Według LeBrona Jamesa należy zwolnić osobę, która wymyśliła turniej play-in. Mocno trzeba się jednak zastanowić, czy tej osobie nie powinno się dać podwyżki. Walka o udział w fazie play-off jeszcze nigdy nie była bowiem tak zacięta jak w tym sezonie.
NBA od kilku już lat próbuje eksperymentować z różnego rodzaju pomysłami. W ich poszukiwaniu często patrzy także w stronę Europy, myszkując wśród różnych dyscyplin. Od dłuższego czasu marzeniem komisarza Adama Silvera było stworzenie turnieju na kształt Ligi Mistrzów. To wciąż jest możliwe, choć na razie klubom NBA taka impreza nie jest po drodze. Silver musi więc zadowolić się turniejem play-in, który jest jednym z najlepszych rozwiązań, jakie w ostatnich latach wprowadziła liga.
Zamysł jest bardzo prosty. Drużyny z miejsc 7-10 w obu konferencjach biorą udział w turnieju. Najpierw o bezpośredni awans powalczą drużyny z miejsc 7-8 (w hali drużyny numer siedem). Przegrany tego starcia zagra potem u siebie o awans ze zwycięzcą pojedynku zespołów z miejsc 9-10 . Oznacza to, że drużyny z miejsc 7-8 potrzebują tylko jednej wygranej. Z kolei dla ekip z miejsc 9-10 do awansu konieczne są dwa zwycięstwa. W praktyce wygląda to tak:
Zmiana nie jest więc duża, a sam „turniej” to raptem sześć spotkań. W tym roku jest więc nieco inaczej niż w bańce w Orlando. Tam zresztą podobne rozwiązanie zadebiutowało i przyniosło sporo emocji. Do wyścigu włączyli się nawet Phoenix Suns, choć perfekcyjny bilans 8-0 po restarcie sezonu nie wystarczył. Ostatecznie to pojedynek między Grizzlies a Trail Blazers rozstrzygnął o tym, kto jako ostatni awansował do fazy play-off. Zadowolony mógł być więc m.in. Damian Lillard, który wcześniej nie widział powodu, by do bańki przyjeżdżać.
Wszystko to sprawiło, że liga w trwających rozgrywkach od formatu nie odeszła, lecz nieco go zmodyfikowała. Niemal pewne jest już, że sama formuła zostanie w NBA na dłużej. Zresztą za wprowadzeniem takiego rozwiązania opowiedziały się wszystkie 30 zespoły. Dopiero dziś słychać głosy krytyki – najpierw Luka Doncić czy Marc Cuban, teraz także LeBron James. W przypadku tego ostatniego wynika to przede wszystkim z faktu słabych ostatnio wyników Los Angeles Lakers.
Pod nieobecność Jamesa i Anthony’ego Davisa broniący tytułu mistrzowie NBA mieli sporo problemów i o awans do fazy play-off być może będą musieli walczyć w dodatkowych meczach. Nic dziwnego, że dla 36-letniego LeBrona nie jest to miła perspektywa. Tym bardziej że on sam dopiero co wrócił po 20 meczach przerwy, a w pierwszym starciu po powrocie uraz kostki się odnowił i teraz znów musi pauzować. „Ktokolwiek wymyślił turniej play-in powinien zostać zwolniony” – grzmiał więc James w rozmowie z dziennikarzami.
Pytanie jednak, czy uważał tak samo 2-3 miesiące temu? Gdy Lakers byli na drugim miejscu w konferencji o turnieju play-in w Los Angeles nikt po prostu nie myślał. Krytyka ze strony Mavericks miała podobne podłoże. Mało kto w Dallas spodziewał się, że Mavs zaliczą na tyle przeciętny sezon, że będą mieli problemy z załapaniem się do czołowej szóstki konferencji. Dziś podobne kłopoty w tabeli mają zresztą w Bostonie czy Miami. A przecież i Heat, i Celtics jeszcze kilka miesięcy temu grali w finałach konferencji wschodniej.
Doncić w swojej krytyce podniósł jeszcze jedną rzecz: o całym sezonie może zadecydować jeden lub dwa mecze. Oczywiście są także inne aspekty – dodatkowe obciążenie dla zawodników, większe ryzyko kontuzji. W teorii wszystko po to, by odpaść już w pierwszej rundzie, bo przecież zwycięzcy turnieju zagrają z topowymi drużynami ligi. Są to niewątpliwie mocne argumenty przeciwko tego typu pomysłom, ale NBA ma powód, by taki turniej organizować. I nie chodzi tutaj tylko i wyłącznie o pieniądze.
Jasne jest, że tych kilka dodatkowych meczów wygeneruje dla ligi spory zysk. Format takiej walki „o wszystko albo nic” gwarantuje wszak duże emocje. Jest to szczególnie ważne teraz – w dobie pandemii – gdy NBA szuka różnych rozwiązań na zminimalizowanie strat wynikających na przykład ze skróconego sezonu czy mniejszego obłożenia hal. Jednocześnie jest to też jednak znakomity pomysł na zminimalizowanie tzw. tankowania przez słabsze zespoły i sprawienie, że sezon zasadniczy liczy się do samego końca.
W tym momencie po 12 z 15 drużyn w obu konferencjach nadal liczy się w walce. Sporo zespołów zabiega o sam awans do turnieju, inne o jego uniknięcie i kilka dodatkowych dni wolnego przed startem playoffs. Tankowanie zostało ograniczone niemal do minimum – tym bardziej że NBA kilka lat temu zmieniła także reguły loterii draftowej i wyrównała szansę najgorszych zespołów na uzyskanie wysokich wyborów w drafcie. Liga nie może narzekać również na to, że w turnieju play-in wziąć udział może sporo gwiazd i ekscytujących nazwisk.
Zawodnicy tacy jak LaMelo Ball, Russell Westbrook, Zion Williamson czy przede wszystkim Stephen Curry mogą przyciągnąć przed ekrany ogromną widownię. Szczególnie gdyby Warriors o awans zagrali np. z Los Angeles Lakers – tego typu pojedynek mógłby jednorazowo osiągnąć lepszy wynik niż niektóre pary pierwszej rundy. A co jeśli Lakers jako zespół z siódmej lokaty nie wzięliby ostatecznie udziału w fazie play-off? Przecież to mogłoby zaszkodzić słupkom oglądalności, więc czy nie byłaby to bramka samobójcza?
W jakiejś części na pewno, choć z drugiej strony Lakers nie grali w playoffs ani razu w latach 2014-19, a NBA miała się całkiem dobrze. Zresztą jeżeli LeBron i spółka nie dadzą rady wygrać choćby jednego z dwóch spotkań w turnieju play-in (na dodatek najpewniej we własnej hali), to czy naprawdę zasługują na miejsce w playoffs? James powinien być w tym momencie dużo bardziej wściekły na swoich kolegów, a nie na ligę. To jasne, że nikt z faworytów nie chce grać w turnieju play-in, bo wtedy trudniej za faworyta cię wziąć.
NBA nie może jednak patrzeć na to w ten sposób. Problemy jednego czy dwóch zespołów z górnej półki nie mogą wpływać na szukanie i testowanie tego typu rozwiązań. Szczególnie że bardziej liczy się też teraz sam sezon zasadniczy, w tym ostatnie jego mecze. W dobie pandemii cała ta idea może wydawać się zbyt ekstremalna, lecz w warunkach normalnej intensywności spotkań wyglądałoby to nieco inaczej. Być może wtedy LeBron James doceniłby ten pomysł odrobinę bardziej.