Marek Papszun, czyli medialny pupilek, który potwierdza klasę (KOMENTARZ)

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
papszunglowne.jpg
WOJCIECH FIGURSKI / 400mm.pl

Trener Rakowa Częstochowa nie tyle awansował do ekstraklasy, ile został do niej wniesiony na rękach. Teraz jest na dobrej drodze, by potwierdzić, że faktycznie warto było na niego w lidze czekać.

Wkrótce minie rok, odkąd Legia Warszawa i Lech Poznań, szukając nowych trenerów, wpadły na pomysł zatrudnienia Marka Papszuna. Temat umarł, bo właściciel Rakowa Częstochowa nie chciał tracić szkoleniowca, którego drużyna pewnie zmierzała wówczas do ekstraklasy. Gdyby się dobrze przyjrzeć tamtej sytuacji, była absurdalna i fatalnie świadczyła o ekstraklasowych działaczach. Dwa największe polskie kluby zamierzały sięgnąć po człowieka, który nie poprowadził jeszcze w życiu meczu w ekstraklasie, tylko dlatego, że dobrze radził sobie w I lidze i świetnie wypadał w licznych wywiadach. Nie wyobrażam sobie, by Real Madryt czy Barcelona biły się o ciekawie mówiącego trenera Kadyksu. Juventus i Inter o trenera Benevento. Liverpool i Manchester City o trenera Nottingham. Po prawdzie nie wyobrażam sobie tego w żadnej lidze.

NIEDOCENIANI FACHOWCY

Nawet jeśli w innych krajach zdarza się powierzanie drużyn z najwyższej ligi trenerom bez dorobku, nigdy nie dotyczy to największych klubów. Julianowi Nagelsmannowi nikt nie odmawiał talentu, co nie znaczyło, że trzeba mu było pozwolić rozwijać go od razu w Bayernie Monachium. Wszędzie, zanim wejdzie się na szczyt w hierarchii, trzeba się wyróżniać na tym poziomie, a nie szczebel niżej. Nie dotyczy to oczywiście sytuacji, w której trenerem zostaje asystent, czy były zasłużony piłkarz. Jeśli jednak przychodzi ktoś z zewnątrz, to dlatego, że przez dłuższy czas dawał bardzo solidne podstawy, by sądzić, że poradzi sobie wyżej. Legia i Lech takich podstaw nie mogły mieć, bo było to tylko wróżenie ze szklanej kuli. Nie mogli tym bardziej mieć dziennikarze i kibice wpychający Papszuna do największych klubów, ale nie oglądający I ligi. Dobrą puentą tamtej sytuacji było to, że mistrzostwo sprzed nosa sprzątnął Legii Waldemar Fornalik, udowadniający w lidze od kilkunastu lat, że jest czołowym fachowcem w Polsce, który nigdy nie miał okazji prowadzić jednego z najsilniejszych finansowo klubów. I to, że do pucharów weszli też wtedy Piotr Stokowiec i Michał Probierz, o których można powiedzieć to samo.

MEDIALNA GORĄCZKA

Papszun był zjawiskiem, jakie w polskich warunkach powtarza się raz na kilka lat. Zmęczeni znanymi nazwiskami na karuzeli trenerskiej w ekstraklasie dziennikarze, a wraz z nimi kibice, odkrywają, że w niższej lidze jest ktoś, kto ma wyniki i ciekawe przemyślenia. Idealnie, gdy jest to ktoś z Warszawy lub okolic. Wtedy nie trzeba do niego daleko jechać, a jest szansa, że ktoś pamięta go jeszcze z niższych lig, albo uczył się u niego wychowania fizycznego, co dodaje smaczku historii. Wszyscy przeprowadzają z nim wywiad. Wywiady w I lidze zwykle wychodzą ciekawiej, bo rozmówcy są mniej wyeksploatowani, a kluby bardziej chętne do współpracy. Na podstawie wywiadu powstaje wrażenie, że mowa o niesamowitym i bardzo charyzmatycznym fachowcu. Przy kolejnej zmianie trenerskiej w ekstraklasie zaczyna już padać jego nazwisko. I przy kolejnej. W efekcie, zanim trener zdąży poprowadzić w najwyższej lidze jakiś mecz, całe środowisko już na niego z utęsknieniem czeka. W rzeczywistości jednak dopiero wtedy go poznaje. Zaczyna oglądać jego mecze tydzień w tydzień. Widzi, jak radzi sobie z trudniejszymi rywalami. Czy za udzieleniem setnego wywiadu jest równie sympatyczny i otwarty, jak za pierwszym razem. Czy na konferencjach prasowych nie opowiada głupot. Czy w trudniejszym otoczeniu medialnym, kibicowskim lub prezesowskim wypada równie dobrze.

RYNKOWA WERYFIKACJA

Poprzednikiem Papszuna w tej roli był Robert Podoliński, dziś ceniony, ale tylko jako telewizyjny ekspert. Gdy po przyjściu do Cracovii udzielił wywiadu weszlo.com, w którym obszernie wyłożył własne taktyczne założenia, jeden z bardziej zaangażowanych kibiców Pasów wydrukował rozmowę, rozentuzjazmowany pokazując kolegom, że trójka obrońców, którą będzie grać ich drużyna, jest po prostu genialna. Podoliński także znacznie większe szanse na objęcie czołowego polskiego klubu miał jeszcze w czasach Dolcanu Ząbki niż po dwóch sezonach pracy w ekstraklasie z Cracovią i Podbeskidziem Bielsko-Biała. Rynek go zweryfikował. I tak to powinno działać. W sprawnie poukładanym systemie zdolnych trenerów z Dolcanu Ząbki czy Rakowa Częstochowa (zanim awansował) powinna wyciągać taka Cracovia, Korona Kielce, czy Jagiellonia Białystok. Nie Legia, nie Lech.

NASTĘPNY W KOLEJCE

Różnie kończyli ci niskoligowi medialni ulubieńcy, gdy w końcu lądowali w ekstraklasie. Niektórzy, jak Leszek Ojrzyński, faktycznie okazywali się dobrymi trenerami i już nie musieli schodzić niżej. Inni, jak Artur Skowronek, musieli wracać do czyśćca, ponownie tułać się po Grudziądzach i Suwałkach, po odbiciu się od ekstraklasy, by po latach do niej powrócić już ze znacznie większą pokorą. Podoliński nie wrócił i się na to nie zanosi. Gdybym miał obstawiać, na kolejne tego typu zjawisko wskazałbym Janusza Niedźwiedzia. U niego lawina dopiero rusza. Zastanowiło mnie jednak, że gdy pierwszy raz w życiu o nim usłyszałem, to już z komentarzem jednego z agentów piłkarskich: „kwestia czasu, kiedy będzie w ekstraklasie”. Był wtedy w III lidze. Później stosunkowo głośno było o tym, jak w meczu decydującym o awansie Stali Rzeszów do II ligi rozkręcał na stadionie doping, po tym, jak został wyrzucony z ławki rezerwowych. Niedawno udzielał już długiego wywiadu „Przeglądowi Sportowemu”, w którym opowiadał, kiedy Stal (aktualnie siódme miejsce w II lidze, między Bytovią a Błękitnymi Stargard) planuje zagrać w Lidze Mistrzów („za kilkanaście lat”). To ten mechanizm. O awans do ekstraklasy biją się trzej nowi trenerzy, którzy nigdy w niej samodzielnie nie pracowali. Ale Krzysztofa Bredego, Piotra Tworka czy Dariusza Marca nikt w lidze nie wyczekiwał latami, ani nie opisywał szczegółowo ich życiorysów. Po prostu robią swoje. Jeśli mają wejść do ligi, muszą tam dojść na własnych nogach. Nikt ich na rękach nie zaniesie.

LIGOWY TRENER

Dlatego poczynania Papszuna w ekstraklasie śledzę z bardzo dużą uwagą. Po kilku miesiącach nadal nie mam wątpliwości, że wpychanie go w zeszłym roku do Legii czy Lecha było absurdem, ale gdyby odbyło się to dziś, podchodziłbym do tego już mniej kategorycznie. W mojej ocenie Raków pokazuje się na razie w lidze imponująco i powyżej oczekiwań. Tylko z niezrozumiałych powodów akurat dziś największe kluby już do Papszuna nie pukają. Nie tylko dlatego, że akurat żaden nie szuka trenera. Medialna gorączka jakby przemijała. Kibice nie wpychają go już do większych klubów. Trenera Rakowa się opisuje, często chwali, ale też wytyka mu błędy. Staje się normalnym trenerem ligowym, któremu pamięta się nie tylko najlepsze momenty, lecz też złe decyzje i bezdyskusyjnie przegrane mecze. Mam wrażenie, że gdyby dziś zapytać, czy to dobry kandydat do objęcia Lecha, czy Legii, mniej osób odpowiedziałoby twierdząco, niż jeszcze rok temu.

TRUDNE OKOLICZNOŚCI

Oczywiście, że częstochowianie nie zawojowali ligi. Oczywiście, że 374 rodzaje stałych fragmentów gry, jakie opracowali, nie są czymś, czego nie da się pokonać. Oczywiście, że ich gra trójką stoperów ma słabe punkty. Oczywiście, że zadania napastników w taktyce Papszuna nie są tak rewolucyjne, jak to przedstawiano. Trenera Rakowa nie można jednak konfrontować z nierealnymi oczekiwaniami. Trzeba patrzeć na to, że cały sezon jego drużyna gra na wyjeździe. Że trzech z ostatnich czterech beniaminków spadło z ligi od razu po awansie. I że w zespole Rakowa jest wiele osób, które gdzie indziej w ekstraklasie mogłyby mieć spory problem z grą w podstawowym składzie.

REGULARNE PUNKTOWANIE

Co w Rakowie najbardziej może się na razie podobać to, że nie wpada w serie niepowodzeń. W polskiej lidze notorycznie zdarza się, że jakaś drużyna tygodniami nie jest w stanie zdobyć punktów. Jak już wpada w spiralę, długo nie potrafi się odkręcić. Tymczasem częstochowianie ciągle w miarę regularnie punktują. Jeśli w jednym tygodniu głupio przegrają, w następnym odrobią punkty, gdy nikt się tego nie spodziewa. Gdy w niesamowity sposób stracili ostatnio wygraną w Gdyni, kilka dni później, jak gdyby nigdy nic, ograli mistrza Polski. Jakby żadne niepowodzenie nie robiło na nich wrażenia dłużej niż przez kilka godzin. Nic nie siedzi w głowach. Na każdy kolejny mecz wychodzą z wyczyszczonymi kartami pamięci. Jeszcze nie zdarzyło się w tym sezonie Rakowowi przegrać więcej niż dwóch meczów z rzędu.

PATRZEĆ W DÓŁ

Do aktualnej pozycji Rakowa nie przywiązywałbym wielkiej wagi. Wygląda na to, że o ostatnie miejsce w grupie mistrzowskiej będzie walczyć kilka drużyn i częstochowianie będą jedną z nich. Niewykluczone, że uda im się tam wejść. Byłby to wielki sukces. Niewiele mniejszym będzie jednak samo utrzymanie w lidze. Wciąż mam Raków na liście potencjalnych kandydatów do spadku. Ciągle uważam, że siedem punktów przewagi nad strefą spadkową, przy trzynastu kolejkach do końca, bezpośrednich meczach w ewentualnej grupie spadkowej i trzech spadających drużynach nie jest w pełni bezpieczną przewagą. Jeśli jednak Papszun utrzyma w tym sezonie Raków w lidze, będzie to dla mnie większy dowód jego trenerskiej klasy niż efektowne roznoszenie I ligi i wyrzucanie faworytów z Pucharu Polski.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.
Podobał Ci się ten artykuł?

Kliknij, żeby widzieć więcej podobnych w swoim feedzie.