Pamiętacie Jacka Bauera i jego przygody w serialu „24 Godziny”? Kultowa dla niektórych produkcja z Kieferem Sutherlandem dostarczała emocji i rewelacyjnie trzymała w napięciu. Chcecie to poczuć w świecie motorsportu? Nic prostszego. Raz do roku zasiadacie z zapasem yerba mate, kawy czy energetyków i śledzicie trwający całą dobę wyścig na Circuit de la Sarthe. Ten rok był wyjątkowy, bo polskie akcenty wybiły się do pierwszego szeregu.
To już 89. edycja wyścigu Le Mans, który bezapelacyjnie jest perłą w koronie wyścigów wszelakich. Nie bez powodu jest składową Potrójnej Korony, czyli najbardziej prestiżowego osiągnięcia w motorsporcie. Obok niego znajdują się oczywiście Grand Prix Monako oraz Indy 500. Nadal jedynym, któremu udało się ją zdobyć, jest Graham Hill, a kilku jest „blisko”, bo brakuje im najczęściej wygranej we Francji.
Cudzysłów jest tam nie bez przypadku. Nic nie jest bowiem trudniejsze od triumfu w trwającym dobę wyzwaniu. Możesz dysponować najlepszym samochodem, który trzyma resztę stawki w szachu, ale nadal musisz ukończyć. Ten rok brutalnie przypomniał o tym wszystkim kibicom, a szczególnie tym z Polski.
TOYOTA W SWOJEJ LIDZE
Rozczarowały Hypercary, czyli tegoroczna nowość. Tak naprawdę to zastąpienie LMP1 nowymi autami kompletnie się w tym roku nie udało. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że więcej napsuło w LMP2, niż pomogło w emocjach na torze. Szybko okazało się, że wszyscy zainteresowani nowym projektem ACO, zarządców WEC, na ten rok się nie wyrobią. To sprawiło, że zostali trochę z ręką w nocniku. Na starcie w Le Mans, jak i przez cały sezon, ustawiły się dwie Toyoty, przerobiony Rebellion z LMP1 wystawiany jako Alpine oraz dwa auta nowego tworu Glickenhaus.
Każdy kto w ostatnich latach śledził chociażby karierę Fernando Alonso wie, jak to się układa na Circuit de la Sarthe. Toyota gromi wszystkich i jedyna realna walka w najwyższej klasie jest pomiędzy autami #7 oraz #8. W ostatnich latach pierwsze z nich miało ogromną ilość pecha. Mimo wywalczenia Hyperpole trzy razy z rzędu, zawsze coś musiało się im przydarzyć. Tym razem karta odwróciła się już na pierwszym okrążeniu. #8 został staranowany przez Glickenhausa i drugiej Toyocie pozostało trzymać kciuki za bezawaryjność.
To nie był prosty wyścig, bo u japońskiego producenta wystąpiły problemy ze skrzyniami biegów. Natomiast przewaga wypracowana wcześniej pozwoliła spokojnie moderować przewagą. Poza tym Alpine popełniało dużo błędów, a Glickenhaus borykał się z problemami wieku dziecięcego. Nie było emocji, ale realnie nikt się ich raczej nie spodziewał. W ten sposób w crème de la crème przerodziła się kategoria niżej, LMP2, gdzie dostaliśmy polskie akcenty, których nie mieliśmy prawa przewidywać jeszcze kilka lat temu.
ZABRAKŁO DWÓCH MINUT...
To był bez wątpienia najważniejszy start w tym sezonie dla Roberta Kubicy i ekipy WRT #41. Sezon w ELMS to przy starcie w Le Mans tak naprawdę przystawka. Poznali auto, zaczęli swoją przygodę w endurance od mocnego uderzenia i przed samym wyścigiem wyglądali na jednego z faworytów do końcowego zwycięstwa. Kwalifikacje tylko to potwierdziły. Louiz Deletraz najpierw zakwalifikował ich jako jedną z sześciu najlepszych ekip w klasie do Hyperpole, a potem zapewnił start z drugiego miejsca. Tempo w treningach wyglądało świetnie, pozostało dokończyć dzieła z soboty na niedzielę.
Poza pierwszym stintem, gdzie Robert Kubica miał problemy z tempem, WRT jechało rewelacyjnie. Dopiero po wyścigu się okazało, że kolizja na początku utrudniła nieco jazdę i musieli mocno oszczędzać auto, szczególnie w kwestii spalania. To nie przeszkodziło belgijskiemu zespołowi frunąć przez stawkę. Świetne tempo, bardzo dobra jazda Kubicy, Deletraza i Ye pozwalała im awansować o kolejne pozycje. Dodatkowo pomogło nieco szczęścia przy samochodach bezpieczeństwa, co poprawiło ich sytuację na torze. Nie dali się także wplątać w żadne dziwne przygody, których było cała masa. Początkowe opady deszczu czy późniejsze kiedy zapadał zmrok zniszczyły wyścigi kilku ekipom, a WRT pewną i bezpieczną jazdą tylko na tym korzystało.
Na dwie godziny przed końcem sytuacja stała się jasna. Drugie auto zespołu z numerem #31, które jako ostatnie mogło zagrozić ekipie Kubicy, straciło masę czasu. Awaria tylnych podnośników utrudniała im postoje u mechaników, a to pozwoliło odskoczyć najpierw Deletrazowi, a Ye dokończył dzieła. #41 jechał po wygraną w swojej klasie i był w swojej lidze, jednak Le Mans wielokrotnie pokazywało, że świętowanie i rozdawanie pucharów musi odbyć się po przejechaniu linii mety.
Całe pokłady szczęścia zostały wyczerpane na dwie minuty przed końcem wyścigu. Ye rozpoczął ostatnie okrążenie, a jego auto odmówiło posłuszeństwa w pierwszym zakręcie. Po prostu gaz nie zareagował na jego wciśnięcie. W jednej sekundzie wszystko stanęło. Dublet debiutującego WRT zniknął. Przełamanie fatalnej passy ostatnich lat dla Roberta Kubicy rozpłynęło się w powietrzu. Sytuacja z cyklu tak (przeprszam za określenie) sku******skich, że nawet nie byłbyś w stanie jej wymyślić. Pech, który zwyczajnie nie mieści się w głowie. Niezależnie czy ktoś kocha Kubicę, czy go nienawidzi, w takich chwilach nie można mieć innego uczucia niż przykrości. Dosłownie można było usłyszeć pękające serce i nadzieje rozbijające się o ziemie.
Kiedy jedna strona garażu WRT zamarła, po drugiej stronie zobaczyliśmy eksplozję radości. W jednym miejscu wszystko przestało mieć sens, a po drugiej nic nie miało znaczenia z zupełnie innego powodu. Kiedy mechanicy #41 płakali z rozpaczy, to ich koledzy zalewali się łzami radości. Straszne są takie momenty w motorsporcie, bo to w końcu jeden organizm. Nikogo tu oczywiście nie można za nic winić. Trudno też się dziwić reakcji WRT #31, w końcu to oni wygrali. Wielkie brawa dla Belgów, bo to nie lada wyczyn dokonać czegoś takiego w debiucie.
A co do Roberta… Jeżeli jakimś cudem dotrze do niego ten tekst, to chciałbym tylko przekazać jedno. Nikt tak, jak Ty w tym kraju nie powraca. Wychodziłeś z gorszych sytuacji i znów to przetrwasz. Wielki to był wyścig całej ekipy i wszystkim należą się gratulacje. Motorsport nie jest dla Ciebie najbardziej łaskawy w ostatnich latach, ale nie mam wątpliwości – w końcu odda. Musi.
WYSTĘP NA PIĄTKĘ Z PLUSEM
Poza Kubicą na starcie pojawił się jeszcze polski zespół. Żeby było ciekawiej, to wcale nie pierwszy raz, ale zapewne wiele osób o tym nie wie. To akurat trochę smutne, ale też można to zrozumieć. Inter Europol Competition po raz trzeci pojawił się w Le Mans. Dwa poprzednie starty były bonusem do sezonów w ELMS oraz ALMS, czyli serii niższej jeżeli chodzi o endurance. Tam były sukcesy, zwycięstwa i świetne wyniki. Niestety konstrukcja Ligiera, która w LMP2 na krótszym dystancie dawała świetne rezultaty, okazała się fatalna w trakcie 24 godzin i na Circuit de la Sarthe nie dawała zupełnie rady.
Zespół poszedł „all in” i postawił na zupełną zmianę. Kiedy miałem przyjemność gościć u nich jeszcze w 2019 roku, WEC był absolutnie nierealistyczną perspektywą. W 2020 coś przebąkiwali, ale to 2021 zmienił wszystko. Polska ekipa zmieniła konstrukcję na Orecę 07, która dawała im szansę na walkę w przeciwieństwie do Ligiera. Po tym ogłosili, że wystartują w pełnym sezonie długodystansowych mistrzostw świata, a na koniec spuścili prawdziwą bombę. Do Kuby Śmiechowskiego dołączyły dwie gwiazdy wyścigów endurance: Renger van der Zande oraz Alex Brundle. To był jasny sygnał – nie przyszliśmy być tu chłopcami do bicia.
Tak też wyglądało to od początku sezonu, gdzie „Turbopiekarze” zadomowili się w TOP5. To był też cel na Le Mans, ale maksimum. Realnie TOP10 było według ekipy w zasięgu. Początkowe problemy ze skrzynią biegów w treningach i kwalifikacjach skomplikowały sytuację zespołu, jednak rewelacyjną jazdą popisali się wszyscy trzej kierowcy. Śmiechowski był pewny i bezbłędny, jechał bardzo dobre stinty. Brundle wystartował jak z procy i unikał kłopotów na przesychającym torze, a na starcie przebił się z 18 pozycji na 5. Van der Zande pod koniec wyścigu w trakcie walki z United #23 zamienił się w „latającego Holendra”. Szybko, pewnie i agresywnie, aż poradził sobie z autem o wiele bardziej doświadczonej ekipy. Ręce same składały się do oklasków.
Gigantyczne brawa należą się również reszcie ekipy. Od kadry zarządzającej, przez inżynierów i mechaników, którzy dopilnowali, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik. Auto było przygotowane niemal perfekcyjnie, a IEC przejechało dystans 24 godzin bez większych problemów i przygód. Ktoś powie „czym tu się podniecać, skoro to piąte miejsce?”. Może i tak, ale naprawdę mamy ku temu powód. To dopiero piąty rok zespołu w wyścigach długodystansowych, trzeci występ w Le Mans i pierwszy pełny sezon w WEC. Z pewnej ciekawostki stali się poważnym graczem, a zajęcie piątej pozycji obok zespołów jak United Autosport czy Jota to już coś. Padok zaczyna się liczyć z ekipą z Polski i ten sezon udowadnia, że tam są wciąż większe ambicje.
Warto jednak, żebyśmy zapamiętali z tego wyścigu coś więcej niż tylko tragiczny koniec marzeń ekipy #41 Roberta Kubicy. Niech ta historia nie przyćmi nam faktu, że na motorsportowej mapie Polski wyrasta coraz mocniejszy punkt. Inter Europol Competition staje się prawdziwą marką w wyścigach endurance i to powinno nas cieszyć. Zespół, który mimo zatrudniania ludzi z wielu krajów, u podstaw jest polski. Jeszcze raz wielkie brawa i pozostaje mieć nadzieję, że za rok dostarczycie nam jeszcze więcej emocji.