Kariera Mariusza Wlazłego jest dowodem na to, że w przyrodzie występuje jeszcze gatunek lojalnego sportowca, który potrafi spędzić w jednym klubie nawet 17 lat. Jednocześnie przypomina też, że wybitni gracze często budzą wśród kibiców wybitnie skrajne emocje.
tekst: Rafał Bieńkowski
Najzabawniejsze w transferze Wlazłego do Trefla Gdańsk jest to, że zaskoczony był nim nawet sam prezes nadmorskiego klubu. Dariusz Gadomski podobno był w szoku, kiedy pojawiła się realna szansa na ściągnięcie z Bełchatowa ikony polskiej siatkówki. Trudno jednak dziwić się jego reakcji, skoro przez lata temat pod tytułem „transfer Wlazłego w PlusLidze” był czystą abstrakcją. Po tym jak zawodnik wielokrotnie odrzucał propozycje zagranicznych kontraktów, jasne było, że jak Polska, to tylko PGE Skra. Kolejne umowy w Bełchatowie były dla wszystkich tak oczywiste jak to, że po nocy zawsze wstaje dzień. Szukając piłkarskich analogii, Wlazły był bowiem dla Skry jak Steven Gerrard dla Liverpoolu, jak Xavi dla Barcelony. I podobnie jak oni, zamienił klubową koszulkę dopiero u schyłku kariery. Przy takich wydarzeniach zwykle pisze się, że to koniec pewnej epoki i trudno się z tym nie zgodzić.
Opuszczenie ukochanego klubu dopiero w wieku 37 lat to piękna historia, ale kariera Mariusza Wlazłego to nie tylko mozolne budowanie klubowego i ligowego pomnika. To także ostracyzm, jaki spotykał go w polskich halach, gwizdy i wyzwiska ze strony kibiców oraz łatka trudnego człowieka. Mówimy więc o zawodniku, który potrafił kibiców zarówno rozkochać, jak i podzielić. Chociaż jak pokazał czas, w tej drugiej sytuacji tak naprawdę zapłacił za to, że chciał poprowadzić karierę tylko według własnych zasad.
WLAZŁY TO SKRA, SKRA TO WLAZŁY
Z kronikarskiego obowiązku przypomnijmy jego zdobycze w barwach klubu z Bełchatowa, do którego trafił w 2003 roku: dziewięć tytułów mistrza Polski, siedem Pucharów Polski, cztery Superpuchary, do tego po trzy medale Klubowych Mistrzostw Świata i Ligi Mistrzów. Najbardziej prestiżowej Champions League nie udało mu się wygrać, ale jak powtarza, srebrny medal zdobyty w 2012 traktuje jak złoty. Do dziś nie może bowiem przeboleć, że w tie-breaku przy stanie 16:15 dla Zenitu Kazań sędzia nie zauważył bloku po ataku Michała Winiarskiego i zakończył mecz. Od tamtej pory żaden polski klub nie otarł się o puchar LM, tak jak wtedy ekipa Jacka Nawrockiego. O nagrodach indywidualnych Wlazłego nawet nie ma co szerzej pisać, bo to ponad trzydzieści pozycji.
Był bohaterem największego polskiego transferu klubowego, który nigdy się nie zmaterializował. A kiedyś mógł wprost przebierać w lukratywnych ofertach. Propozycje z zagranicy zaczęły napływać naturalnie już po mistrzostwach świata w Japonii w 2006 roku, gdzie Wlazły pomógł kadrze Raula Lozano zdobyć wicemistrzostwo, a sam został wybrany do trójki najlepszych graczy imprezy obok Brazylijczyka Giby i Bułgara Mateja Kazijskiego. Napisać jednak, że odważnie wszedł wtedy do czołówki atakujących, to jakby nic nie napisać – on wyważył drzwi razem z futryną. Był łakomym kąskiem dla największych klubów, ale nie wyjechał. Chociaż początkowo chciał, szczególnie kręcił go kierunek włoski. Kontrakty w najlepszej lidze świata miał na wyciągnięcie ręki, ale jak przyznał po latach na łamach „Gazety Wyborczej”, na tamtym etapie kariery nie chciał ryzykować roli drugiego atakującego w drużynie, a takie były perspektywy w niektórych klubach.
Transferowe podchody trwały, a w międzyczasie to w niepozornym Bełchatowie zaczęło robić się ekskluzywnie. Drużyna zdobywała mistrzostwo Polski nieprzerwanie w latach 2005-2011 i regularnie występowała w Lidze Mistrzów, dobijając tam do Final Four. Zresztą sam zawodnik nigdy nie ukrywał, że to właśnie LM i możliwość rywalizowania z najlepszymi ekipami Starego Kontynentu trzymały go w PGE Skrze. Chociaż w późniejszych latach były jeszcze przynajmniej dwa momenty, kiedy wydawało się, że wyjazd z Polski stanie się jednak faktem. Pierwszy miał miejsce w sezonie 2012/2013, kiedy Wlazły nie do końca potrafił pogodzić się z przesunięciem na pozycję przyjmującego, bo jest urodzonym bombardierem. Drugi moment to z kolei czasy, kiedy nie potrafił dogadać się z trenerem Miguelem Falascą. Miał wtedy intratne propozycje z klubów azjatyckich, gdzie mógłby zarobić znacznie więcej niż nad Wisłą, ale znów nie skorzystał. Decydujące miały okazać się kwestie rodzinne.
Tak więc do dziś jego jedynym śladem w zagranicznym klubie jest krótkoterminowy kontrakt w Al-Arabi w 2015. Występował tam przez tydzień w Pucharze Emira, bo katarscy szejkowie mieli w zwyczaju każdego roku zapraszać do siebie graczy ze światowego topu. Sam zawodnik tłumaczył, że dzięki temu mógł zarobić niezłe pieniądze dla swojej fundacji.

WAŻNE, ŻE BLISKO DO WIELUNIA
W gabinetach bełchatowskiego klubu żartowano, że kontrakty Wlazłego niby były określone czasowo, ale tak naprawdę jego umowa nigdy nie wygasła, bo nie miała terminu ważności. To dużo mówi o relacjach, jakie łączyły obie strony. Mariusz Wlazły związał niemal całą swoją karierę ze Skrą z kilku powodów. Po pierwsze, klub dawał mu szansę rozwoju. Bełchatów zawsze miał stały dopływ świetnych graczy, dlatego długo mógł walczyć o najwyższe cele także w Europie. Po drugie, jako gwiazda drużyny miał w niej szczególny status. Przez lata grał bardzo dużo – tylko w lidze rozegrał 444 mecze, a przecież było jeszcze mnóstwo meczów pucharowych, ale kiedy jego wyeksploatowane ciało potrzebowało odpoczynku, klub to rozumiał. Skra była fair, a zawodnik rewanżował się jej dobrą grą i lojalnością. Chociaż przez tyle lat naturalnie musiały zdarzać się też mniej sympatycznie chwile. Szczególnie podczas kadencji wspomnianego Falaski, kiedy popadł w konflikt z grupą argentyńską tworzoną przez trenera oraz Nicolasa Uriarte i Facundo Conte. Obcokrajowcy zarzucali mu brak zaangażowania w niektórych meczach, a między słowami padały nawet sugestie o symulowaniu kontuzji. Oni wszyscy prędzej czy później jednak odeszli, a on zawsze zostawał.
Kiedy rozmawia się z osobami z bliskiego otoczenia Wlazłego (wejście do tego kręgu nie jest ponoć łatwe), bardzo często słyszy się: strasznie rodzinny facet. To prawdopodobnie też był bardzo ważny argument w kontekście pozostania w PGE Skrze, ponieważ z Bełchatowa do jego rodzinnego Wielunia jest rzut kamieniem. No i nie ma co się oszukiwać – lojalność miała też atrakcyjną cenę. Kluby siatkarskie rządzą się nieco innymi prawami niż piłkarskie, znacznie ciężej jest wyciągnąć z nich informacje o wysokościach kontraktów zawodników, ale pewne przecieki zawsze były. Najbardziej wiarygodne wydają być kwoty podawane przez Polsat Sport, który od lat ma prawa do pokazywania naszej ligi. Według stacji, Wlazły rocznie inkasował 250-300 tys. euro, czyli ponad milion złotych. Patrząc jednak na to, ile pomógł włożyć klubowi do gabloty, zawsze był wart dużych pieniędzy.
17 sezonów serialu „Wlazły i Skra” przypomina nam, że w dzisiejszym sporcie jest jeszcze miejsce dla zawodników, którzy potrafią spędzić w jednym klubie praktycznie całe zawodowe życie. Dla porównania, inny złoty chłopak naszej siatkówki, Bartosz Kurek, zaliczy za chwilę już dwunasty klub w seniorskiej karierze.
WLAZŁY, GDZIE MASZ SKARPETKI?!
Przypadek Mariusza Wlazłego jednocześnie pokazuje też, że nawet wybitni gracze mogą budzić we własnym kraju skrajne emocje. Mowa tutaj oczywiście o reprezentacyjnej części jego kariery, która była bardzo burzliwa. Z jednej strony patrzymy przecież na jednego z głównych architektów mistrzostwa świata z 2014 roku i MVP tamtego turnieju, z drugiej zaś na zawodnika, który był skonfliktowany z Polskim Związkiem Piłki Siatkowej.
Kiedy po MŚ 2010 ogłosił rezygnację z gry w reprezentacji, w niektórych halach witała go kocia muzyka. Kibice gwizdali, bo nie mogli mu wybaczyć, że odmawia drużynie narodowej. Zarzucano mu brak ambicji. Trybuny podgryzały go także z innych powodów. W Olsztynie kibice wyśmiewali jego wkładki do butów, które w końcu miały zakończyć jego problemy zdrowotne, w Warszawie miejscowi skandowali „Wlazły, no gdzie masz skarpetki?!”. Były to oczywiście przytyki do notorycznych kontuzji uniemożliwiających grę w kadrze oraz do słynnych „skarpetek Wlazłego”, bo zawodnik w przeszłości zwracał też uwagę na braki organizacyjne w reprezentacji.
Sam długo publicznie nie zabierał głosu, aż do pamiętnego oświadczenia opublikowanego w 2011 roku, w którym przedstawił swoje argumenty. Przypomnijmy, Wlazły miał pretensje do federacji, że ta nie dba o zdrowie kadrowiczów. Walczył też o ubezpieczenie kontraktów klubowych na wypadek kontuzji podczas zgrupowań i przejrzyste procedury w przypadku urazów. Urazów, które wielokrotnie próbowały przetrącić mu karierę. Atakujący długo cierpiał na zagadkowe skurcze mięśni, zmagał się też z kontuzjami pleców i kolan.
Mnogość urazów wynikała z jego specyficznej budowy, która wymagała innych bodźców treningowych. Chodzi o dość nietypową jak na białego siatkarza strukturę mięśni: Wlazły posiada bowiem więcej włókien szybkokurczliwych odpowiadających za skoczność. Ujmując to prościej – w jego treningu zawsze najważniejsza była praca nad szybkością i dynamiką, a nie przerzucanie ciężarów w siłowni. Trenerzy musieli obchodzić się z nim nieco inaczej, żeby nie zajechać wrażliwego organizmu. Z anatomicznego punktu widzenia Wlazły to niemalże cyborg stworzony do siatkówki, ale nawet taką maszynę trzeba umiejętnie poprowadzić. Było to zresztą powodem jego szorstkich relacji z niektórych szkoleniowcami.
MIŁOŚĆ DO FOTOGRAFII
Zimna wojna ze związkiem trwała kilka lat. Zawodnik zarzucał PZPS-owi, że ten nie dba odpowiednio o kadrowiczów, PZPS z kolei skarżył się na trudny charakter Wlazłego, któremu „zawsze coś nie pasuje”. Częściowe pojednanie nastąpiło dopiero w 2014 r., kiedy do powrotu do kadry nakłonił go Stephane Antiga. Dalszą, na szczęście znacznie piękniejszą historię, pamiętamy już wszyscy. Po wykonaniu tamtej ostatniej misji, czyli zdobyciu mistrzostwa świata, zawodnik ogłosił jednak definitywny koniec kariery reprezentacyjnej i poprosił dziennikarzy, aby uszanowali to, że więcej o kadrze rozmawiać już nie będzie.
Mistrz świata od lat jest zapalonym fotografem, prowadzi nawet bloga na którym dzieli się swoimi zdjęciami. Jak tłumaczył w książce „Ludzie ze złota”, lubi fotografię czarno-białą, bo wbrew pozorom gama barw jest tam bardzo szeroka. To trochę tak jak z jego karierą – całe mnóstwo odcieni szarości.
