Epidemia miesza na Słowacji. Likwidacja klubu jako sposób na opornych piłkarzy

stanoglowne.jpg
MICHAL CHWIEDUK / 400mm.pl

Światowe media obiegła w ostatnich dniach informacja, że Żylina została pierwszym klubem, który zbankrutował przez koronawirusa. Sprawa, w której biorą udział postacie znane z ekstraklasy, jest jednak znacznie bardziej skomplikowana.

Kibice piłkarscy z południa Polski mogą mieć poczucie, że MSK Žilina to praktycznie klub z ekstraklasy. Zespoły z tej części kraju mierzą się bowiem ze Słowakami wcale nie rzadziej niż z Lechią Gdańsk, Pogonią Szczecin czy Jagiellonią Białystok. Tyle że w innych okresach roku. Pora na mecze z Żyliną to lato lub zima. Gdy polskie kluby poszukują zagranicznych sparingpartnerów, jednym z ich pierwszych wyborów praktycznie zawsze jest czołowy słowacki klub. Żylina mierzyła się z polskimi klubami przynajmniej raz na rok w ostatnich jedenastu latach. Najczęściej grała z nią Wisła Kraków, ale często także Cracovia, Ruch Chorzów, Piast Gliwice czy Podbeskidzie Bielsko-Biała. Jak na razie ostatni był tej zimy GKS Tychy. Wszystko wskazuje na to, że kolejne okazje nastąpią, choć media w wielu krajach obiegła ostatnio informacja, że Żylina to pierwsza śmiertelna ofiara koronawirusa wśród klubów piłkarskich. Choć wicelider ekstraklasy słowackiej znajduje się od 1 kwietnia w stanie likwidacji, pogłoski o jego śmierci są stanowczo przedwczesne.

CZEKANIE NA TRUPA

Wydarzenia z ligi słowackiej zwykle są z dala od centrum międzynarodowego zainteresowania, ale tym razem sytuacja jest inna. Okoliczności także dla mediów są niezwykłe, bo futbol na całym świecie się zatrzymał, więc dziennikarze łapczywie rzucają się na każdą świeżą informację. A ta brzmiała atrakcyjnie. O wielu klubach mówiło się w ostatnich tygodniach, że nie wytrzymają kryzysu i wkrótce zbankrutują. W końcu pojawił się pierwszy, który padł na deski. I to dość atrakcyjny. Jeden z najlepszych klubów w kraju. Drużyna, która dziewięć lat temu zakwalifikowała się do fazy grupowej Ligi Mistrzów, gdzie grała z Chelsea, Olympique Marsylia czy Spartakiem Moskwa. Wiadomość o jej likwidacji odnotowały media angielskie czy niemieckie, nie mówiąc o polskich.

Sytuacja w rzeczywistości wygląda jednak mniej efektownie. Żylina nie ma zamiaru wycofywać drużyny z rozgrywek, nie zamyka klubu, nie znika ze słowackiej ekstraklasy. A sensacyjnie brzmiąca wiadomość to w dużej mierze ruch wyprzedzający, mający dać do myślenia przede wszystkim piłkarzom. Likwidacja brzmi groźnie, ale stan, w jakim znalazł się klub, można po polsku nazwać upadłością układową. Nic dobrego, lecz także nic śmiertelnego. Ruch Chorzów i Widzew Łódź jako kluby w upadłości układowej jeszcze długo grały w ekstraklasie. Żylina też ma taki zamiar.

Jakiegokolwiek nieszczęścia jeszcze miesiąc temu nic nie zapowiadało. Marcin Lewicki, polski agent piłkarski z agencji Prosport Manager, której zawodnik Dawid Kurminowski jest napastnikiem Żyliny, stawia słowacki klub za wzór. - Był zarządzany modelowo. W Polsce wielu mogłoby brać z niego przykład. Nigdy nie było tam opóźnień w wypłatach. Gdy dzień przelewu wynagrodzeń wypadał w weekend, przysyłali pieniądze wcześniej. To był bardzo poukładany klub. Aktualne problemy są związane tylko z koronawirusem. Kryzys ich nie oszczędził – opowiada Lewicki.

PODRAŻNIONY WŁAŚCICIEL

Jozef Antosik, znany biznesmen i właściciel klubu, wzorem innych prezesów klubów z całego świata, cięcia kosztów szukał w kieszeniach piłkarzy. - Oznajmił, że nie jest w stanie utrzymać drużyny w dotychczasowym kształcie – mówi Lewicki. Według pierwotnej propozycji chciał im obciąć osiemdziesiąt procent wynagrodzeń, ale ponoć przystałby na połowę. Całej sytuacji z bliska przyglądał się Pavol Stano, dobrze znany z ekstraklasowych boisk, który od stycznia jest trenerem Żyliny. - Zawodnicy byli chętni, by zejść z pensji, ale nie dogadali się co do wysokości cięć – mówi. Antosika rozsierdziło, że zawodnicy, z których wielu to wychowankowie klubu, zaczęli przysyłać na rozmowy prawników czy Jana Muchę, byłego bramkarza m.in. Legii Warszawa, będącego dziś szefem związku zawodowego piłkarzy na Słowacji. Właściciel potraktował sprawę osobiście. Wielu zawodnikom pomagał wcześniej indywidualnie i wyciągał z rozmaitych tarapatów. Gdy sam wpadł w problemy, oczekiwał innej reakcji. Ważną rolę odegrały też jego inne biznesy. - To człowiek, który ma nie tylko klub, ale też inne firmy. Działa m.in. w przetwórstwie ryb. Wielu pracowników zatrudnionych w klubie pracuje też w innych spółkach, które także przeżywają kryzys. Wszystkie branże stoją. Nic się nie dzieje, a wydatki są dalej spore. Rozmawiałem z nim jakiś czas temu i był podłamany całą sytuacją. Pracował na to wszystko całe życie i w jednej chwili sypie się to jak domek z kart. Nikt nie ma zielonego pojęcia, jak długo będzie to trwało – wyjaśnia Lewicki. Pracownicy innych firm Antosika, zarabiający często po tysiąc dwieście euro miesięcznie, schodzili z zarobków o połowę. Gdy piłkarze, otrzymujący nawet po dziesięć tysięcy euro netto, zaczęli stawiać opór w negocjacjach, zagrał z nimi inaczej.

SIEDEMNASTU NA LODZIE

Słowackie prawo państwowe pozwala klubowi w stanie likwidacji wręczyć zawodnikom będącym na kontraktach wypowiedzenia jak normalnym etatowym pracownikom. Bez konieczności wypłacania całej należnej kwoty do końca umowy. Antosik jednym ruchem zostawił na lodzie siedemnastu zawodników. Niektórzy pewnie od maja zdołają znaleźć kluby na podobnych lub lepszych warunkach. Może nawet w Polsce. Inni będą mieli problem, bo są na Słowacji kluby, które na kryzysie ucierpiały znacznie bardziej niż Żylina. II-ligowa Petrżalka, też dawny uczestnik Ligi Mistrzów, w tym tygodniu ogłosiła coś podobnego. Ale ona rozsypuje się naprawdę. Kluby takie jak Senica, Sered czy Nitra mogą mieć problem z przystąpieniem do rozgrywek. Nieoficjalnie wiadomo, że na kilku graczy Żyliny straszak podziałał i po ogłoszeniu przez klub stanu likwidacji, dogadali się jednak z Antosikiem w sprawie obniżek pensji.

POLACY ZOSTAJĄ

W gronie wygnanych nie ma Kurminowskiego i Jakuba Kiwiora, drugiego Polaka w drużynie. - Już od jakiegoś czasu rozmawialiśmy o obniżce pensji Dawida i się na nią zgodziliśmy. O innych nie chcę się wypowiadać. Każdy ma własne sumienie i rozum. Jedni próbowali się dogadać i szukać wspólnych rozwiązań, inni rozmawiali przez prawników. Teraz jesteśmy w stanie zawieszenia i czekamy, co będzie dalej – mówi Lewicki. Gdy tylko będzie można znów grać w piłkę, Żylina zamierza to robić. Nadal w najwyższej lidze. Faktyczna likwidacja klubu byłaby irracjonalna. Wszak w zimie do Feyenoordu Rotterdam za cztery miliony euro sprzedany został napastnik Robert Bożenik. Holendrzy mają jeszcze zapłacić dziewięć rat po czterysta tysięcy euro. Nie zamyka się klubu, mającego budżet około trzech milionów euro, jeśli ma się w perspektywie otrzymanie praktycznie pewnych trzech i pół miliona. Istnienie klubu jest też warunkiem otrzymania pięciu procent z kolejnego transferu Milana Skriniara z Interu Mediolan, czyli prawdopodobnie kolejnych milionów euro. Żylina ani nie upada, ani nie przestaje istnieć.

STANO NIE UCIEKA

Nie można jednak powiedzieć, że nic się nie stało. Z dnia na dzień młody trener Stano stanął przed bardzo trudnym zadaniem. Były środkowy obrońca Polonii Bytom, Korony Kielce czy Podbeskidzia jeszcze pod koniec 2016 roku grał w ekstraklasie w barwach Bruk-Betu Termaliki Nieciecza. Już wtedy był w trakcie kursu trenerskiego, który odbywał w Polsce. Jego kariera szkoleniowa potoczyła się w bardzo szybkim tempie. Także dla niego zaskakującym. - W Polsce grałem nieprzerwanie przez dziesięć lat, tam zdobyłem licencję UEFA A i spodziewałem się, że jako trenerowi łatwiej będzie mi na tamtejszym rynku. Pierwszą pracę faktycznie dostałem zresztą w Polsce – mówi Stano, który w lutym 2018 roku trafił do sztabu szkoleniowego Jacka Zielińskiego w Bruk-Becie, grającym wówczas jeszcze w ekstraklasie. Pod koniec tamtego roku wrócił do ojczyzny i błyskawicznie dostał pracę jako asystent trenera rezerw Żyliny. Na początku stycznia otrzymał propozycję objęcia pierwszej drużyny. - Doszło do tego bardzo niespodziewanie. Nie miałem czasu na zastanowienie się. Mogłem tylko powiedzieć tak albo nie. Nie bałem się, bo całe życie spędziłem w szatniach i obserwowałem trenerów. Dostałem niesamowicie duży kredyt zaufania. Rok po zakończeniu gry w piłkę byłem już asystentem w ekstraklasie. Dwa lata później pierwszym trenerem Żyliny – opisuje 42-latek.

Początek miał znakomity. Jego drużyna wygrała trzy z czterech wiosennych spotkań, kończąc je z bilansem bramkowym 9:2. Gdy wybuchła epidemia Żylina, zajmowała drugie miejsce, z dużymi szansami na powrót do europejskich pucharów. To właśnie tego, że dobrze zapowiadająca się grupa ludzi tak szybko się rozpadła, najbardziej żałuje Stano. - Okres przygotowawczy i początek rundy był świetny. Rzadko się widzi zawodników, którzy tak pracują. Wierzę, że każdy, który teraz odchodzi, znajdzie zatrudnienie w innym klubie – przyznaje Stano. On nie ma wątpliwości, że zostaje. Nawet z radykalnie odmłodzoną kadrą. - Nie chcę uciekać z tego statku. To nie byłoby fair. Chcę się podjąć trudnego zadania pracy z tymi, którzy zostali. Właściciel szukał oszczędności, które pomogą uratować akademię i ludzi pracujących w klubie. O tym, że prawie cała drużyna odeszła, dowiedziałem się w tym samym momencie, co zawodnicy – zaznacza.

Jako że na Słowacji i tak gra już dużo młodzieży, sytuacja nie musi być tak tragiczna, jak się wydaje, gdy słyszy się hasło „granie juniorami”. - Już teraz w kadrze miałem kilkunastu zawodników z roczników 1999 i młodszych. Czy sobie poradzimy? Nikt nie wie, jak będą wyglądały po kryzysie realia w innych słowackich klubach. Wiele drużyn miało obcokrajowców, którzy teraz wyjeżdżają z kraju – kończy Pavol Stano. Do dyspozycji będzie miał jednak wychowanków czołowej akademii w kraju. Wyszli z niej, oprócz Skriniara, także Denis Vavro z Lazio Rzym, Martin Dubravka z Newcastle United, czy grający w Polsce Jaroslav Mihalik i Dusan Kuciak. Światowe media muszą więc jednak poczekać. Koronawirus nie przyniósł jeszcze śmiertelnej ofiary wśród klubów piłkarskich. A już na pewno nie jest nią Żylina. Gdy już będzie można rozgrywać sparingi, Słowaków znów na pewno będzie można zobaczyć gdzieś na południu Polski.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.