, wrócimy do tego jutro” i tyle. Następnego dnia siatkarze porozmawiali ze sobą i sami znaleźli przyczynę porażki.

Dla mnie było to budujące, bo zrobili to beze mnie. Szczególnie zasłużyli się zawodnicy, którzy występowali w Rio – N’Gapeth, Tillie, Toniutti, Le Goeff, Grebennikov. Wspólnie sprawili, że cała kadra zachowała solidną jedność. Gdy zobaczyłem ich wszystkich zaledwie kilkanaście godzin po wstydliwej porażce, dostrzegłem innych ludzi. Uśmiechnięci, spokojniejsi, z nastawieniem: „dobra, zabieramy się do pracy”. Wiem, że to może brzmieć jak jakiś cud, ale w gruncie rzeczy mowa tu o procesie. Taka reakcja i mentalność to efekt dziewięciu lat wspólnej pracy. Przez ten okres dałem chłopakom mnóstwo zaufania, ale także i odpowiedzialności. Oni czuli się przez to silniejsi, wiedzieli, że mają potencjał na sukces.

Co pan zrobił z N’Gapethem, że na igrzyskach grał tak dobrze? Był po średnim sezonie w Kazaniu, poza tym w świecie siatkarskim każdy zna jego charakter.

Earvin zrozumiał, że kadra to jego zespół. Dałem mu tak zwany „klucz” do drużyny, spore zaufanie. Wielokrotnie robił głupoty, a ja w tym momencie zasłaniałem oczy i udawałem, że tego nie widzę. Wiedziałem jednak, że N’Gapeth ma olbrzymi potencjał, którego nie wolno zmarnować. Dałem mu zaufanie, a on przekazał je zespołowi. Każdy siatkarz w reprezentacji wiedział, że może liczyć na wsparcie kolegi. Każdy wierzył w umiejętności każdego. Nawet jeśli ktoś popełnił wielki błąd czy głupotę, trzymali się razem. Poczucie jedności w zespole sprawiło, że N’Gapeth czuł się dobrze. Przez to brał na siebie ogromną odpowiedzialność. Z roli lidera spisywał się znakomicie. Nie miałem do niego żadnych zastrzeżeń. Myślę, że do jego świetnej formy bardziej przyczyniła się atmosfera w zespole niż ja.

Laurent Tillie i Earvin Ngapeth
Fot. Catherine Steenkeste/Getty Images

Vital Heynen za jedną z przyczyn porażki polskiego zespołu wskazał fakt, że graliśmy w łatwiejszej grupie niż Francja. Zgodzi się pan, że pierwsza faza mogła mieć tak wielkie znaczenie zarówno dla nas, jak i dla was?

Myślę, że może mieć w tym racje. Rywalizacja w trudnej grupie pomogła nam, bo za każdym razem musieliśmy walczyć o przetrwanie. Co chwile czuliśmy się jak na wylocie z turnieju. Paradoksalnie, po awansie do ćwierćfinału poczuliśmy olbrzymią ulgę. Uznaliśmy, że może być nam teraz… łatwiej. Co prawda z ostatniego miejsca, ale awansowaliśmy z piekielnie trudnej grupy. Spadła z nas wielka presja. W odwrotnej sytuacji znalazła się Polska. Po wygraniu grupy, na zespół nałożono jeszcze więcej oczekiwań.

W sumie, mecz Polska-Francja był bardzo fajnym spotkaniem.

Oczywiście…

(Tillie śmieje się – przyp. M.W)

Zagraliśmy przeciwko Polsce bardzo dobrze, jeśli chodzi o taktykę. Wiedzieliśmy, że na dobrą sprawę nie powstrzymamy do końca Kurka i Leona, oni grali w swoją grę. Skupiliśmy się na środkowych, Kubiaku i reszcie. Chcieliśmy zdobywać punkty głównie na nich. Mogę powiedzieć, że solidnie zrealizowaliśmy plan. Przez dziewięć lat na każdym treningu szlifowaliśmy przyjęcie i obronę. Właśnie tym wygraliśmy z Polską. Wydaje mi się, że zaserwowali zaledwie dwa asy. Leon, Kurek Kubiak, Drzyzga, Nowakowski – każdy z nich na swój sposób ma trudny serwis, a mimo to straciliśmy na tym zaledwie dwa punkty. Chłopaki doskonale przyjmowali, co sprawiło, że Polacy pod koniec meczu mieli jeszcze większą presję przy serwowaniu. To, co sprawdzało się z innymi rywalami, na nas nie działało. Dodatkowo udało się trochę utemperować Kurka z Leonem, nie mieli z nami komfortowo. Zaliczyliśmy aż szesnaście bloków. My, reprezentacja grająca najsłabiej blokiem, powstrzymaliśmy nim Polskę, dla której blok od zawsze był ważną bronią. Dla mnie to dowód, że graliśmy najlepszą siatkówkę, jaką tylko mogliśmy. Podejrzewam jednak, że jako Polak pewnie powiesz, że to nie my graliśmy dobrze, tylko wy słabo...

Potrafię docenić waszą grę.

Dziękuję.

Na początku meczu Francuzi mieli sporo problemów. Clevenot w pierwszym i trzecim secie skończył łącznie cztery z szesnastu piłek. Zawodził Toniutti, którego zastąpił pan Brizardem. Teraz, po pańskich opowieściach o „jokerze”…

…wszystko ma sens, co nie? To znaczy, że dobrze słuchasz, bo zrozumiałeś mój pomysł. Co do Brizarda, to była prosta sprawa. Wiedziałem, że właśnie nastąpił moment, w którym trzeba wyciągnąć Antoine’a z ukrycia i pokazać wszystkie karty.

Szanse na medal znacznie się zwiększyły.

Wydaje mi się, że przed ostatnimi trzema meczami igrzysk nie myśleliśmy w ogóle o medalach. Chcieliśmy po prostu zagrać dobre spotkanie i zostać dalej w turnieju. Może przed meczem z Argentyną poczuliśmy lekką presję. Każdy miał zakodowane, że zwycięstwo z nimi gwarantuje medal. Byliśmy jednak mocno podekscytowani wcześniejszą wygraną z Polską. Z drugiej strony pamiętaliśmy o tym, że rywale wygrali z nami w fazie grupowej. „Oni nas pokonali, musimy grać jeszcze lepiej” – mobilizowałem chłopaków.

Co do tego meczu, to tutaj również mam poczucie, że nasz plan gry doskonale się sprawdził. Zneutralizowaliśmy Conte i De Cecco, najważniejsze postacie nie mogły dać pełni siebie. Mogę chyba powiedzieć, że obok meczu z Polską, starcie z Argentyną było dla mnie najbardziej stresujące. Mecz z Rosją? Nie czułem wielkiej presji, miałem raczej pozytywne przeczucie.

Karch Kiraly, trener złotej drużyny Amerykanek, powiedział mi, że po zwycięstwie w finale zaczął myśleć o potencjalnym składzie na igrzyska w Paryżu. W pańskim przypadku było wiadome, że to ostatni mecz na ławce reprezentacji Francji. Jakie myśli przychodziły do pańskiej głowy, gdy osłabła pierwsza fala euforii?

To jest trudne do opisania. Czułem się niesamowicie wspaniale. Zapomniałem o wszystkim innym. Miałem ochotę ucałować każdego i podziękować za wsparcie. Nawet jeśli miałbym prowadzić zespół do następnych igrzysk, to na pewno nie zachowałbym się jak Kiraly (śmiech). Moja głowa bujała w obłokach i na jakiś czas przestała myśleć o siatkówce. Całe ciało przesiąkło satysfakcją z sukcesu. To nie była satysfakcja jednego człowieka, ale satysfakcja pomnożona przez dwunastu zawodników, ośmiu członków sztabu, francuską federację i rodziny ich wszystkich. Przez to, że mowa o osiągnięciu zespołowym, radość była znacznie większa.

Pamiętam, że moją pierwszą reakcją po waszym triumfie było: „No to Bernardo Rezende ma teraz znacznie trudniejsze zadanie”.

Może troszeczkę mu utrudniłem, ale rozmawiamy o człowieku, mającym mnóstwo doświadczenia. On jest Bogiem dla wszystkich trenerów. Będzie miał zawodników mogących powalczyć o wynik. Przez dwa lata z pewnością zbuduje z nimi więź. Oczywiście, niecodziennie stajesz się mistrzem olimpijskim, ale my przecież nie zrobiliśmy tego wyniku ekspresem.

Laurent Tillie
Fot. Chris Graythen/Getty Images

W wywiadzie padło nazwisko Michała Kubiaka, którego prowadzi pan w Panasonic Panthers. Mówi się, że Heynen zbyt mocno na nim polegał, a teraz nastąpił czas, by miejsce jego i zawodników w podobnym do niego wieku zajęli młodsi. Zgodzi się pan?

Nie można lekką ręką pozbawić się tak wielkiego doświadczenia. Zespół potrzebuje mieszanki młodszych i starszych siatkarzy. Pytanie brzmi, czy obie strony będą chciały ze sobą współpracować. Gdy rozpocząłem pracę z Francją, chciałem mieć w składzie mix młodej i starej generacji. Niestety starszyzna nie chciała pracować z młodymi, więc ich pogoniłem. Wolałem skupić się na tych prosperujących. Siatkówka to sport bazujący na współpracy. Jeśli różni zawodnicy chcą walczyć za siebie, to wiek ma drugorzędne znaczenie. Jeśli nie, to na logikę trener wybierze tych, z których będzie miał pożytek na dłużej.

Co do Kubiaka, to nie wiem, czy jest w stanie grać na sto procent w każdym turnieju reprezentacyjnym aż do igrzysk. Ważny będzie program selekcjonera i podejście federacji. Być może powinien wybierać sobie pojedyncze imprezy, po to, by na każdą z nich być w pełni sił. Spójrz na Juantorenę. On też jest już doświadczonym zawodnikiem, nie grał we wszystkich turniejach, ale nadal był potrzebny Włochom.

Zastanawia mnie zderzenie europejskiej myśli szkoleniowej z pracą w Japonii. Freya Aelbrecht opowiadała mi, że treningi w Azji potrafiły trwać po kilka godzin. Nikt nie chciał kończyć zajęć mimo faktu, że ich efektywność stawała się mizerna.

Gdybym zorganizował pięciogodzinny trening, to Kubiak zamordowałby mnie od razu, na miejscu (śmiech). Mówiąc poważnie – rozumiem i z pewnością wierzę w tę historię. Tutejsza myśl szkoleniowa polega na ciągłym szlifowaniu techniki. Pracują nad nią non stop, nawet po kilka godzin. Gdy objąłem posadę, powiedziałem zespołowi:

Będzie mniej techniki. Bardziej zależy mi na gierkach sześciu na sześciu czy innych ćwiczeniach zadaniowych.

Dlaczego!? – usłyszałem od zdziwionych Japończyków.

Ale co „dlaczego”?

Dlaczego mamy tak ćwiczyć?

Dlatego, że nie trenujemy po to, by tylko rozwijać umiejętności, a po to by pokonać przeciwnika. Ćwiczymy pod konkretnego rywala.

To było pierwsze zderzenie z japońską myślą. Teraz już się przyzwyczaili na europejskiego stylu pracy. Nie mają problemu z gierkami sześciu na sześciu. Moje treningi trwają po dwie godziny, czasami może dwie i pół. To skutek tego, że w składzie mam aż 23 zawodników. Czasami muszę z młodszymi popracować trochę dłużej, więc dlatego jednostka może się przedłużać.

Przypomniała mi się inna podobna historia. Tutaj w Japonii rozgrywamy po dwa mecze, w soboty i niedziele. Do tego celu trenujemy prawie cały tydzień. Załóżmy, że jesteś trenerem. Jak zaplanowałbyś w takiej sytuacji poniedziałek?

Dałbym dzień wolny.

No to gratuluję, bo myślisz tak jak ja… ale nie tak jak Japończycy.

Nie, nie, nie, chcemy ćwiczyć w poniedziałek.

Dajcie spokój ­– odpowiedziałem na luzie.

Ale jesteśmy przyzwyczajeni do zajęć w poniedziałek rano.

Chłopaki, przecież dopiero rozegraliście dwa mecze.

Nie ma problemu, my chcemy trenować.

Byłem kompletnie zdziwiony, ale w końcu zgodziłem się i przez pierwsze dwa miesiące organizowałem zajęcia również w poniedziałek. Po tym czasie nie wytrzymałem: „Koniec, potrzebujemy odpoczynku w poniedziałek. Przynajmniej ja potrzebuję. Koniec z zajęciami tego dnia. Żaden z was ma nie trenować, żaden” – postawiłem twardy opór. I wiesz co? Od tego momentu polubili poniedziałkowe wolne.

Mógłby pan coś zabrać z japońskiej siatkówki do Europy? Siatkarze wskazywali mi tylko organizację.

Mają rację, stoi tu na najwyższym poziomie. Czuję się, jakbym pracował w NBA. Tu naprawdę wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Mam świetne zaplecze, dwóch analityków, trzech asystentów, trenera przygotowania fizycznego, fizjoterapeutę, dostępne boiska no i 23 siatkarzy. Właściciele klubów przeznaczają wiele pieniędzy na dbanie o zdrowie zawodników. Bardzo szanuję ich podejście.

Z perspektywy trenera zabrałbym do Europy koncentrację i motywację japońskich graczy. Zawsze są mocno skupieni i z uwagą słuchają instrukcji. Jeśli wierzą w twoją filozofię, praca z nimi jest łatwa i sprawia szkoleniowcowi ogromną radość. Nie można zapomnieć też o obronie. Azjatycki volley z tego słynie. Przywiązują olbrzymią wagę do detali – czasem to też lubię, a czasem uważam, że z tym przesadzają. Trudno wytłumaczyć im, że nie mogą na każdą rzecz patrzeć w szczegółach. To chyba jest zakorzenione w ich kulturze.

Podejrzewam, że siatkówką jako siatkarz i trener jest pan związany ponad 40 lat.

Masz rację.

Jak przez tak długi okres godzi się obowiązki zawodowe i rodzinne?

W moim przypadku mogę mówić o olbrzymim szczęściu. Jest nim moja żona. Od zawsze jest dla mnie niesamowicie ważną osobą. To ona w sumie zbudowała tę rodzinę. Zawsze dobrze rozumiała moją pracę, bo sama była kapitanem żeńskiej reprezentacji Holandii w latach osiemdziesiątych. Dzięki niej zawsze mogłem być skupiony na pracy.

(chwila przerwy)

Staram się być najlepszym we wszystkim co robię. Oddaje siebie całego zespołowi, po to, by zawodnicy stawali się lepsi. Nie mogę jednak myśleć tylko o pracy, życie poza nią jest równie ważne. Nie pracuję dla pieniędzy, ale dla ambicji. Przykładowo, przeważnie decydowałem się na pracę albo w klubie, albo w kadrze. Nie chcę łączyć etatów. Przywiązuję dużą wagę do odpoczynku. Muszę go mieć, aby spotkać się z rodziną, przyjaciółmi czy obejrzeć trochę innej siatkówki, ale już zupełnie na luzie. Nie mogę żyć z przeświadczeniem: „robota, robota, robota”. Potrzebuje czasem odskoczni. Oprócz pracy trenerskiej, mam także dyplom z fizjoterapii. Wraz ze wspólnikiem prowadzimy gabinet w Cannes. Sam z oczywistych względów nie pracuję w tym zawodzie, ale to pokazuje, że staram się mieć także inne hobby. Kocham siatkówkę, ale życie nie ogranicza się tylko do niej. Myślę, że takie podejście pozwala mi się nią cieszyć tak długo.

Czyli nie można zaliczyć pana do osób żyjących siatkówką 24/7, które dostają szału, gdy przez tydzień nie mają z nią styczności?

Zgadza się. Kiedy mam tydzień wolnego, przestaję na moment myśleć o volleyu. Wybieram się w góry albo nad rzekę czy morze, by popływać. Bardzo lubię podróże kamperem. Mam wóz kempingowy, którym jeździłem już na wakacje do Norwegii, Szwecji, Hiszpanii czy na Sycylię. To taka moja kontrola nad ciałem. Jeśli sportowiec cały czas trenuje i trenuje, nie daje organizmowi wytchnienia, to ten za jakiś czas eksploduje. Każdy musi wiedzieć, jak ważnym elementem życia każdego człowieka jest odpoczynek. Ja odnajduję go na przykład poprzez podróże.

W ubiegłym roku w jednym z wywiadów przedstawił pan trzy kroki do zwycięstwa. Pierwszy to „stworzenie taktyki i strategii”. Drugi to „ustalenie celu”, a trzeci to po prostu „szczęście”. Patrząc na pańskie życie z dzisiejszej perspektywy – uważa pan, że stosował się do tej formuły?

Na pewno mogę uważać się za szczęściarza. Miałem możliwość, aby ten fart podążał wraz za mną. Szczęście nie przychodzi jednak na zawsze. By je zatrzymać, musisz po pierwsze ciężko pracować, po drugie być uczciwym wobec siebie i innych, a po trzecie mieć cel. Możesz harować, mieć wielkie umiejętności i nie osiągnąć niczego wielkiego. Do sukcesu potrzebne jest też szczęście. Jeśli to zrozumiesz, wszystko stanie się prostsze. Nie mam problemów z powiedzeniem, że towarzyszy mi w życiu wielki fart.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.
Komentarze 0