Lech King, Warta Queen, czyli o najmniej polskich derbach

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
derbyPoznania-1-kopia.jpg
FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Derby Poznania – zwrot, który do niedawna był obcy przynajmniej jednemu pokoleniu poznaniaków, trwający sezon ekstraklasy na nowo wprowadza do słowników. Rywalizacja Lecha z Wartą jest wyjątkowa w skali całego kraju. Co chwila możemy w mediach trafić na wyrazy zazdrości oraz podziwu ze względu na wyjątkowość tej relacji.

TEKST: MATEUSZ JARMUSZ

Przystawką jest wspólna konferencja przedmeczowa trenerów obu zespołów, a daniem głównym niedzielne spotkanie, w trakcie którego na wypełnionych (w takim stopniu, w jakim pozwala era koronawirusowa) trybunach zobaczymy rzecz będącą potworem z Loch Ness naszej piłki. Na stadionie Kolejorza zasiądą przemieszani kibice w niebiesko-białych oraz zielonych szalikach. Jednak jak pokazuje historia, relacje między tymi zespołami nie zawsze były aż tak idealne, ale zawsze były wyjątkowe.

Grudzień 1981 roku. Kilka dni temu w Polsce wprowadzono stan wojenny, ale nie miało to wpływu na coroczne, przedświąteczne, spotkanie byłych lechitów. Organizowane były w kawiarence znajdującej się przy już wtedy historycznym stadionie Lecha na Dębcu. W końcu od ponad roku Kolejorz rozgrywał swoje mecze na nowym obiekcie umiejscowionym w zupełnie innej dzielnicy miasta przy ulicy Bułgarskiej. Przy drobnym poczęstunku i kawie widać legendy kolejowego klubu. Stanisław Atlasiński, Teodor Anioła, Edmund Białas, Władysław Sobkowiak, Henryk Pietrzak oraz wielu innych z organizującym spotkanie Zygfrydem Słomą na czele. W pewnym momencie temat rozmów schodzi na relacje z Wartą Poznań, czyli klubem zza miedzy, bo tak jak Lech rósł w siłę na Dębcu, tak matecznikiem Warty była niedaleka ulica Rolna.

- Miałem zawsze ogromną sympatię do chłopaków z Rolnej, bo przecież i moi rodzice, i moi dziadkowie tam się kolegowali – mówi Edmund Białas.

- No ja nawet mieszkałem na Rolnej, ale nigdy by mi do głowy nie przyszło, że miałbym grać we Warcie – włącza się Atlasiński, który występował w Lechu jeszcze przed II wojną światową.

- Mi też mówili, że mam tam iść. Ja na stadion Warty mogłem się przejść zagrać mecz, ale w barwach Kolejorza – dodaje Sobkowiak.

- Nie ukrywajmy. W latach powojennych naszymi umiejętnościami piłkarskimi chcieliśmy dorównać warciarzom. Jak szliśmy na mecze Warty to sympatyzowaliśmy z Zielonymi. Wśród nich mieliśmy wielu kolegów – kończy najlepszy strzelec w historii Lecha, Teodor Anioła.

Uczestnikiem tego spotkania był również Maciej Markiewicz, przez wiele lat związany z Kolejorzem jako piłkarz, działacz i przede wszystkim wierny kibic. To właśnie on, dzięki udokumentowaniu tamtych spotkań może teraz dzielić się swoją wiedzą z młodszymi pokoleniami. W tonie wyżej przytoczonej dyskusji można wyczuć ogromny szacunek dla Warty, ale również wierność i oddanie niebiesko-białym barwom. Lech King, Warta Queen – dobrze pamiętam ten slogan z lat 90-tych poprzedniego wieku, który można było zobaczyć nabazgrany na murach w różnych częściach Poznania. Jak pokazały kolejne lata jest on nadal aktualny, bo powrót Zielonych do ekstraklasy wywołał radość w sercach wielu kibiców Kolejorza. Oczywiście dla podobnej grupy ten awans „starszej siostry” był obojętny, ale na pewno przysłowiową igłą w stogu siana byłyby osoby, które trzymałyby kciuki za niepowodzenie Warty i to właśnie jest wyjątkowe w skali naszego kraju.

Klub z Drogi Dębińskiej dla całego pokolenia kibiców Lecha był ciekawostką, na której mecz można było się wybrać razem z dziadkiem w niedzielne południe. Jednak przecież wszystko zaczęło się od zupełnie odwrotnej sytuacji. Kiedy Lech Poznań jeszcze nawet nie miał w planach być Lechem i powoli raczkował w kierunku pierwszego awansu do najwyższej klasy rozgrywkowej, to właśnie Warta była już mistrzem Polski i jedną z najlepszych drużyn w kraju. - Lech pewne rzeczy chciał wykonywać w podobny lub ulepszony sposób jak starsza Warta. Były duże ambicje, ale na pewno nie było żadnych kompleksów względem mistrzów Polski – tłumaczy Markiewicz - Popularność piłki nożnej w Poznaniu była na początku oczywiście naznaczona sukcesami Zielonych, ale entuzjazm oraz serce było po stronie rosnącego w siłę kolejowego klubu. Warta zdobywa mistrzostwo Polski w 1947 roku, rok później Lech debiutuje w I lidze i na jego spotkania od razu przychodzi więcej ludzi. Z biegiem lat okazało się, że Warta miała widzów, a Kolejorz miał kibiców – dodaje.

Relacja między klubami była również wyjątkowa ze względu na bliskość obu stadionów i dzięki temu rywalizacja Lecha i Warty miała wręcz wymiar dzielnicowy, a nie miejski. Może nie jest to aż tak mała odległość jak w Liverpoolu, bądź naszym Krakowie, ale… - W czasach juniorskich zdarzało się, że przebieraliśmy się w naszych szatniach na Dębcu i w ramach rozgrzewki przebiegaliśmy na Rolną, rozgrywaliśmy mecz i po nim w ten sam sposób wracaliśmy. Wszystko było w jednym fyrtlu – wspomina Markiewicz. Starcia między tymi zespołami wzbudzały w tamtym czasie ogromne zainteresowanie. Po wejściu Lecha do pierwszej ligi żaden mecz nie zgromadził takiej widowni jak spotkanie z aktualnie najlepszą drużyną w Polsce, czyli Wartą. „Kolejarze” wygrali pewnie 2:0 i przez dwa kolejne sezony również pokonywali Zielonych, a na Rolnej doznali tylko jednej porażki. W 1950 roku Warta żegna się z najwyższą klasą rozgrywkową i jak się okazuje żegna się z nią na wiele długich lat. Klub, który jeszcze niedawno był jednym z najlepszych w kraju stawał się nagle przeciętnym zespołem. - Na zmiany w Warcie duży wpływ miała polityka. Przed wojną byli oni klubem finansowanym przez prywaciarzy i im bardziej komuna się rozwijała, tym bardziej Warta była nienawidzona przez władze. Dlatego dopóki nie przejął jej "Ceglorz", to miała mocno pod górkę – wspomina najstarszy żyjący lechita i jeden z ważniejszych piłkarzy klubu na przełomie lat 50-tych i 60-tych, Henryk Pietrzak.

„Ceglorz” to oczywiście potoczna nazwa przedsiębiorstwa założonego w XIX wieku przez Hipolita Cegielskiego, przez lata będącego symbolem gospodarki Poznania, a w czasach powojennych noszącego jakże źle obecnie brzmiąca nazwę Zakładów Metalowych im. Józefa Stalina. I to właśnie ten zakład stał się w pewnym momencie odpowiedzialny za Wartę, a ponieważ Lech od wielu lat był klubem związanym z koleją pojawił się dodatkowy element rywalizacji. Oba zespoły miały za sobą rzeszę fanów, ale jednak większa grupa nadal trzymała kciuki za niebiesko-białych.

- W latach 50-tych nie było tak miło jak teraz. Działaczom Warty nie podobało się to, że zaraz obok, na Dębcu, wyrasta konkurent. Wtedy spotykaliśmy się z nimi w II lidze i z tego co pamiętam ani razu nie przegraliśmy. Raz na stadionie 22 lipca zremisowaliśmy 0:0 i do teraz przed oczami widzę jak na ósmym metrze dostałem piłkę i trafiłem prosto w bramkarza. Każdy taki mecz był ogromnym wydarzeniem. Ja wtedy jeszcze nie mieszkałem w Poznaniu i w czasie dojazdów słyszało się w pociągach i w tramwajach dyskusje na kilka dni przed spotkaniem. Ta słowna walka między kibicami była cały czas obecna – kontynuuje 87-letni Pietrzak.

Już wcześniej wspomniana została bliskość piłkarzy obu zespołów, ale jak podkreśla najstarszy lechita rywalizacja ta miała także inny, dosyć zaskakujący wymiar. - Teoś Anioła grał u nas, a jego brat Janek w Warcie. Beniu Bartoszak u nas, a jego brat u nich. Ten grał na prawej obronie, a drugi na lewym skrzydle, nasz Anioła - wiadomo - w ataku, a jego brat w obronie. To były rodzinne boje, a więc do rywalizacji kibicowskiej i o prymat w mieście, dochodziła jeszcze walka między braćmi – opowiada ze śmiechem.

Dla najstarszych poznaniaków Warta to obiekt przy ulicy Rolnej, ale dla trochę młodszych ich domem jest wspomniany już przez pana Pietrzaka stadion im. Szyca, a w czasach komuny im. 22 lipca. Był to ogromny, socjalistyczny obiekt pierwotnie wybudowany w latach 20-tych na Powszechną Wystawę Krajową (PeWuKę) organizowaną w Poznaniu w 1929 roku. Miał być chlubą naszego miasta, a okazał się jednym z największych bubli zaprezentowanych reszcie kraju przez gospodarnych poznaniaków. Na skutek błędów konstrukcyjnych trybuna tego stadionu groziła już zawaleniem podczas oficjalnego otwarcia z udziałem prezydenta Polski, Ignacego Mościckiego. Obiekt został porzucony, a w czasie II wojny światowej Niemcy przekształcili go w obóz pracy dla poznańskich Żydów. Dopiero w latach 50-tych przywrócono go do jego pierwotnego przeznaczenia, a jego historia znalazła się tutaj, ponieważ to właśnie on już za kilka lat stanie się największą kością niezgody w wieloletnich relacjach Lecha z Wartą. Ale o tym za chwilę.

Przejęcie klubu przez „Ceglorza” i przypływ państwowych pieniędzy sprawiły, że Warta mogła przenieść się na nowy stadion i równocześnie próbowała rywalizować z Lechem również na płaszczyźnie finansowej. Na pewno miała ku temu podstawy, ponieważ kolejowe wsparcie było stałe, ale nie dawało możliwości szastania pieniędzmi na lewo i prawo. W pewnym momencie doprowadziło to do tego, że niedoceniony w Lechu czuł się wspomniany już wcześniej Teodor Anioła. Mówimy o zawodniku, który przez dziesięć lat był najlepszym strzelcem klubu w każdym sezonie, trzykrotnie był królem strzelców I ligi i był tą najważniejszą literką w legendarnym tercecie A-B-C. I to właśnie on w 1959 roku zdecydował się z powodów finansowych na sensacyjne przejście do lokalnego rywala. Wywołało to mnóstwo zamieszania, które skończyło się nawet eksmisją rodziny Anioły ze służbowego mieszkania. Jednak w zielonych barwach nie spędził nawet jednego sezonu i po kilku miesiącach, tak jak wcześniej sam poprosił o zatrudnienie w Warcie, tak teraz wnioskował o zwolnienie. Zgodę otrzymał, wrócił do Lecha, ale do dzisiaj cała sytuacja ma więcej znaków zapytania niż pewnych odpowiedzi, a w tamtym czasie wpłynęła negatywnie na relacje między środowiskami Lecha i Warty. Kilka lat wcześniej na odwrotny ruch zdecydowała się literka C ze wspomnianego tercetu, czyli Henryk Czapczyk. W końcówce lat 40-tych jego dołączenie do kolejowego zespołu z Dębca było niemałą aferą. - Warta nie mogła wybaczyć Czapczykowi tego, że przeszedł do Lecha. Pamiętam jak mówił swoim charakterystycznym głosem "Maciej, oni mnie chcieli zasztyletować..." – wspomina Maciej Markiewicz.

Drugą łyżką dziegciu w tej poznańskiej beczce miodu była właśnie kwestia stadionu. W latach 60-tych obiekt na Dębcu zaczął być zbyt mały dla niebiesko-białych. Pomimo ciągłego lawirowania między trzema poziomami rozgrywkowymi jego mecze nadal przyciągały tłumy kibiców, w związku z czym zdecydowano się na poszukanie nowego domu dla Kolejorza. Naturalnym wyborem wydawał się ogromny stadion im. 22 lipca, którego potencjał nie był w żaden sposób wykorzystywany przez Zielonych. - Ostre rozmowy na temat przejęcia tego obiektu ruszyły w roku 1968. Lech chciał przejąć ten stadion, co tłumaczyli ogromnym zainteresowaniem, które było po stronie niebiesko-białych. Warta nie chciała uznać wyższości Lecha, pomimo tego, że to właśnie na Dębcu byli kibice i był wyższy poziom sportowy. To był ten najchłodniejszy czas między tymi klubami. Wręcz przy spadku Kolejorza do III ligi można było usłyszeć od ludzi źle życzących niebiesko-białym, a wśród nich byli sympatycy Warty, jakże bolesne "Lech zdechł" – wspomina ze smutkiem Markiewicz.

W tamtym okresie rywalizacja obu klubów opierała się właśnie na meczach na trzecim poziomie ligowym. Ponownie górą był w większości przypadków Lech, ale co ciekawe w tym czasie pojawiły się również pojedynki z innymi zespołami ze stolicy Wielkopolski. - Jestem rodowitym poznaniakiem i w związku z tym grałem w reprezentacji regionu, gdzie spotykałem się z zawodnikami wielu poznańskich klubów. Pamiętam też turnieje z okazji ówczesnego święta 22 lipca, które rozgrywane były przed sezonem. Brały w nim udział Lech, Warta, Olimpia i Polonia Poznań, a więc mieliśmy taki towarzyski bój o tytuł najlepszej drużyny w mieście. Między nami wszystko było na stopie koleżeńskiej, a napięcia, które rosły w związku z meczami między Lechem a Wartą wynikały już z zachowania działaczy, kibiców oraz medialnego nakręcania. Oczywiście na boisku kończyło się koleżeństwo, bo zawsze każdy miał ambicję, żeby udowodnić kto jest najlepszy w Poznaniu. Wtedy to wszystko działo się w niższych ligach, ale miasto cały czas żyło piłką, a mecze derbowe zawsze przyciągały o wiele większą liczbę kibiców – opowiada Zbigniew Franiak, w przeszłości wieloletni piłkarz oraz trener Kolejorza.

Lech z czasem zaczął wychodzić na prowadzenie w tej poznańskiej rywalizacji, stawał się klubem numer jeden dla kibiców, a ponieważ próby przejęcia największego stadionu w mieście spaliły na panewce wiceprezes klubu Jan Pieńczak musiał znaleźć teren pod nowy obiekt dla Lecha Poznań. Nie wybrał Starołęki, nie wybrał ulicy Gdyńskiej na północy miasta, a zdecydował się na podmokłe tereny przy ulicy Bułgarskiej, gdzie do dzisiaj klub ma swój dom. Jak pokazały kolejne lata działacze Kolejorza mieli rację szacując potencjał swojego klubu. Na początku lat 70-tych Dębiec był już zdecydowanie za mały i walczący o powrót do I ligi Lech ostatecznie zaczął gościnnie grać na stadionie im. 22 lipca przyciągając na swoje mecze nawet ponad 60 tys. ludzi. Topór wojenny dosyć szybko został zakopany i relacje między Lechem a Wartą wróciły do normy, ale patrząc z dzisiejszej perspektywy na to jak obecnie wygląda zarośnięty drzewami stary stadion Zielonych szkoda, że ta historia nie potoczyła się inaczej. Przykładem tych polepszonych relacji był m.in. sam Zbigniew Franiak. - To napięcie między klubami zmieniało się z biegiem lat i miało później już inny wymiar. W końcu w trakcie swojej kariery poszedłem na roczne wypożyczenie do Warty, ponieważ robiono wszystko, żeby wzmocnić ich przed startami w II lidze – tłumaczy były lechita.

Po tym okresie zawirowań nadeszły złote lata dla Lecha i bardzo przeciętne dla Warty. Niebiesko-biali zaczęli zdobywać mistrzostwa kraju, Puchary Polski, zaczęli regularnie grać w europejskich pucharach i równocześnie nie mieli żadnego poważnego rywala w samym Poznaniu. - W tamtych czasach Warta była raczej mocno usadowiona w III lidze i jedynie czasami graliśmy z nimi sparingi. Pamiętam nawet taki, który wygraliśmy dwu-cyfrówką i trzeba przyznać, że wtedy nie mieli szans na dojście do naszego poziomu. Mierzyłem się też w meczach derbowych z Olimpią, ale te spotkania były dla nas trudne. Wiadomo jakie były czasy i nie była ona lubiana. Tych starć nawet nie ma co porównywać do tych z Wartą. Wtedy nie było rodzinnej atmosfery i sielanki, tam kibice wymagali pokonania Olimpii. Oczywiście my piłkarze mieliśmy ze sobą dobry kontakt, znaliśmy się, spotykaliśmy, ale rządzili nimi ci co rządzili, a więc ich odbiór był zrozumiały – wspomina lata 80-te Czesław Jakołcewicz, który po wieloletniej grze w niebiesko-białych barwach i zagranicznych występach, w 1993 roku znalazł zatrudnienie w Warcie, która niespodziewanie powróciła po ponad 40 latach do najwyższej klasy rozgrywkowej.

Członkami tamtego zespołu były także inne byłe gwiazdy Lecha, czyli Zbigniew Pleśnierowicz oraz Krzysztof Pawlak, a razem z Jakołcewiczem do Warty dołączył także Mariusz Niewiadomski. - Ten awans do I ligi był dosyć niespodziewany i co najlepsze, od razu rozpadł im się zespół. Kadra pierwszoligowa zupełnie nie przypominała tej, która wywalczyła awans. Większość zawodników odeszło, ponieważ ich karty zawodnicze "należały" do jednej osoby i w związku z tym razem z Mariuszem dostaliśmy propozycję gry w Warcie, dzięki czemu powiększyliśmy tę niebiesko-białą kolonię. Obok naszej bardziej doświadczonej grupy wielu zawodników mogło się rozwinąć, pokazać i ruszyć dalej w świat. Dobrym przykładem jest tutaj Tomek Iwan – kontynuuje.

Wydarzenia z 1993 roku można bez problemu porównać do obecnych czasów. Wtedy też mieliśmy mnóstwo kibiców, którzy nie znali pojęcia tych prawdziwych poznańskich derbów. Dla nich też rywalizacja Lecha z tą poczciwą Warcinką z Drogi Dębińskiej była czymś, co znali jedynie z opowieści. I w związku z tym dało się odczuć wzrastający entuzjazm oraz powrót do czegoś, co wydawało się już utracone i przez wielu zapomniane. - Naprawdę przyjemnie jest teraz pomyśleć, że byłem częścią drużyny, która nawiązała do tej wielkiej historii Warty z pierwszej połowy XX wieku. Początkowo to była euforia. Odnowili stadion Szyca i do I ligi wróciła drużyna z piękną przeszłością. Z meczu na mecz pojawiało się na naszych spotkaniach więcej kibiców. Pamiętam wygrane starcie z Legią Warszawa, kiedy na trybunach zasiadło ponad 10 tys. ludzi i to właśnie ja trafiłem jedynego gola z rzutu wolnego. Wydaje mi się, że kiedy Lech rozgrywał spotkanie wyjazdowe, to nasz mecz stawał się dla wielu atrakcją i to było naprawdę fajne. Na domowym meczu z Kolejorzem większość trybun oczywiście miała niebiesko-białe barwy. Trzeba powiedzieć szczerze, że kibice Warty bardzo często są też kibicami Lecha. W końcu w ostatnich latach, tak teraz, jak i wtedy, większość czasu Warta spędziła w niższych ligach i ludzie zaczynali wspierać ten lepszy zespół. Dzięki temu nie ma u nas takiej zawiści, jak w innych miastach. Należy się z tego cieszyć – dodaje Jakołcewicz.

Niestety tamta przygoda Warty z I ligą była krótka oraz dosyć bolesna. Jeszcze w pierwszym sezonie udało się utrzymać, chociaż Zieloni zakończyli go na ostatnim bezpiecznym miejscu w tabeli. Jednak w kolejnym było już bardzo źle. Ostatecznie zamknęli rozgrywki na ostatnim miejscu i przez większość roku byli czerwoną latarnią ligi oraz dostarczycielem punktów. Jednak powody takiej postawy nie były czysto sportowe. - Problemy z pensjami, problemy z mieszkaniami, które były wynajmowane piłkarzom, problemy z rzeczami potrzebnymi do treningu czy regeneracji. Jak ma się rodzinę i w domu nie odpoczywasz, tylko musisz mierzyć się z brakiem pieniędzy, to później nie masz głowy do treningów i grania w piłkę. My już swoje zarobiliśmy, mieliśmy z czego żyć i patrzyliśmy na te sprawy inaczej niż młodzi. Większość bardziej myślała o odejściu i nowym klubie, niż o wygrywaniu meczów. Gdyby od strony organizacyjnej było lepiej, to uważam, że Warta bez problemu mogła kilka lat grać w najwyższej klasie rozgrywkowej, bo zespół mieliśmy naprawdę ciekawy – opowiada były zawodnik Lecha oraz Warty.

W 2020 roku ponownie przeżywamy powrót Zielonych do najwyższej klasy rozgrywkowej i ponownie został on w Poznaniu powitany bardzo ciepło. I chociaż Warta musi rozgrywać swoje spotkania w Grodzisku Wielkopolskim, to czuć w relacjach kibicowskich powiew przeszłości. Jak na razie zawodnicy trenera Tworka nie mogli jeszcze cieszyć się ze zwycięstwa i dlatego nadal ostatnią wygraną Warty w I lidze pozostaje niespodziewane pokonanie Kolejorza przy Bułgarskiej w maju 1995 roku. Ten mecz dobitnie pokazuje jak mocno związane ze sobą są oba kluby. W składzie Warty znaleźli się wtedy późniejsi piłkarze niebiesko-białych, czyli Onyszko, Kaliszan, Żurawski, Miklosik, Matlak, czy strzelec dwóch goli Piotr Prabucki. W drugą stronę w późniejszych latach powędrowali Krzysztof Piskuła oraz Piotr Reiss. Dlatego ten mecz w pewien sposób spina klamrą współistnienie obu klubów oraz bardzo bogatą historię rywalizacji, jak i sympatii między nimi. Po 25 latach Warta Poznań ponownie zagra przy Bułgarskiej i ponownie będzie miała okazję do tupnięcia nogą i przypomnienia, że też ma swoje zasłużone miejsce w historii poznańskiej, jak i polskiej piłki. - Kolejorz jest oczywiście faworytem, ma lepszy i bardziej doświadczony zespół, ale jak dobrze wiemy piłka jest przewrotna. Wtedy tez mówili, że nas okroją, wystawili najmocniejszy skład i jak się okazało nie okroili. Obecna Warta na razie płaci frycowe za brak doświadczenia i jeszcze pewnie nie raz zapłaci. Jestem lechitą i jestem za Kolejorzem, ale też życzę zwycięstw Warcie. Oczywiście poza tym meczem derbowym – kończy Czesław Jakołcewicz, a to ostatnie zdanie padło z ust każdego z moich rozmówców i zapewne identyfikuje się z nim większość poznańskich kibiców.

MATEUSZ JARMUSZ

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Różne pokolenia, ta sama zajawka. Piszemy dla was o wszystkich odcieniach popkultury. Robimy to dobrze.