The Rings of Power? Chyba raczej The Cock Rings of Power, bo produkcja Amazona za pierdyliard dolarów lata koło sami-wiecie-czego. Uwaga, spoilery!
Mało jest tak triggerujących zjawisk w orbicie kultury popularnej, jak obrońcy fantastycznego trueschoolu. Najczęściej white, middle-aged men, którzy w przerwie od malowania Warhammera kręcą gównoburze na forach, że elf, hobbit albo syrenka muszą mieć aryjski wygląd. Bo tak przykazał bożek gatunku, którego aktywność przypadła na okres kolonializmu czy segregacji rasowej. Albo operował w realiach, gdy jedyną czarną twarzą, jaką miał szansę zobaczyć była twarz kominiarza. Paradoksalnie to właśnie toksyczna fanbaza okazała się największym handicapem dla Pierścieni Władzy. Jedynie na światopoglądowej kontrze wobec niej można uznać ten serial za udany.
Odkąd Amazon za 250 milionów dolarów wygrał wyścig z Netfliksem i HBO o prawa do nowej adaptacji Tolkiena, ekonomia skutecznie odwracała uwagę choćby od kontrowersyjnego wyboru showrunnerów, gdy niedoświadczeni J.D. Payne i Patrick McKay dostali rekordowo wysokobudżetowy projekt zamiast braci Russo od Avengersów. Właściwie z każdą kolejną zapowiedzią sytuacja coraz bardziej zaczynała przypominać tego mema, gdzie zaniepokojony kot przygląda się rysunkowi technicznemu. To jebnie? Niby człowiek wiedział, a jednak trochę się łudził. Jacek Sobczyński zachwycał się nawet u nas pierwszymi epizodami, stawiając odważną tezę, że historia telewizji dzieli się na tę przed i po Pierścieniach Władzy. Ale szybko prysł czar lukrowanego uniwersum rodem z tapet Windowska XP – jak pisano w naTemat. Zwłaszcza, że na poziomie wizualnego rozmachu ten serial jest skrajnie nierówny, co najdotkliwiej daje o sobie znać w katastroficznych sekwencjach z finału szóstego odcinka, gdzie spektakularne kadry sąsiadują z absolutną cringe'ówą.
Nie udało się przy tym tchnąć magii w ekranowe Śródziemie, które zostaje sprowadzone do kalejdoskopu dekoracji i rekwizytów podrasowanych – zaskakująco często wątpliwym – CGI. Osobny rozdział, że nie wymyślono tu niczego, czego 20 lat temu nie wymyśliłby Peter Jackson, inspirujący się pracami Alana Lee – najsłynniejszego ilustratora tolkienowskiego.
Szczególnie mrozi jednak natężenie lazy screenwritingu i głupot, od których roi się przez to w Pierścieniach Władzy; wewnętrznych niespójności i zaburzonej dynamiki. Niemal każdy zwrot akcji sprawia wrażenie wymęczonego na odpierdol z ulgą. Olbrzymi potencjał drzemał w relacji Galadrieli (Morfydd Clark) z Halfrandem (Charlie Vickers), ale scenarzyści nie udźwignęli rozdarcia bohaterów i przekroczenia, które zachodzi zupełnie niewiarygodnie; kulminacja zostaje więc boleśnie położona. Dobra, nie chcesz ze mną chodzić, więc idę piechotą do Mordoru zostać Czarnym Panem. W nieskończoność trwa mobilizacja Númenoru, żeby wysłać solidną ekipę do walki o Południowe Krainy, a ta walka ogranicza się ostatecznie do starcia o jakąś wiochę. Ponad pół dekady po The Battle of the Bastards! Zresztą – zostawiając na boku, jak rozczarowująco zakończyła się Gra o tron, superprodukcja HBO zmieniła grę na zawsze. Twórcy Pierścieni Władzy wydają się zapominać, że to już inny moment historii fantasy i nie będą uchodziły na sucho infantylne wątki czy jałowe kino familijne jak to z Harfootami. Do rangi symbolu urasta kataklizm, prowadzący do powstania Mordoru i Góry Przeznaczenia. Wywołuje go nawiedzony dziadek, który uruchamia mechanizm, ukryty wraz z mroczną płaskorzeźbą... za żywopłotem w warowni, gdzie cały czas stacjonowały elfy.
No – nie da się z tym serialem, gdzie ostatecznie wychodzi tylko jeden wątek; ten o przyjaźni Elronda (Robert Aramayo) i Durina (Owain Arthur), chociaż to też mocna akcja, jak stary zabrania krasnoludowi kopać mithril, więc on sam próbuje wydobycia; jednoosobowo, na własną rękę. Bez kitu – Jastrzębska Spółka Węglowa powinna zorganizować zakładowy binge-watching.
Silmarillion, czyli Księga Rodzaju J.R.R. Tolkiena to na wskroś mistyczne, biblijne pisarstwo. W dobie streamingu i przy tak rozbuchanym budżecie trudno to sobie wyobrazić, ale może trzeba było powierzyć to przedsięwzięcie poecie kina w rodzaju Terrence'a Malicka (Cienka czerwona linia, Drzewo życia), żeby zrobił z Pierścieni Władzy kosmologiczny art house? A wracając na ziemię – aż dziwne, że Amazonowi tak mało przekonująco wyszła ta produkcja, gdy Sauron stanowi przecież literacki pierwowzór Jeffa Bezosa...
Czas zatrzymać tę karuzelę śmiechu, ale jak poważnie traktować serial, którego twórcy tak mało poważnie traktują zarówno swoje rzemiosło, jak i widzów. Zapowiada się, że miliard dolarów pójdzie tu z dymem jak scenografia w Quo vadis.
Komentarze 0