Sympatyczny przygłup nagrywający własne The Dark Side of the Moon? Kilka miesięcy po tym, jak zabrał wock do Polski – Lil Yachty prezentuje szokujący materiał, który mógłby przekonać Wychowanego na Trójce do trapu (mógłby, ale nie przekonał).
Ze dwie dekady temu na naszym rynku ukazywał się magazyn Faktor X poświęcony zjawiskom paranormalnym. Właśnie w takich kategoriach należałoby rozpatrywać, że chłopaczyna od wspaniałego gównoprzeboju Poland, gdzie rzeczywistej muzyki było może kilka sekund, rozpoczyna nową płytę od siedmiominutowej kobyły the BLACK seminole; poskładanej jakby z On The Run, Breathe i rozbuchanej partii wokalnej wzorowanej na The Great Gig In The Sky Floydów. I nawet remix zrobiony przez Lil Yachty'ego na wersję deluxe The Slow Rush Tame Impali nie mógł przygotowywać na to, co wydarzyło się przy Let's Start Here.
Niewyobrażalna jest wolta, której 25-latek dokonał na potrzeby tego albumu, a o skali mindfucku najlepiej świadczy społecznościowy hype; organiczny, przybierający z godziny na godzinę coraz większe rozmiary.
W wywiadzie dla Icebox z początku ubiegłego roku Łódka składał co prawda jednoznaczne deklaracje: My new album is a non-rap album; it’s alternative, it’s sick… it’s like a psychedelic alternative project; it’s different; it’s all live instrumentation, ale nie takie rzeczy już przyjmował papier i nie takie rzeczy przyjmował YouTube. Tymczasem gość, który jeszcze całkiem niedawno przepychał się z Joe Buddenem o prawo do nagrywania rozrywkowego rapu, rzeczywiście wpakował do wspomnianego the BLACK seminole półminutowe, superboomerskie solo; dominują na Let's Start Here pływające i pogłosowe gitary oraz brzmienie bębnów jak to, które Kevin Parker zapożyczył do Tame Impali, gdy usłyszał Race For The Prize od The Flaming Lips. A co do Flaming Lips – emblematyczny dla współczesnego rocka psychodelicznego zespół miał na początku drugiej dekady lat dwutysięcznych taki etap na wysokości albumu The Terror, gdy za głęboko popadł w bad trip. Powidoki tamtego kwaśnego materiału wracają choćby w finale REACH THE SUNSHINE. Ale to też zaledwie część prawdy o zestawie piosenek przygotowanych przez Lil Yachty'ego. Pozostałą część stanowią takie numery jak running out of time czy drive ME crazy! – definiowane przez słoneczne syntezatory i pulsujący bas; a więc vibe w klimacie późnego Parkera czy Tylera, The Creatora z IGORA.
Częścią prawdy jest przy tym samo stwierdzenie o zestawie piosenek przygotowanych przez Lil Yachty'ego, skoro creditsy są niezbędne do zdekodowania Let's Start Here. W ich kontekście wyrasta na wokalistę (wycofanego; schowanego za efektami – również za tym kultowym vibrato z Poland), ale przede wszystkim na wprawnego producenta wykonawczego, który zaprzągł tabun wprawnych kompozytorów ze sceny alternatywnej, żeby zrealizowali jego wizję. Wśród nich znaleźli się m.in. Mac DeMarco, Patrick Wimberly (kiedyś Chairlift, obecnie wsparcie Caroline Polachek), Jacob Portrait (Unknown Mortal Orchestra), synth-popowy duet Magdalena Bay, Alex G i Benjamin Goldwasser (MGMT).
Yachty potraktował więc po prostu sekcję Best New Music Pitchforka jakby grał na kodach w menadżera piłkarskiego; skompletował galácticos spośród obecnych gwiazd indie jakby płacił petrodolarami z bliskowschodnich odwiertów. Trudno nawet mówić o jakimś zwariowanym diggingu. O! Jest gość z albumem w czołówce końcoworocznych zestawień The New York Timesa, Paste'a, Pitchforka i Stereogum? Dawaj go! To żaden zarzut, a jedynie spostrzeżenie, że zgromadzono tu topowych podwykonawców do realizacji ekscentrycznego projektu.
W tym momencie trwa jeszcze karnawał; celebracja, w której jest coś dogłębnie romantycznego i staroszkolnego, jeśli chodzi o dyskutowalność premiery wydawnicwa muzycznego. Ale przyjdzie czas na merytoryczną debatę nad Let's Start Here, bo pytania, które Yachty wygenerował swoim wywrotowym ruchem mogą być jeszcze bardziej intrygujące niż same piosenki. Czy – na przykład – neopsychodeliczny skręt autora Broccoli nie dowodzi, że całkowicie wyczerpała się już formuła generycznego trapu? Jak ma się – przywoływana przez Wychowanego na Trójce – autotune'owa melodeklamacja Kiss my girl on her thighs, grab on her titties na beacie jak od Davida Gilmoura do retromanii Simona Reynoldsa? Wreszcie – czy bez elementu zaskoczenia nie zostałby z Let's Start Here co najwyżej średni album zespołu typu MGMT?
W tej ostatniej kwestii od razu służę odpowiedzią – nie; Yachty skompilował doje*any materiał; a ożywczy entuzjazm w pełni rekompensuje overhype.
Komentarze 0