Liverpool odczarował Wembey. Takie bezbramkowe remisy moglibyśmy oglądać codziennie

Zobacz również:Najbardziej romantyczny beniaminek od czasów Newcastle Keegana. Czy Leeds zderzy się ze ścianą?
Chelsea v Liverpool - Carabao Cup Final
Fot. Chris Brunskill/Fantasista via Getty Images

Ten mecz miał wszystko, może z wyjątkiem uznanych goli. Jeżeli ktoś na tegoroczny finał Pucharu Ligi spojrzy przez pryzmat aplikacji z wynikami, może pomyśleć, że była nuda. 0:0, w dodatku wszystko wydłużone przez dogrywkę i niewiele celnych strzałów... Kto jednak oglądał to spotkanie, ten nigdy nie podpisze się pod takim stwierdzeniem. Rzadko zdarzają się aż tak emocjonujące bezbramkowe remisy, a na koniec dramaturgii dodały jeszcze rzuty karne. W nich ostatnią próbę zmarnował Kepa, dzięki czemu Liverpool wygrał i znów miał swój moment na Wembley.

Puchar Ligi to dla kibiców w Anglii specyficzne trofeum. Jeżeli twój klub je zdobędzie, z dumą doliczasz je do dorobku. Jeżeli jednak odpadnie gdzieś po drodze, właściwie nikt nie robi z tego tragedii. Czasami już nawet sezon później trudno sobie przypomnieć, kto rok wcześniej eliminował drużynę w tych rozgrywek. Niby „major trophy”, a mimo wszystko puchar, któremu się nieco umniejsza.

Jeśli jednak coś ma podnieść prestiż Pucharu Ligi, to takie mecze jak niedzielne starcie Liverpoolu z Chelsea są całkiem dobrym sposobem. Mimo że przez dwie godziny teoretycznie nie padł żaden gol, bo wszystke były nieuznane i już w pewnym momencie człowiek wręcz tłumił swoje reakcje w oczekiwaniu na analizę VAR albo wskazanie spalonego, to nie był to typowy finał, gdzie jedni i drudzy się badają. Przyzwyczailiśmy się do spotkań, w których obie drużyny bardziej myślą o tym, żeby nie przegrać, niż o tym, by za wszelką cenę wygrać, ale tym razem na Wembley działo się naprawdę dużo.

Bezbramkowy remis po 120 minutach gry nie mówi nam o tym meczu niczego. Gdyby wszystko odbyło się stereotypowo, to przecież powinniśmy chwalić środkowych obrońców czy doceniać brudną robotę wykonywaną przez pomocników pokroju N'Golo Kante czy Fabinho, a najbardziej z tego meczu zostaną w głowie inne obrazki. Nieuznane bramki, przebojowość Luisa Diaza, stający znów na wysokości zadania w finale Kaia Havertza, pudła Masona Mounta w doskonałych sytuacjach czy znakomite parady Edouarda Mendy'ego oraz Caoimhina Kellehera. Jak powiedział po ostatnim gwizdku Jürgen Klopp: to były dwa lwy, które chciały się wzajemnie dopaść. Golee może i nie padły, ale mecz absolutnie nie zawodził.

Koniec końców z tego finału zostanie nam jednak w pamięci inny obrazek. Thomas Tuchel postanowił powtórzyć manerw z wprowadzeniem Kepy Arrizabalagi na rzuty karne, mimo że Mendy wybronił kilka bardzo trudnych piłek i to jemu w największej mierze Chelsea zawdzięczała fakt, że w ogóle doszło do serii jedenastek. Hiszpan swoją drogą mógł w tym finale grać od początku, tak jak przez całą drogę do Wembley, ale Tuchel przewidział dla niego rolę bohatera.

Wyszło odwrotnie. Owszem, nie ma co przesadni krytykować rezerwowego bramkarza za pudło z rzutu karnego, ale powtórzyła się historii z gdańskiego finału Ligi Europy. Wszyscy strzelcy byli bezbłędni aż przyszło do bramkarzy przy stanie 10:10. Kelleher trafił i Kepa musiał odpowiedzieć tym samym, jednak uderzył bardzo źle nad poprzeczką i już chyba nigdy nie pozbędzie się łatki antybohatera meczów o Puchar Ligi. Trzy lata temu nie dał się zdjąć z boiska Maurizio Sarriemu, a teraz wszedł i nie odbił żadnego z 10 strzałów rywali, by na koniec podsumować wszystko pudłem. Swoją drogą mogło się zrobić Kepy szkoda. Wydaje się, jakby dopiero niedawno pozbierał się po fatalnym początku kariery w Chelsea i pogodził z rolą zmiennika, odnalazł spokój, a teraz znów stanie się kozłem ofiarnym.

Mimo wszystko to był mecz, po którym nie można przesadnie krytykować przegranego i podobnie byłoby, gdyby zwyciężył Liverpool. Obrazki po końcowym gwizdku, kiedy Tuchel zgromadził wokół siebie piłkarzy i uspokajał, jakby chciał tłumaczyć, że nic wielkiego się stało, też będą pamiętne. Menedżer Chelsea wie doskonale, że mecz rozstrzygnął się dosłownie o drobne różnice i centymetry. Pudło Kepy i decyzja Tuchela przysłonią też inną dyskusję, jaką mogłoby wzbudzić pozostawienie po raz kolejny na ławce Romelu Lukaku, ale Niemiec musi wyciszyć przeróżne narracje. Choć jego drużyna nie zdobyła kolejnego trofeum, to znów pokazała mu, że stać ją na walkę o najwyższe cele. A biorąc pod uwagę, że i Chelsea, i Liverpool są jeszcze w grze o FA Cup oraz Ligę Mistrzów, to może się okazać, że wnioski z niedzieli jeszcze przydadzą mu się w rywalizacji z Kloppem.

Dla menedżera Liverpoolu ten wieczór miał szczególne znaczenie. Znów można mówić, że to tylko Puchar Ligi i porażka czy wygrana w tym finale nie rzutuje na ocenę ponad sześcioletniej kadencji Kloppa w Liverpoolu, ale na tym akurat finale bardzo mu zależało. Jeszcze kilka dni przed meczem mówił, że Liverpool musi dołożyć więcej trofeów, bo jeśli tego nie zrobi, z perspektywy czasu można będzie patrzeć na okres jego pracy w tym klubie z niedosytem.

Dziś przecież liczy się gablota, zero-jedynkowe spojrzenie i „wynikoza” mają się w piłce dobrze, mimo że coraz więcej kibiców patrzy szerzej i nie ocenia wszystkiego wyłącznie przez pryzmat zwycięstw. Klopp wie jednak, że przyszło mu pracować w Anglii równolegle z Pepem Guardiolą, który zgarnia jeden tytuł mistrzowski za drugim, a i Chelsea pod wodzą Tuchela ma już przecież Ligę Mistrzów i klubowe mistrzostwo świata. W takim towarzystwie twoim najpoważniejszym argumentem, czy tego chcesz, czy nie, będzie wspomniana gablota.

Ten „tylko Puchar Ligi” ma też dla Liverpoolu pewną symbolikę. Po pierwsze, dzięki triumfowi Kloppowi został do odhaczenia jeszcze tylko FA Cup, bo pozostałe rzeczy z The Reds już zdobył. Po drugie, to dla klubu pierwszy od 10 lat wygrany finał na Wembley. Za kadencji Kloppa grał tam w finale Pucharu Ligi sześć lat temu i przegrał z Manchesterem City po rzutach karnych. Stadion, który był kiedyś dla Liverpoolu drugim domem, nazywany przecież w latach 80. „Anfield South” z uwagi na to, jak często klub tam występował, trzeba było ponownie odczarować. Podobnie jak i dla samego Kloppa, który poza wspomnianym meczem z City przegrał jeszcze na tym obiekcie finał Ligi Mistrzów w 2013 roku z Borussią Dortmund. Po trzecie, wygrana powinna podbudować zespół na ostatniej prostej sezonu.

To były dwa lwy, które chciały się wzajemnie dopaść. Gole może i nie padły, ale mecz absolutnie nie zawodził.

W podobne tony do swojego trenera uderzali piłkarze. Trent Alexander-Arnold poszedł nawet o krok dalej, twierdząc, że przy takim potencjale kadrowym The Reds co sezon powinni zdobywać przynajmniej jedno, a optymalnie dwa trofea. Można zauważyć, że piłkarze Liverpoolu odzyskali dawną pewność siebie i trudy z zeszłego roku zostawili już daleko za sobą. Teraz znów są mistrzami rozgrywania ważnych meczów, za to gdy trafi się rywal w kryzysie, to potrafią rozbić go 6:0 jak chociażby Leeds w środku tygodnia.

Ale i Klopp zdaje sobie sprawę z tego, że ma do dyspozycji mocną drużynę. W tym tygodniu stwierdził, że obecna kadra jest najsilniejszą, z jaką pracował w Liverpoolu, choć na co dzień rzadko pozwala sobie na takie wyróżnienia. Gdy jednak patrzy się na wybór w defensywie, gdzie obok Virgila van Dijka jest świetny ostatnio Joel Matip, przejawiający ogromny potencjał Ibrahima Konate i do zdrowia wrócił Joe Gomez, który grał przez większość mistrzowskiego sezonu 2019/20, albo na Diaza, który wygląda w grze The Reds tak, jakby występował tam od trzech lat, a nie od trzech tygodni, to trzeba Niemcowi przyznać rację.

Mimo wszystko po tak zaciętym meczu, gdzie dosłownie centymetry decydowały o tym, że utrzymywał się remis przez 120 minut, trzeba uważać na rzucanie odważnych tez i wyciąganie daleko idących wniosków. Albo raczej: finał rozstrzygnięty przez to, że Kepa spudłował z rzutu karnego przy stanie 11:10 nie powinien drastycznie zmienić naszego myślenia o Chelsea czy Liverpoolu. I ten mecz tego nie zrobił, a prędzej umocnił te przekonania, których nabieraliśmy do obu drużyn w ostatnich tygodniach.

Trudno nie dojść do wniosku, że dziś to Anglia nadaje ton piłce w Europie i dwaj niedzielni rywale, a do tego Manchester City, powinny jeszcze wiele razy dać o sobie znać wiosną. Bo choć na Wembley nie padł żaden prawidłowy gol, to ten mecz oglądało się momentami jak inną dyscyplinę sportu. To był finał imienia intensywności, choć nie mogło być inaczej, kiedy mierzą się Klopp i Tuchel. Takie bezbramkowe remisy moglibyśmy oglądać codziennie.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Futbol angielski i amerykański wyznaczają mu rytm przez cały rok. Na co dzień komentator spotkań Premier League w Viaplay. Pasję do jajowatej piłki spełnia w podcaście NFL Po Godzinach.
Komentarze 0