Jeśli żyłeś wtedy, doskonale pamiętasz białe bandy Hasseröder i logo niemieckiego DSF-u. Mario Basler hasał jako lotny bramkarz, a transmisja trwała przez bite osiem godzin i nikt nie mówił, że dla młodych to za długo. Turnieje halowe były słońcem zimowych wieczorów. Widzew i kiwka Curtiana, pamiętacie?
Andrzej Grajewski, były właściciel Widzewa ciągle ma to przed oczami. Za jego czasów łódzki klub brał udział w przynajmniej dwudziestu turniejach halowych w Niemczech. To było jak rytuał: skakanie po kanałach i wypatrywanie, czy na DSF przypadkiem nie pokazują Polaków.
— Franek Smuda lubił te wyjazdy, bo wysyłał na ławkę Pyrdoła albo Gapińskiego, a sam siadał na trybunach i sączył piwko. To były fajne gierki, chociaż potem jechano ze mną, że Widzew zamiast trenować, to jeździ na zakupy do Niemiec — śmieje się Grajewski.
DRYBLING CURTIANA
Pięknie jest wrócić do tamtych czasów. Na Youtubie ciągle można znaleźć gole Giovanego Elbera na hali i debiut młodziutkiego Tomasa Rosicky’ego w koszulce Borussii Dortmund. Bundesliga w latach 90. nie wyobrażała sobie innej przerwy zimowej niż ta w pulsującym Westfalenhalle. Zarabiał DSF i RTL, zarabiały też kluby, a kibice dostawali święto. W tradycyjnej piłce nie da się tego powtórzyć: kiwek przy bandach i operetki Offenbacha po golach. Tylko tam gwiazdy Bundesligi mogły rozdawać autografy na papierosie pod halą.
— W Polsce w tamtych czasach nie było szans na zrobienie czegoś takiego — opowiada Grajewski. — W 1998 roku był jeden turniej w Spodku w Katowicach, to skończyło się zadymą kibiców. W Niemczech przełom nastąpił pod koniec lat 80., gdy w halach zaczęto kłaść sztuczną murawę. Ja sam takich turniejów zorganizowałem kilkanaście. Potem telewizja wyczuła potencjał, więc każdej zimy zaczęto robić z tego show. To było dla mnie wyróżnienie, że Widzew też mógł tam być. Na początku dostawaliśmy potworne baty, ale z czasem Sasza Curtian w Düsseldorfie tak zakręcił jedną drużyną, że przez pół godziny nie mogli znaleźć drogi do hali — dodaje Grajewski.
Jest to pewien fenomen. Anglicy mają swoje Boxing Day, gdy pod koniec grudnia masowo jeżdżą po stadionach, a Niemcy długimi latami wypełniali zimę tzw. Hallenfussball. Magdeburg, Brema, Hannover — wszędzie, gdzie były wielkie hale, zaraz pojawiały się turnieje. W latach 1988 — 2001 wiele z nich rozegrano pod egidą DFB jako oficjalny halowy puchar Niemiec. Westfalenhalle w Dortmundzie potrafił w jeden weekend przyciągnąć 21 tysięcy kibiców i 130 dziennikarzy. „Kicker” przez pół numeru nie pisał o transferach i przygotowaniach jak teraz, tylko o hali.
KOBYLAŃSKI NA DACHU
— Wtedy przerwa ligowa w Niemczech trwała ponad dwa miesiące, w Polsce nawet trzy. Wystarczyło zorganizować turniej na 8-9 tysięcy ludzi i było się mocno do przodu — opowiada Grajewski. — Organizatorzy płacili dobre gaże. Klub obskoczył sobie 4-5 turniejów i miał 400 tysięcy marek, czyli tyle ile wynosiły wtedy wypłaty wszystkich graczy. Dziennikarze też nie mieli źle.
— Pozwalałem Frankowi zabierać jedną dodatkową osobę: najpierw był to Janusz Atlas, a potem Adam Godlewski. „Godlesiowi” tak spodobały się te turnieje, że w pewnym momencie sam chciał zagrać. Cały czas łaził za Frankiem. Grał nieźle, ale nie aż tak, żeby dawać mu zaraz koszulkę — dodaje były właściciel Widzewa.
Maciej Terlecki, były piłkarz łódzkiego klubu w latach 1997-99 kilka razy grał na turniejach w Niemczech. Najbardziej podobał mu się bliski kontakt z kibicami, ale też z graczami innych drużyn. — Wszyscy spotykali się pod prysznicem i palili papierosy. Pamiętam jak Andrzej Kobylański co chwilę wpadał na kolegów z dawnych drużyn. Piłkarze byli blisko siebie. Kibiców też nikt nie odgradzał. To było fajne święto. Wydaje mi się, że Niemcy ściągnęli to ze Stanów,. Tam piłka halowa była popularna już w latach 70. — opowiada Terlecki.
— My na tej hali spędzaliśmy całe dni, to się kończyło często dopiero po 22 — dodaje Grajewski.
— Zawsze potem był hotel i kolacja, a podczas kolacji relaks. Nigdy nie zapomnę jak we Frankfurcie pozwoliłem chłopakom napić się piwa. Poszedłem spać w pół do pierwszej, ale żeby mieć wszystko pod kontrolą, specjalnie ustawiłem sparing z Magdeburgiem na 11.00 rano. Na drugi dzień schodzę na dół, a tam kelner roztrzęsiony. Prosi mnie, żebym uregulował rachunek i mówi, że najwięcej do zapłacenia jest za piwo. Wyszło 311 kufli. A nas było 24 i kierowca. Czekałem już tylko na mecz, żeby wlepić kary. A oni wygrali 4:0. Nie miałem żadnych argumentów. Dopiero potem dowiadywałem się o historiach typu, że Andrzej Kobylański po dachu skakał — śmieje się Grajewski.
MACIE COŚ DO PICIA?
To było też eldorado dla dziennikarzy. Frank Lussem z „Kickera” opowiada, że nigdzie nie poznawało się piłkarzy tak dobrze jak podczas turnieju halowego. Gdy na boisku toczył się mecz dwóch drużyn, reszta szwendała się po korytarzach albo okupowała miejsca w stołówce. Mario Basler pisał w autobiografii, że jego transfer do Werderu rozpoczął się w toalecie berlińskiej Deutschlandhalle. Pomocnik Herthy akurat zmierzał do pisuaru, gdy na bok wziął go Otto Rehhagel, trener Werderu. Był styczeń 1993 roku. Obaj panowie wymienili się telefonami, a pół roku później Basler powędrował do Bremy.
— Często było tak, że DFB organizował finał Masters i rezerwował dla wszystkich drużyn ten sam hotel. Samych piłkarzy było 440, a że teoretycznie była przerwa ligowa, to w soboty robiono Players Party. Ludzie nagle dowiadywali się, że w Dortmundzie jest klub hip-hopowy. Albo, że trenerzy też lubią zabawę. Karsten Baumann z FC Koeln opowiadał kiedyś, że siedział z kolegami w pokoju i nagle w nocy zapukał Bernd Cullmann. Myśleli, że chce ich opieprzyć. A on grzecznie spytał, czy mają coś jeszcze do picia, bo mu się butelka skończyła — opowiada Frank Lussem.
Dzisiaj, gdy ogląda się migawki z DSF-u, trudno nie zanurzyć się w nostalgii. Dla kogoś, kto piłkę poznawał w drugiej połowie lat 90., nazwiska jak Basler, Rehhagel albo Sforza stanowiły mapę myśli. Na filmiku niżej to wszystko znowu jest na wyciągnięcie ręki: Jay-Jay Okocha w białych butach drybluje jakby jutra miało nie być. Matthias Hammann przerzuca piłkę nad obrońcą, a komentator w szoku nazywa go Dietmarem. Do tego bomba Krisztiana Lisztesa i pierwsze podrygi Emile’a Mpenzy w Schalke. Wyobraźcie sobie, że Bundesliga robi coś takiego w dzisiejszych czasach, a Bayern wystawia czwórkę: Sane, Gnabry, Coman, Lewandowski.
Jest też kilka filmów z lotnymi bramkarzami. Steffen Karl, obrońca BVB strzelił tak cztery gole na turnieju Masters w 1991 roku. Zasada działała też w drugą stronę, bo Jörg Schmadtke, dzisiejszy dyrektor sportowy Wolfsburga grał jako napastnik, chociaż w tradycyjnej piłce stał między słupkami.
Legendą turniejów halowych jest Mario Basler — był świetny w polu i znakomity na bramce. W 1995 roku przy 6 tysiącach ludzi ruszył w rękawicach do przodu i w ostatniej minucie wywalczył kluczowego karnego w finale Werder - Leverkusen. Turnieje były też świetnym oknem wystawowym dla młodych. 19-letni Hasan Salihamidzić w Hamburgu pierwszy raz przekonał do siebie Felixa Magatha, gdy mijał rywali między bandami.
CZAS UMIERAĆ
Ten show oczywiście nie wszystkim się podobał. Im bardziej turnieje halowe kręciły ludzi, tym mocniej uwierały trenerów. Udo Lattek, były szkoleniowiec Bayernu mówił, że to strata czasu i mnożenie kontuzji. Ernst Happel z HSV narzekał, bo w hali nie mógł palić. Jurgen Klinsmann wprost nazwał tę grę głupią.
Nie pomagały sytuacje jak ta, gdy w Stuttgarcie jeden z kibiców przebił nożem przeponę gracza-amatora. „Welt am Sonntag” pisał o „pełzającej śmierci halowej piłki”, a zaraz potem, już na przełomie wieków Ottmar Hitzfeld stwierdził, że nie ma sensu robić za zimowe maskotki, bo Hallenfussball stał się nieopłacalny. Uli Hoeness, który jeszcze dekadę temu zatrudniał do turnieju w Monachium popularnych komentatorów z telewizji, też stwierdził, że należy dać sobie spokój.
— Kluby zaczęły lepiej zarabiać na telewizji i marketingu. UEFA i FIFA widziały, że kasa w piłce rośnie, więc zaczęto upychać coraz więcej meczów i skracać przerwy ligowe. Wkrótce piłkarze mieli tylko dwa tygodnie wolnego. Niby kiedy mieli grać na tej hali? — zastanawia się Grajewski.
Ostatni turniej Masters pod egidą DFB przewidywał 70 tysięcy marek za start i 150 tysięcy za zwycięstwo. Swoje dokładała też stacja DSF, która chwaliła się oglądalnością na poziomie 1,3 miliona. Ale to i tak ciągle było za mało. Kluby powoli wkraczały już w erę globalizacji. Zarabiały nie tylko na kibicu z kraju, ale też pośrednio ze świata. Gwiazdy Bundesligi w głowie miały Ligę Mistrzów, bajkę dla ponad 200 krajów, a nie cyrk objazdowy po halach Westfalii.
DFB dokładnie to przemyślał: gdy zobaczył, że na horyzoncie pojawia się mundial w Korei i Japonii, znacząco skrócił przerwę ligową. Był to oficjalny powód, by skończyć z tradycją turniejów halowych. Rok wcześniej Bayern wysłał drużynę juniorów i asystenta Ottmara Hitzfelda, bo ten akurat przebywał na obozie przygotowawczym w Hiszpanii. Felix Magath ostentacyjnie zamiast na ławce usiadł ze znajomymi na trybunach. Słynna stała się też wypowiedź Ralfa Rangnicka, mającego już dość krytyki ludzi.
— Jeśli chcecie zobaczyć gwiazdy, to poczekajcie na Bundesligę — powiedział były trener VfB Stuttgart.
AILTON Z PRZYCZEPY
Jest w tym coś wymownego, że ostatnim mistrzem „DFB Hallenpokal„ nie jest Borussia Dortmund, ani Bayern, tylko SpVgg Unterhaching. Bawarczycy w 2006 roku wrzucili do Internetu fotkę pucharu, żartując, że to największy sukces w historii klubu. Ciekawe jest to, że nawet ten ostatni turniej, wybrakowany pod względem gwiazd, ściągnął na trybuny 10 tysięcy ludzi. Nie był to jednak żaden sygnał, bo turnieje eliminacyjne w innych miastach ledwo przekraczały 3 tysiące.
Zaraz po 2002 roku nie było już wielkich festynów i gwiazd. Hala stała się sprawą regionalną, czyli siłą rzeczy niszową. Turnieje w Chemnitz, Bambergu, Oldenburgu i Zwickau dalej można było zobaczyć w DFS-ie, ale oglądalność drastycznie spadła. Ludzie woleli oglądać skoki narciarskie i biathlon, raz na jakiś czas trafiając na perełkę jak ta w 2011 roku w berlińskim Max-Schmeling-Halle, gdy sprzedano 8 tysięcy biletów i zaproszono m.in. Koeln, Werder i Galatasaray.
Sezon 2015/2016 był pierwszym, gdy żaden zespół Bundesligi nie wziął udziału w turnieju halowym. Kilku organizatorów wpadło na pomysł, że skoro nie ma już szans na angażowanie wielkich nazwisk, to warto odkurzyć stare gwiazdy. — Widziałem jakiś czas temu Ailtona na takim turnieju. Był grubszy ode mnie, chyba przyczepą go przywieźli. Ale to pokazuje, że ludzie tęsknią za dawną Bundesligą — mówi Grajewski.
Ailton faktycznie kilka razy był na turnieju w Chemnitz, a poza nim bywali też Michael Ballack, Jan Koller, Krasimir Bałakow albo Fredi Bobić. Dwa lata temu w Oldenburgu razem z 48-letnim Ailtonem był też 40-letni Tim Wiese i gdyby nie pandemia show kręciłby się nadal.
Ludzie znowu dostaliby namiastkę kolorowych lat 90. z Hasseröder, Krombacherem i czapką bejsbolówką z napisem „Mullermilch”.
I znowu zasiedliby jak do telenoweli.