Można to już chyba obwieścić: puchar trzeciego sortu wcale nie jest takim paździerzem jak zapowiadano. Czwartek znowu stał się ważnym dniem w kalendarzu tak, że nawet Brendan Rodgers zaczął wystawiać najmocniejszy skład, licząc na trofeum w Europie. Jeszcze w grudniu mówił, że nie wie, czym jest Liga Konferencji. Nikt nie brał tego na poważnie, a teraz siedzimy wgapieni w płonące De Kuip i zbieramy szczękę z podłogi.
To jest nieustanny powiew świeżości: daleko od tych powtarzających się obrazów Santiago Bernabeu, Anfield i meczów gigantów, którzy co roku tłuką się między sobą. Liga Konferencji jednego tygodnia serwuje gorące Saloniki i Jose Mourinho Show. Bawi wymianą ciosów w meczu Feyenoordu ze Slavią Praga, a potem w kolejnej rundzie dorzuca thriller, gdzie Holendrzy 3:2 pokonują Marsylię.
Rotterdam smaku Europy na poważnie nie zaznał od 2002 roku, gdy Pierre van Hooijdonk pięknym rzutem wolnym grał na nosie Jensa Lehmanna, wygrywając Puchar UEFA. Teraz to niby tylko Liga Konferencji, a jednak jest coś w tych czwartkowych wieczorach magicznego. Nawet Mourinho spiął się, bo wreszcie ma szansę zabłysnąć. Ktoś wyliczył, że może stać się pierwszym trenerem w historii, który wygra trzy europejskie trofea. Poza tym zrobi to z Romą. Tutaj tylko raz widziano międzynarodowy sukces, gdy na Stadio Olimpico w 1961 roku wzniesiono Puchar Miast Targowych.
Gdyby przyjrzeć się parom półfinałowym Ligi Europy i Ligi Konferencji, to trudno byłoby jednoznacznie powiedzieć, które prezentują się lepiej. Dowolna ankieta mogłaby przechylić szalę na korzyść nowicjusza, rozgrywek teoretycznie słabszych, o których latem wydawało się, że będą zapchajdziurą. Feyenoord i Marsylia zdobywały w przeszłości Puchar Europy. Roma jest trzykrotnym mistrzem Włoch z ogromną bazą kibiców, a Leicester ma prawie 140 lat historii i pięć sezonów temu grało w ćwierćfinale Ligi Mistrzów. Na meczach z Romą i PSV był komplet kibiców. Nikt nie mówi, że to bezsensowna kopanina nastawiona tylko po to, by zwiększyć wpływy UEFA.
Pewne rzeczy już się nie zmienią: od 2013 roku w ćwierćfinale Ligi Mistrzów mamy praktycznie te same zespoły. Tylko trzy razy udało się wejść do tego grona drużynom spoza pięciu głównych rynków telewizyjnych. Była to Benfica, Porto i Ajax. Naprawdę trudno tę hierarchię wywrócić, a w Lidze Konferencji wygląda na to, że co roku będziemy dostawali miks nieoczywistych spotkań. W ćwierćfinale znaleźli się przedstawiciele takich krajów jak choćby Norwegia, Grecja i Czechy. To trochę jak w dawnym Pucharze Europy, jeszcze przed erą wielkich korporacji, które chcąc zabezpieczyć wpływy, zrobiły z Ligi Mistrzów własne, niedostępne dla innych poletko.
To Liga Konferencji pozwala nam obserwować talent Nicoli Zalewskiego i to na tle coraz mocniejszych rywali. Dobrze jest zobaczyć żywioł Salonik, gdy przyjeżdża Marsylia. A potem to samo powtarza się na De Kuip — stadionie tak natkanym kibicami jakby mieli się zaraz zadeptać. „L’Equipe” przed czwartkowym meczem aż sześć stron poświęcił spotkaniu Feyenoordu z OM, bo drużyna Sampaolego jest ostatnim francuskim przedstawicielem w Europie.
Argentyńczyk jest już ponad rok w Marsylii i koniecznie chce zapisać się jako ten, który da temu miasto pierwsze europejskie trofeum od Pucharu Europy w 1993 roku. Złośliwi powiedzą: ale przecież Marsylia po drodze zdobyła też Puchar Intertoto. Tutaj nikt jednak nie zestawia tych dwóch rzeczy. Liga Konferencji z każdym tygodniem nabiera powagi. Na De Kuip dwa tysiące fanów OM patrzyło jak uradowani zwycięstwem Holendrzy śpiewają „You’ll never walk alone”, a zaraz potem bawią się przy melodii „Sweet Caroline” Neila Diamonda. Stade Velodrome za tydzień nie będzie gorsze. Czwartki z Europą zobowiązują.
Komentarze 0