W Polsce głośno zrobiło się o nim w 2007 roku, gdy po wysokiego centra sięgnęli włodarze Indiana Pacers. Po Cezarym Trybańskim i Macieju Lampe miał być kolejnym rodakiem w NBA. Tak się jednak nie stało. Łukasz Obrzut zabiera was w podróż po barwnym życiu od dorastania na Śląsku, przez grę dla 78 tysięcy widzów oraz treningach z Rajonem Rondo i Ronem Artestem, skończywszy na biznesach w Kentucky.
ROZMAWIAŁ: Michał Winiarczyk
Jeszcze Łukasz czy „Woo”?
Łukasz Obrzut: Na zawsze pozostanę Łukaszem, choć pod pseudonimem również do dziś jestem znany. Nieraz się zdarzało, zarówno w Stanach, jak i na świecie, że ktoś rozpoznawał mnie i krzyczał „Woo”. Wszyscy wokół patrzyli się, nie wiedząc, o co chodzi. Trudno im czasem wymówić moje imię, a że mieszkam tutaj dobre kilkanaście lat i grałem na znanej uczelni, to jakoś utkwiłem w pamięci.
Gdyby ktoś powiedział 18-latkowi ze Śląska, że za 20 lat wyląduje w Kentucky…
To bym nie uwierzył. Miałem szczęście, że zawsze trafiałem na dobrych szkoleniowców. Bytom, Warka, liceum w USA, college – wielu miało duży wkład w moją karierę. Myślę, że każdy, kto będzie ciężko pracował może stać się specjalistą w wybranej dziedzinie.
Wspomniałeś o trenerach, ale chyba nie doszłoby do spotkania z nimi, gdyby nie mama?
To ona zabrała wysokiego, nieokiełznanego chłopaka do Szombierek. Tam już zajęli się mną fajni ludzie. Musiałem mieć jednak wiele samozaparcia. Szybko nauczyłem się życia. Z Gliwic na treningi w Bytomiu miałem godzinę drogi. Rano szkoła, potem hala, o jedenastej w domu i tak w koło. Ogromny wpływ miało na mnie miejsce, w którym dorastałem. Na Śląsku nie wszystko jest piękne, łatwe i przyjemne. Każdy ciężko tam harował – przeważnie w kolei albo w górnictwie.
Rzeczywiście byłeś surowy koszykarsko?
Oj tak, ale przecież zawsze trzeba zrobić pierwszy krok. Gdy trafiłem do MOSM-u, chodziłem do pierwszej klasy szkoły średniej. Byli tam już zawodnicy grający od siódmego, ósmego roku życia. Miałem nastawienie, że nieważne, jakie będą początki, nie mogę się poddać. Musiałem tak funkcjonować również poza sportem, bo wokół mnie znajdowały się osoby, które tylko ściągały w dół. „Nie dostaniesz się do szkoły średniej, bo jesteś za głupi” czy „nie masz co próbować podchodzić do matury” - to tylko wybrane zdania. To było bardzo złe, ale z biegiem lat nabrałem wytrwałości. Mówiłem sobie: dlaczego nie mogę spróbować? Wiedziałem, że koszykówka nie składa się tylko z samych gwiazd. To też zawodnicy tacy jak późniejszy ja, wchodzący na pięć, dziesięć, piętnaście minut robiący swoją czasem brudną robotę. Każdy trener powie, że warto mieć takiego faceta.
W sumie dość szybko złapałeś, o co biega.
Trafiłem do szkoły średniej w Warce. W SMS-ie prowadził nas Krzysztof Walonis, świetny, ale i wymagający trener. Panowała wtedy niesamowita atmosfera. To był rok 1998. Przedtem basket był w podziemiach, nawet chyba za bierkami. Nagle cała Polska żyła Adamem Wójcikiem i Maciejem Zielińskim. Chcieliśmy być jak oni. W naszych głowach istniała tylko koszykówka. Miałem szczęście, że wychowywałem się w fajnych latach. Cztery zleciały jak z bicza strzelił.
Na jednym z wyjazdów wpadłeś w oko amerykańskim skautom.
Jeździliśmy często za granicę – Holandia, Francja, Włochy. Tam roiło się od różnych obserwatorów. To były świetne turnieje. Co ciekawe, bardzo dobrze czułem się grając poza granicami Polski. Wszystko mi na parkiecie wychodziło, no i pojawiło się zaproszenie do Stanów. Gdy wróciłem do kraju i wieść o tym wyszła na jaw, znów co rusz słyszałem zjadliwe głosy: „Zobaczymy, czy chociaż maturę zdasz”, „Co najwyżej trafisz do trzeciej dywizji”. Dla mnie taka perspektywa nie była intrygująca. Nie chciałem w ogóle myśleć przez ten pryzmat. Nie mogłem zniżyć się do poziomu takich ludzi. Dosłownie i w przenośni. Ogólnie to mam spostrzeżenie, że wysokich ludzi się nie rozumie. Żyjemy w jakimś swoim świecie.
Mówisz o zawiści Polaków. W Stanach jest inaczej?
Na pewno jest luźniej. Ludzie łatwiej się ze sobą zgrywają. Widać to w życiu codziennym. Gdy przyleciałem do Ameryki, pierwsze co chciałem zrobić, to uciec jak najdalej od rodaków i polskiej mentalności. Poznałem nowych ludzi, z którymi spędziłem wiele lat. Okazało się, że zaczęli dostrzegać we mnie coś pozytywnego. Zamiast dołować, wspierali.
Co pamiętasz z pierwszych dni po przylocie?
Jak ma się 18-19 lat, to szybko poznajesz nowych kolegów. Jednym z nich był Corky McMullen, który dziś pracuje jako trener. Powiedziano mu: "będziesz miał nowego kolegę, tylko że nie mówi dobrze po angielsku". Mieszkaliśmy razem w pokoju i spaliśmy na piętrowym łóżku. Co do treningów, to muszę przyznać, że po nauce w Polsce byłem dobrze przygotowany. Kreski, osie i inne niuanse nie były dla mnie abstrakcją. Byłem też bardzo skupiony na nauce. Chciałem pozdawać wszystkie egzaminy, bym mógł pójść na uniwersytet. Musiałem zdobyć certyfikat, wykazując, że w rok pojąłem czteroletni materiał szkoły średniej
Mogłeś przebierać w ofertach college'ów.
Jak przyszły wyniki egzaminów i wyszło, że mogę studiować, to pojawiło się 51 propozycji z pierwszej dywizji. Tydzień wcześniej nie wiedziałem, że mam skrzynkę pocztową w szkole, a tu nagle miałem koszyk pełen ofert. Trenerzy przylatywali na mecze zobaczyć mnie na żywo. Sporo jeździłem po uniwersytetach. Porównywałem to, co mogli mi zaoferować. Nie miałem w sumie pojęcia o tych zespołach i o NCAA. My graliśmy po jakiś małych halkach. Większe widywałem w Polsce, ale to było na max trzy, cztery tysiące miejsc. Wtedy wydawały się ogromne. Zapytałem się Corky'ego, którą uczelnie wybrać. - Jeśli Kentucky oferuje ci pełne stypendium, to bez wahania powinieneś tam iść. To najlepszy zespół – zachwalał.
Czułeś przeskok pomiędzy grą w liceum a NCAA? Trafiłeś pod skrzydła Tubby'ego Smitha, szkoleniowca bardzo doświadczonego w realiach akademickich.
Pamiętam przede wszystkim treningi, non stop. Cały czas byłem albo przed zajęciami, albo po. „Wytrzymałościówka” czy siłowy – praktycznie nie było chwili wytchnienia. Gdy przylatywałem do Stanów ważyłem 210 funtów (95 kg – przyp. M.W). Na drugim roku miałem już dodatkowe pięć dych masy (117 kg – przyp. M.W). Przez to pierwsze tygodnie były także trudne pod względem psychicznym. Trafiłem do elitarnej uczelni. Tam trafiają najlepsi w tym, co robią. Trener Smith wiele od nas wymagał. Zwracał uwagę na dyscyplinę. Pamiętam, że zdarzały się mecze, w których zdobywaliśmy niecałe 60 punktów i triumfowaliśmy. Działo się tak, bo mocno pracowaliśmy nad obroną i taktyką. Mało kto potrafił co rusz wytrzymywać 35 sekund w defensywie.
Na uczelni też nie było łatwo, bo trener chciał, by każdy z nas był wykształcony. Nie było tak, jak słyszy się, że koszykarze z elitarnych uczelni nie muszą chodzić na wykłady. Dziś to bardzo doceniam. Męczyłem się przez pierwsze 1,5 roku, bo cały czas myślałem jeszcze po polsku i nie rozumiałem, o czym była mowa na wykładach… ale przecież nikt mi już dyplomu nie odbierze. (śmiech)
Wystąpiłeś w jednym z najbardziej spektakularnych spotkań w historii akademickich rozgrywek. W grudniu 2003 roku na stadionie drużyny NFL Detroit Lions rozegraliście mecz przeciwko Michigan State. Na widowni zasiadło ponad 78 tysięcy osób, co do dziś jest rekordem NCAA.
To było coś niesamowitego! To też pokazuje, jaką moc ma koszykówka akademicka w Stanach. Ludzie polowali na bilety, a przecież z najwyższych miejsc, to zawodnicy przypominali pewnie mrówki. Gdzie się nie pojawialiśmy, tam czekały na nas tysiące osób. Ludzie chcieli zobaczyć gwiazdy. To nakładało na nas dodatkową presję. Gdy rzucaliśmy 10 punktów, każdy chciał 20, a później 30, 40 i tak dalej. Cały czas czuć było niedosyt.
Sukcesów jednak zabrakło.
Mieliśmy dużego pecha, nie mam na koncie żadnego pierścienia. Blisko tego było na pierwszym roku. Podchodziliśmy do turnieju głównego jako najlepsza drużyna w kraju. W koszykówce, szczególnie w March Madness istotną kwestią jest dyspozycja dnia. Nam jej w jednym przypadku zabrakło. Ja i tak jestem zadowolony z tego, co osiągnąłem z Kentucky. Mało kto może powiedzieć, że co sezon wygrywał po ponad 20 spotkań w sezonie.
Mimo że nie spędzałeś zbyt wiele czasu na parkiecie, to w uchodziłeś za dobrego ducha zespołu. Czułeś się ważną częścią drużyny?
Myślę, że tak. Ludzie wiedzieli, że gdy „Woo” wejdzie na boisko, to może zmienić się sytuacja w meczu. Każdy miał przypisaną rolę. Ci, co mieli rzucać i zdobywać punkty robili to, inni musieli wykonywać wiele rotacji. Niemniej, cały czas był wielki nacisk na grę w defensywie. Cieszę się, że kibice Kentucky doceniali moją pracę. Wiedzieli, że Łukasz wejdzie na chwilę i wykona swoją robotę. Trener też wiedział, że nie będę machał rękoma, bo dostaję mało minut. Wiedziałem co mam robić i tego się trzymałem. Być może dlatego od trzeciego roku byłem kapitanem.
Jakie to uczucie oglądać kolegę z drużyny w tegorocznych finałach NBA? Mówię o Rajonie Rondo.
Gdy teraz wchodzę amatorsko na parkiet, to myślę sobie: Boże, jaki ten parkiet jest długi! On natomiast jak gdyby nigdy nic po tylu latach gry nadal walczy z taką samą werwą. Miałem przyjemność grać z nim przez dwa lata. To jeden z zawodników, który śmiało mógł pójść do NBA po roku. Pamiętam go jako miłego, ciężko pracującego gościa. Wielu zawodników w jego wieku odcina już kupony. Mówią, że boli ich to czy to. Po Rajonie nie widzę żadnej chwili odpuszczania czy leserstwa. Mam też małą satysfakcję z tego, że oprócz niego w finałach wystąpiło trzech zawodników z Kentucky. Kto inny może to powiedzieć?
Widząc Rondo na uczelni spodziewałeś się, że odniesie sukces?
Nie miałem wątpliwości, że jest to talent na miarę dobrej gry w NBA. Miał w sobie to, czego szukali skauci. Jemu wszystko wychodziło tak naturalnie w przeciwieństwie do mnie, koszykarza prostego, jak budowa cepa. Mógł przebiec pięć mil i nawet nie zauważyłbyś po nim zmęczenia. W tym samym czasie ja umierałbym gdzieś pod stołem.
Dochodzimy do momentu, w którym koszykarska Polska dowiedziała się o tobie. Rok 2007 i angaż w Indiana Pacers. Co dziś pamiętasz z tamtych wydarzeń?
Temu okresowi towarzyszyły dziwne okoliczności, podobnie jak całemu życiu. W lecie z Kentucky odszedł trener Smith. Naszą klasę pozostawiono samemu sobie. Po czasie docierały do mnie słuchy: "Wiesz, że miałeś zaproszenie na treningi do Orlando Magic i Memphis Grizzlies? Dlaczego nie pojechałeś?" A ja nie miałem zielonego pojęcia, że ktoś chciał mnie sprawdzić. Byłem zapraszany na turnieje dla rokujących graczy przed draftem, ale nic o tym nie wiedziałem. Odznaczali moją nieobecność.
W przypadku Pacers, trener Indiany zdobył mój numer. Zadzwonił i powiedział: "Przyjedź do nas. Zobaczymy co potrafisz". Podpisałem kontrakt niegwarantowany. W klubie czuć było jeszcze echa pamiętnej bijatyki z Detroit Pistons („Malice at the Palace” – przyp. M.W). Organizacja znajdowała się w kryzysie. Niemniej, gdy rozpocząłem treningi, na parkiecie nie można było odczuć żadnych problemów. Panowała świetna atmosfera rywalizacji. Z czasem musiałem nauczyć się polityki, jaka ma miejsce w NBA. Klub wysyłał mnie do D-League – z jednego miasta do drugiego. Jako zawodnik obcujący z najlepszą ligą świata, musiałem najpierw nauczyć się koszykarsko raczkować, dopiero później chodzić.
To był ogromny przeskok sportowy. Nie potrafię go dobrze opisać. Gdy oglądasz z kumplami przy piwie NBA i patrzycie na jedenastego i dwunastego zawodnika w składzie, to najczęściej zastanawiacie się: kto to w ogóle jest!? Jakim cudem on tam gra? On się do niczego nie nadaje! Uwierz mi, nawet ostatni koszykarz na ławce jest niesamowitym atletą. Bycie zawodnikiem NBA wymaga pełnego profesjonalizmu 24 godziny na dobę.
Względem uczelni nie miałem aż tylu trenerów wokół siebie. Po kilku miesiącach dostałem wiadomość:
- Łukasz, bardzo mi przykro, ale musimy cię zwolnić.
- No i dobrze, nie ma problemu – odpowiedziałem.
Wielu dobrych zawodników nie może powiedzieć, że obiło się o NBA. Ja natomiast na zawsze będę miał w życiorysie trzy literki i koszulkę z moim nazwiskiem i numerem, oczywiście niekupioną. Mam dowód, że naprawdę pobiegałem po tych parkietach.
Z perspektywy czasu nie żałujesz braku agenta? Mógłby skoordynować twoje działania przed draftem.
Skończyłem szkołę biznesu, potrafiłem rozmawiać z ludźmi. Gdy wchodzę do pokoju, to każdy mnie zauważa. Czego więcej potrzebowałem? Znam wiele osób, które do dziś mają zadrę sprzed lat do swoich agentów. Nigdy nie patrzę za siebie, tylko naprzód. Niczego nie żałuję, do nikogo nie chowam urazy, ani nie zamierzałem się sam tłamsić. W Polsce przecież i tak było wiele osób, które robiło to za mnie. Czekali tylko, by powiedzieć: „Wiedziałem, że mu nie wyjdzie”. Całe szczęście, że taki nie jestem. Na wszystko patrzę z pozytywnego punktu widzenia. Tak żyje się łatwiej. Każdemu, kogo spotykam, życzę jak najlepiej.
W Indianie przyjąłeś numer 48 – jak kierunkowy do Polski.
Ludzie mnie szybko polubili. Chciałem reprezentować kraj najlepiej jak umiem. Myślę, że już na zawsze będę tęsknił za Polską. Wychowałem się tam, urosłem jako dziecko i zdałem maturę. Z kolei Stany zrobiły ze mnie mężczyznę, męża i ojca. Przyjechałem tutaj z małą reklamówką w poszukiwaniu nowego życia. Gdy masz 20 lat, czas ci leci ot tak.
Wspominałeś wtedy, że nikt z Polskiego Związku Koszykówki się z tobą nie kontaktował.
Do dziś nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Nie znam nikogo, kto mógłby to wyjaśnić. Nie wiem, czy kogoś obraziłem? Zrobiłem im coś złego? Polska koszykówka po wyjeździe do Stanów zerwała ze mną kontakt. Nikt nie zatelefonował, nie napisał mail czy zadzwonił na Skype, a muszę powiedzieć, że nick się nie zmienił od 2002 roku (śmiech).
Pomimo krótkiego pobytu w Pacers miałeś okazję trafić na parę znanych osób – Jermaine'a O’Neala, Danny'ego Grangera, Mike'a Dunleavy'ego juniora czy legendę NBA Larry'ego Birda, który pełnił funkcję prezydenta klubu.
Bird nie opuszczał naszych treningów. Pojawiał się i bacznie obserwował. Podobało mi się to, że z każdym chciał rozmawiać. Poza tym byłem pod wrażeniem profesjonalizmu wszystkich zawodników. Nagle znalazłem się wśród takich gwiazd jak O'Neal, Dunleavy Jr, Ron Artest czy Jamaal Tinsley – świetny rozgrywający. Nikt mi nie zabierze doświadczenia, jakie tam zebrałem.
Skoro mowa o Arteście, to jak zapadł ci w pamięć?
Cały czas płacił za bójkę. Jako zawodnik był fenomenem. Nie opuszczał ani minuty treningu. Jeśli miałbym wskazać koszykarza zbudowanego z prawdziwej, zahartowanej stali, to on nim jest. Potrafił sprzedać łokcia i spytać się:
- Wszystko w porządku?
- No właśnie nie! Krew się ze mnie leje.
- No to co zrobisz? Dawaj piłkę i gramy.
Ktoś, kto go nie zna, może powiedzieć, że to świr. Inni, tacy jak ja, którzy poznali go z drugiej strony, myślą co innego. Jego gra i etyka pracy pokazywała, że to inteligentny gość. Jest silny mentalnie. Sam przeszedł wiele i teraz pomaga innym. To, co z nim miałem nie można nazwać treningiem. To były istne potyczki. Albo ci nogę podłożył, albo złapał za koszulkę. Dobrze wychodził mu trash talk. Poza boiskiem? Tu również nie powiem na niego złego słowa. Zdarzało mi się wychodzić z nim na kolacje. Dawał wiele rad.
Trudno było przyzwyczaić się do innych obciążeń?
Byłem pod wrażeniem siły i kondycji zawodników. Przecież niektórzy rozgrywają po ponad 100 spotkań rocznie. To są fizyczne kolosy, ale trzeba pamiętać, że z ich miejsca – szczytu, droga prowadzi tylko w jedną stronę – w dół.
Nie dają mi spokoju twoje dalsze losy. Dlaczego człowiek, który obijał się o NBA po roku ląduje w Sportino Inowrocław – beniaminku Polskiej Ligi Koszykówki?
W tym momencie miałem już na koncie trochę pieniędzy zarobionych z gry w Stanach. Zainwestowałem je w parę biznesów. Niestety pojawił się kłopot z moim pobytem w Ameryce. Musiałem wrócić na chwilę do Polski i pozałatwiać tutaj wszystkie sprawy z tym związane. Nie byłem leniwy, chciało mi się grać, ale wiedziałem, że coraz bardziej pragnę wkraczać w sfery pozakoszykarskie. Nie ukrywam, że po głowie coraz częściej chodziły mi sprawy interesów. W Sportino miewałem takie momenty, że sobie mówiłem: O Łukasz, miałeś bardzo dobry trening, świetnie wypadłeś w meczu. Mógłbyś jeszcze trochę dodatkowo porzucać i potrenować. Po chwili, gdy przed oczami stawały mi schodki i bieżnia, uznawałem, że może jednak odpuszczę.
Gdy wróciłem, znów pojawiły się standardowe teksty. „Jak on w ogóle wyjechał z tego kraju?”, „Chyba za wzrost mu to wszystko dali”. Wtedy już się z tego śmiałem: ludzie, dajcie sobie siana. Choć teraz próbuję sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak całe życie o mnie tutaj mówiono. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Niemniej, konto bankowe po grze w USA dobrze pocieszało.
Traktowałeś Inowrocław jako grę „przy okazji”?
Tak, to już była końcówka profesjonalnej gry. Nigdy o tym nie mówiłem, ale przez te lata katorżniczych treningów mocno poobijałem ciało, umysł pewnie też. Ogromnym zagrożeniem dla ludzi takich jak ja są wstrząśnienia mózgu. Nie liczyłem tego, ale przez lata w Kentucky i Indianie nie raz bardzo mocno dostałem w głowę. Później, gdy zdarzały się podobne przypadki, dłużej dochodziłem do zdrowia. Stawałem się też coraz bardziej nerwowy. Dawałem z siebie wszystko, ale wiedziałem, że jest to końcówka kariery.
Jak wspominasz ten zespół?
Mieliśmy fajną „pakę”, duże aspiracje. Każdy z nas był skory do walki o pojedynczy punkt. W całość łączył to trener Aleksander Krutikow. Do dziś wspominam go bardzo miło. Wraz z włodarzami stworzył drużynę za bardzo małe pieniądze. Nieraz wydawało mi się, że nawet dopłacam do gry. To coś niesamowitego, bo miałem okazję zmierzyć się z legendą, na której się wychowałem, Adamem Wójcikiem oraz chłopakami z SMS-u jak Marcin Stefański czy Łukasz Koszarek. To był mój „ostatni taniec”.
Nie korciło cię, żeby jeszcze pozostać w Polsce?
Było zainteresowanie ze strony kilku klubów. Ja jednak grzecznie odmawiałem. Wiedziałem, że już nie potrafię w 100 procentach poświęcić się koszykówce. Chciałem zająć się sprawami w USA. Usiadłem z żoną i zdecydowałem, że to koniec. Nie widziało mi się już wstawanie o 5:30, harowanie jak wół na bieżni czy przy ciężarach, a potem kilka godzin na parkiecie. Dlaczego miałem się dłużej mordować?
Jednak chwilę się jeszcze pomordowałeś, w amerykańskiej ABA.
Miałem nierozwiązane sprawy z urzędem imigracyjnym. Przez około dziewięć miesięcy nie mogłem podjąć legalnej pracy. Postanowiłem zrobić to, co mi wychodziło – złapałem piłkę i pod kosz. Działy się fajne rzeczy. Co rusz tylko „Łukasz, 24 punkty”, „Łukasz 18 punktów i 14 zbiórek”, „Łukasz w pierwszej piątce i z nominacją do meczu gwiazd”. Tak wyszło, że dostałem telefon z Bostonu: Przyleć, może spróbujesz? Nic ci nie gwarantujemy. Odpowiedziałem, że daję sobie spokój z koszem.
Jak wyglądała twoja zamiana życia sportowego na pozasportowe?
Płynnie i bezproblemowo. Każdego dnia wiedziałem, że kariera kiedyś dobiegnie końca. Po prostu zamieniłem jedną pracę na inną. Akurat startowałem z firmą budowlaną. Poszło świetnie. Wbrew pozorom nawyki z koszykówki tu też mocno się przydały. Wstawałem o niezmienionej i podobnie harowałem. Sport dał mi tę mentalność, że nawet jeśli ktoś nie wpuszcza mnie drzwiami, to idę na około i szukam okna.
Przeglądając informacje o tobie, natrafiłem na materiały dziennikarskie z tobą w roli głównej. Skąd wziął się pomysł, byś spróbował sił w mediach?
To wszystko zasługa kolegi z czasów studenckich, Matta Jonesa. Już wtedy założył Kentucky Sports Radio. Polecam w wolnej chwili zajrzeć. Pół żartem, pół serio, ale lubiłem się w takie rzeczy bawić. Nadal jestem tutaj znany. Dawali mi mikrofon i stawałem się reporterem. Było przy tym dużo śmiechu, a jak jest śmiech, to i dzień staje się lepszy. Kiedy przez lata mówili ci, że tego nie zrobisz, z podstawówki nie wyjdziesz, to teraz próbowanie nowych rzeczy traktuję jako pstryczek w ich nosy.
Przepraszam, że wiele razy się powtarzam, ale taką miałem styczność z Polską. Zawsze będę czuł się Polakiem. Tęsknie za moim krajem, za kuchnią i nawet za ludźmi, bo wśród nas jest wiele fajnych osób. Jestem człowiekiem, o którym od 2007 roku praktycznie nikt nic nie wie. Córka jest już coraz starsza. Prędzej czy później będzie trzeba odwiedzić ojczyznę. Pomału zaczyna rozumieć, że jej ojciec nie urodził się tutaj, tylko daleko stąd. Dowiaduje się, że ma babcię, dziadka, wujków. Ja sam też chętnie bym tutaj przyleciał. Zobaczyłbym sobie dobry mecz piłki nożnej.
Czym się teraz zajmujesz?
Jestem kierownikiem do spraw operacyjnych w firmie, która zajmuje się czyszczeniem dużych kominów w elektrowniach węglowych. Gdy spalany jest tam węgiel, powstaje osad. My przyjeżdżamy, sprzątamy i myjemy. Nasza firma zatrudnia pomiędzy 60 a 80 osób. Obecnie nadzoruję wykonywanie pracy przez pracowników oraz zajmuję się negocjacjami z klientami. Jestem przy procesie od początku do końca. To tak naprawdę moja pierwsza prawdziwa praca po koszykówce. Podoba mi się. Jestem związany z nią od ośmiu lat.
Masz już też obywatelstwo amerykańskie. Dziś jest więcej w tobie Amerykanina czy Polaka?
To zależy od tego, kogo zapytasz (śmiech). Poważnie mówiąc, to z krwi i kości jestem Polakiem. Stany pozwoliły mi być sobą, dały trochę inną mentalność. Zawsze tutaj nim pozostanę. Ameryka pokazała mi, że wszystko, co miało być powiedziane o moich 38 latach życia, zostało już zrobione. Przeszłość zostawiam za sobą. Kogo obchodzi wczorajsza gazeta? Gdy ktoś w pracy popełni błąd, moje pierwsze pytanie brzmi: czego się nauczyłeś? Mamy wpływ na przyszłość, nie przeszłość. Jak wypiszesz sobie czek, schowasz go i poświęcisz się temu, co lubisz, to prędzej czy później go wypłacisz.
