
Niedawno wpadliśmy na pomysł, że odświeżyć sobie kultowe produkcje ze złotej ery telewizyjnych tasiemców.
To były dobre czasy dla telewizji. Internet funkcjonował jeszcze jako medium, które dopiero kiełkowało w informatycznych laboratoriach. Pierwszą falę zachłyśnięcia się małym ekranem świat przeżył w poprzednich dekadach – Amerykanie w latach 50., Polacy o wiele później. Ale w ejtisach eksplodowała popularność kaset wideo. Formaty i odtwarzaczy, i kaset wymyślono już w latach 70., natomiast dekadę później stały się towarem dostępnym dla każdego. I już nie trzeba było czekać na konkretną godzinę, kiedy zostanie wyemitowany nowy odcinek serialu. Wystarczyło po prostu ustawić sobie nagrywanie (obarczone elementem ryzyka – mogło być i tak, że serial czy film z niewiadomych przyczyn się nie zarejestrują) i gotowe. Ewentualnie skoczyć do pobliskiej wypożyczalni; część serialowych tytułów była też dostępna na taśmach. Niektóre w wersjach przemontowanych na pełnometrażowe filmy, bo ejtisy i najntisy lubowały się w wypuszczaniu takich potworków.
Do Polski te tytuły dotarły ze sporym opóźnieniem; hype wybuchł dopiero w latach 90. Dlatego ze sporą obsuwą wkręciliśmy się w neonowo-syntezatorowy świat funkcjonariuszy z Miami, życie rodziny z przedmieść, u której nagle pojawił się kosmita, albo perypetie gościa ze skillami predestynującymi go do bycia bohaterem rozlicznych dowcipów. Przychodzi McGyver do sklepu. Czy jest profesjonalny zestaw narzędzi wielofunkcyjnych? – Nie ma. – A co jest? – Keczup – Też może być. Dlatego to tekst, który otworzy uczuciowy pamiętnik raczej dla czytelników 30+. Ale reszta może go potraktować jako niezobowiązującą wycieczkę do muzeum popkultury. Takiego telewizyjnego Deloreana.
Drużyna A (1983-1987)
O tym, skąd właściwie się wzięli, regularnie przypominał narrator w czołówce. In 1972, a crack commando unit was sent to prison by a military court for a crime they didn't commit. These men promptly escaped from a maximum security stockade to the Los Angeles underground. Today, still wanted by the government they survive as soldiers of fortune. If you have a problem, if no one else can help, and if you can find them... maybe you can hire The A-Team.
Początek lat 80. Stacja NBC gorączkowo poszukiwała pomysłu na serialowy przebój. Co siedziało w głowie kierownictwa kanału, gdy w tym celu zatrudniali scenarzystę Stephena J. Cannella, wyrzuconego z konkurencyjnego ABC za to, że... nie napisał ani jednego hitu? Na pewno nie przekonanie, że z nim na pokładzie uda się wypłynąć na szerokie wody, skoro nawet podczas realizacji jedną z niewielu osób, które wierzyły w powodzenie projektu, był odtwarzający rolę Hannibala George Peppard. Tymczasem zażarło praktycznie od razu. Spory wpływ miały na to świetnie rozpisane postacie członków Drużyny (budzący respekt Hannibal, zbzikowany Murdock, amant Buźka i B.A. - no, po prostu B.A., bo co powiedzieć o człowieku, który - to nie żart - na planie zawsze nosił na sobie do 18 kilogramów złotej biżuterii) - tam każdy był po prostu jakiś; bez choćby jednego z załogantów serię można byłoby wyrzucić do śmieci. Ale i przystępność, bo Drużyna A to trochę taki Scooby-Doo w sensacyjnym anturażu. Niby w konwencji, która aż prosi się o użycie przemocy, a jednak mocno kreskówkowo. Chociaż praktycznie każdy odcinek był przeglądem najnowszych trendów w branży broni palnej, to na pięć sezonów naliczono ledwie siedmiu denatów, a przecież dziś tylu możemy mieć w jednym odcinku co bardziej wywrotowej produkcji familijnej.

I jeszcze jedna, bardzo ważna rzecz. Pochodzenie Drużyny było nie bezpośrednio, ale jednak powiązane z wojną w Wietnamie. Nie mówiono o tym w scenariuszu, ale i czołówka (komandosi w dżungli) i starzy przyjaciele z frontu, na jakich sporadycznie wpadali członkowie ekipy - wszystko to sugerowało, że Hannibal, Murdock, B.A. i Buźka mają za sobą udział w krwawej walce. Której tematyka była na przełomie lat 70. i 80. coraz odważniej eksplorowana przez kulturę popularną, choć wielu Amerykanów jeszcze nie wylizało się z powojennych ran. Dobrze o tym opowiada starszy o pięć lat Czas Apokalipsy.
W czwartym sezonie, żeby trochę zaskoczyć widzów, działająca poza prawem Drużyna A zostaje w końcu schwytana przez wojsko, ale ucieka z niewoli i zaczyna pracować już nie dla siebie, a tajemniczego Hunta Stockwella. Z klimatu radosnego kina sensacyjnego wjeżdżamy w serial szpiegowski i akcje pokroju ratowanie naukowca z Niemiec Wschodnich. Koszty produkcji rosły, zainteresowanie malało, bo jednak w dalszym ciągu to był serial, opierający się na podobnych patentach. Ile można śmiać się z awiofobii Baracusa albo jarać tym, że Drużyna A skonstruowała broń z materiałów gospodarstwa domowego? Produkcję zawieszono, ale sentyment pozostał. Na tyle mocny, że pod naciskiem fanów w 2010 roku wyprodukowano fabułę z udziałem choćby Bradleya Coopera czy Liama Neesona. Niestety to już było klasyczne, współczesne kino akcji, a widzowie czekali na choć odrobinę VHS-owego sznytu. Nie w tym odcinku.
MacGyver (1985-1992)
Skoro stacja NBC miała swój hit z pogranicza kina przygodowego i sensacji - ABC musiała odpowiedzieć własną produkcją. Tym razem bohater był jeden, ale za to jaki! Tego serialu nie oglądało się dla akcji, ale kolejnych pomysłów tytułowego bohatera, który naprawdę - pardon my French - z byle gówna potrafił zrobić sprawnie działającą rzecz. Do jego najbardziej spektakularnych pomysłów należało stworzenie latającego samochodu, zatykanie dziury w zepsutej chłodnicy przy użyciu ugotowanego kurzego jajka oraz (to koncept szczególnie atrakcyjny dla widzów z krajów słowiańskich) stworzenie bomby ze śpiwora, butli z tlenem i rosyjskiej wódki, gdzie sznurek od śpiwora robił za lont.
Mokry sen wszystkich nauczycieli zajęć praktyczno-technicznych trwał przez siedem lat. MacGyver był rozwiązywaczem problemów (naprawdę nie umiemy znaleźć lepszego określenia), pracującym dla fikcyjnej Fundacji Phoenix i równie fikcyjnego rządowego Departamentu Usług Zewnętrznych. Ma za sobą służbę w armii jako technik do spraw materiałów wybuchowych oraz ukończone studia z zakresu fizyki. Co szczególnie istotne - nie cierpiał przemocy. Bronią palną gardził, odkąd jego przyjaciel z dziecięcych lat został przypadkowo zastrzelony. Działał też na tyle incognito, że jego imię poznaliśmy dopiero na sam koniec serialu, i to za sprawą przodka, który nazywał się tak, jak on. Zainteresowanym nie będziemy psuć niespodzianki, choć pełne personalia MacGyvera znajdziecie w sekundę.

Podobno jego wszystkie wyczyny zostały skonsultowane przez odpowiednich naukowców, mających sprawdzić, czy twórcy scenariusza za bardzo nie odpłynęli. Rzekomo nie, chociaż naukowcy zastrzegali, że są one możliwe, ale RACZEJ bardzo trudno wykonalne. Także nie próbujcie tej zabawy z wódką i śpiworem. Natomiast na amerykańskim rynku popisy genialnego fizyka nie były aż tak wielkim hitem, jak Drużyna A. Dodatkowo twórcy (z odtwarzającym rolę tytułową Richardem Deanem Andersonem na czele) narzekali na kiepskie wsparcie promocyjne ze strony ABC. Dość absurdalnie wyglądało pożegnanie z serialem: w połowie siódmego sezonu MacGyver nagle zniknął z anteny (przełom 1991 i 1992), by na wiosnę stacja nagle najpierw wyemitowała odcinek finałowy, a później... poprzedzający go epizod. Na ten problem MacGyver najwidoczniej nie znalazł sposobu.
W Polsce i MacGyver, i Drużyna A zdobyły popularność dzięki emisjom w legendarnej stacji Polonia 1. To teraz czas na dwa seriale, grane przez naszą telewizję publiczną. I to w tzw. prime time.
Miami Vice (1984-1990)
Faktor coolness szybuje w przestworza, bo ten serial był esencją stylu lat 80. O jego wyjątkowości świadczy to, że jako jedyny z całej czwórki do teraz cieszy się dobrą sławą. Nie że oglądamy, bo to ramota, ale miło kojarzy nam się z dzieciństwem - nie, produkcja Michaela Manna naprawdę broni się i w warstwie fabularnej, i wizualnej. Zresztą hołd oddaliśmy jej w naszym zestawieniu 50 ulubionych seriali wszech czasów.
Zwłaszcza w tej ostatniej. Miami Vice wytworzyli szereg kodów, na których bazuje spora część współczesnej kultury popularnej. Retrowave, muzyka syntezatorowa, grafiki oparte na głębokich różach i fioletach, pikselowe logosy, powtykane w to wszystko palmy - nie byłoby nieustannego szaleństwa na ten vintage cyrk, gdyby nie Crockett i Tubbs. Taki Drive jest od pierwszej do ostatniej minuty wielkim hołdem dla tego tytułu. Miał to być serial inny niż wszystkie, mocno sfokusowany na młodego odbiorcę. Tak jak dzisiaj kampanie są skierowane do szeroko rozumianych genzetów, tak w latach 80. walczono o pokolenie MTV. Czyli po prostu młodych ludzi, którzy oglądali tę stację.
Podobno geneza Miami Vice wychodzi od dwóch serialowych pomysłów, jakie rzucono podczas wielu spotkań w salach stacji NBC. Jednym z nich jest produkcja o szeroko rozumianych MTV Cops, czyli gliniarzach, którzy są modni i na czasie. Druga - wzięcie się za temat ustawy, która pozwalała organom ścigania na konfiskatę mienia handlarzom narkotykami do użytku służbowego. A że plaga obrotu środkami odurzającymi, z którą władze nie mogły sobie w latach 80. za nic poradzić, była wtedy jednym z szerzej dyskutowanych w Ameryce tematów, idea nowego, będącego na czasie tak bardzo, jak tylko się da serialu, była oczywista.
Poza tym Miami Vice oglądało się jak długi, nastrojowy teledysk. Nie dość, że efektowne kadry pojawiały się w rytm muzyki - często to ona była podstawowym budulcem scenariusza - to jeszcze na soundtracku pojawiali się najważniejsi wykonawcy tamtych lat. Producenci płacili około 10 tysięcy dolarów za same prawa autorskie. Na jeden odcinek. Dzisiaj ta kwota nie robi na nikim wrażenia, ale pamiętajmy, że to lata 80. Wtedy najdroższy film świata, Kto wrobił królika Rogera, kosztował mniej niż 60 milionów dolarów. A tutaj położono ponad milion za samą możliwość wykorzystania piosenek w serialu (odcinków było 111).
You Belong To The City Glenna Freya. In The Air Tonight Phila Collinsa. I oczywiście nieśmiertelny Crockett's Theme autorstwa czeskiego kompozytora Jana Hammera, twórca oryginalnego soundtracku do filmu. Soundtracku, który trafił zarówno na pierwsze miejsce najchętniej kupowanych w USA albumów, jak i w 1985 wywindował Miami Vice Theme na jedynkę zestawienia singli. Następnym instrumentalnym numerem 1 Billboardu był dopiero Harlem Shake (rok 2013), co tylko pokazuje, z jak niecodziennym hajpem mieliśmy wtedy do czynienia.
Alf (1986-1990)
Ja: mamo, chcę E.T. w domu. Mama: ale przecież mamy E.T. w domu. E.T. w domu... Produkowany w drugiej połowie familijny sitcom był zainspirowany klasykiem Stevena Spielberga, czego nawet nie ukrywano. Ale ten kosmita był jakiś taki bardziej swojski: miał cięty dowcip, lubił rozrabiać i nie stronił od kieliszka. Co prawda wypić zdarzało mu się tylko w pierwszym sezonie; w kolejnych stacja NBC postanowiła nieco ocenzurować wybryki przybysza z kosmosu, w końcu ten serial oglądali także młodzi widzowie.
Alf przyleciał do Los Angeles z planety Melmak, spektakularnie rozbijając swój statek kosmiczny na dachu Tannerów, stereotypowej rodziny z przedmieść. Ci z kolei musieli nie tylko tolerować jego dość swobodne zachowanie (Alf przez wszystkie sezony czaił się na kota Tannerów, Szczęściarza; prawdopodobnie przez skończeniem życia w jednym z ośmiu żołądków kosmity uchroniło go tylko to, że faktycznie był szczęściarzem), ale i ukrywali go przed sąsiadami, bo koniec końców i tak byli do niego przywiązani. Co prawda mały gość z Melmaka wyrastał spod ziemi zwykle w najgorszych możliwych sytuacjach. Dosłownie wyrastał spod ziemi – jeśli oglądając Alfa zastanawialiście się, czemu on zawsze tak jakby wyjeżdżał spod kamery, odpowiedź jest prosta; na planie montowano zapadnię, a wcielający się w niego Mihaly Meszaros wyjeżdżał w pełnym kostiumie z dołu. Węgier został wybrany do tej roli głównie ze względu na warunki fizyczne, mierzył bowiem zaledwie 84 centymetry.

Pomysłodawcą Alfa był lalkarz Paul Fusco, który przekonał do swojego konceptu szefa stacji NBC Brandona Tartikoffa. O inspiracjach E.T. już mówiliśmy, ale Tartikoff miał gdzieś z tyłu głowy sukces Muppetów i pomyślał, że nie zaszkodzi spróbować. Poza tym słusznie wydawało mu się, że gadżety z charakterystycznym, futrzastym kosmitą mogą nieźle się sprzedawać. I to właśnie one rozpędziły potężny hype na ten serial. Inna sprawa, że nie tylko części zarządu NBC pomysł na nowy tytuł nie przypadł do gustu. Grający rolę Williego Tannera Max Wright (dyplomowany aktor teatralny) był podobno zdegustowany poziomem dialogów i zdarzało mu się opuszczać plan ze zniesmaczonym wyrazem twarzy. Ale jak to w takich przypadkach bywa, sporą rolę odgrywają dość osobliwi recenzenci. 4-letnia córka Tartikoffa miała być zachwycona pomysłem na serial, jaki tata przedstawił jej podczas rozmowy. Więc trzeba było kręcić.