Reggie Miller wspomina w Ostatnim tańcu jak jesienią 1987 roku w połowie meczu z Chicago Bulls próbował trash-talku na swoim przeciwniku. Ty jesteś Michael Jordan - ten, co chodzi po wodzie? Po tym, co zdarzyło się w dalszej części spotkania, miał już nigdy nie nazywać go inaczej niż Czarny Jezus.
Transmisje meczów amerykańskiej koszykówki w TVP - poprzedzane niezapomnianym okrzykiem Hej, hej, tu NBA! - były czymś, co całkowicie zawładnęło wyobraźnią pokolenia, które wychowywało się w latach dziewięćdziesiątych. Tamte skróty stanowiły dla nas coś z pogranicza wydarzenia sportowego i superprodukcji fantasy. Zawodników drużyn najlepszej ligi świata postrzegaliśmy, jak obecnie dzieciaki postrzegają bohaterów z Marvel Cinematic Universe. Nie jest wielką tajemnicą, że w centrum kultu znajdował się nie kto inny jak Michael Jordan. Czy mogło być inaczej, skoro pierwszym spotkaniem, jakie polski widz miał okazję zobaczyć, było prawdopodobnie siódme starcie Byków z Detroit Pistons w półfinale konferencji z czerwca 1990 roku?
Sami postrzegaliśmy Jego Powietrzność właściwie w kategoriach boskich, więc ewentualny wymiar hagiograficzny The Last Dance nie stanowiłby w naszych oczach żadnego zgrzytu. Twórcy serialu nie ulegli jednak pokusie ułożenia żywotu świętego z ponad pięciuset godzin archiwalnych nagrań. Większość ludzi walczy o to, by być tu i teraz. Uczą się tego w Indiach, siedząc przez 20 lat w aśramach. Michael to mistyk. Nigdy nie był gdzie indziej - mówi tutaj co prawda Mark Vancil, autor książki Rare Air. I niejednokrotnie figurze MJ-a nadawany jest rys metafizyczny, ale Ostatni taniec najdoskonalszy jest właśnie w tych momentach, gdy podglądamy Jordana-człowieka. Wtedy w produkcji ESPN-u i Netfliksa da się dostrzec przypowieść o bólu towarzyszącym przekraczaniu granic; o presji, pułapce sławy i samotności, jaką przynosi wyjątkowość.
Autorzy serialu stawiają pomnik trwalszy niż ze spiżu dynastii Chicago Bulls, ale nie uciekają od trudnych tematów. Zostaje poruszona kwestia bullyingu wewnątrz drużyny, konfliktu o podłożu finansowym z generalnym menadżerem, uzależnienia Michaela od hazardu, śmierci jego ojca. Jest urażona duma, noże wbite w plecy i - mimo wszystko - nie do końca spełnione ambicje. Najwybitniejszy koszykarz w historii może sprawiać wrażenie kogoś, kto byłby w stanie dorzucić wskrzeszenie do 55 punktów rzuconych Knicks w 1995 roku, ale ten obraz zaczyna pękać, gdy przerywa wywiad, kiedy trudno mu znieść osobistą krytykę kolegów z zespołu.
Istnieje wiele czynników, składających się na to, że dany produkt kultury uzyskuje miano kultowego. Często zapomina się o tym, że decyduje o tym także timing czy kontekst czasowy. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że background premiery The Last Dance jest czymś nie do wyparcia; dziwacznym i dotkliwym doświadczeniem pokoleniowym, które w całym swoim spektrum obejmuje także tę baśń dla dorosłych, nerwowe oczekiwanie na kolejne epizody, wymianę emocji.
Już w tym momencie wiadomo, że Ostatni taniec pociągnie za sobą kolejne produkcje tego typu. W powietrzu wiszą dokumenty poświęcone pożegnalnemu sezonowi Kobe Bryanta czy Redeem Team, a więc reprezentacji USA, która podczas Igrzysk Olimpijskich w Pekinie musiała zmyć z siebie hańbę wcześniejszych porażek. Drugiego takiej docuseries nie będzie jednak z bardzo prozaicznej przyczyny - nie było drugiego Michaela Jordana.
Te ostatnie tygodnie były ze wszech miar chu*owe, ale bywały także - m.in. za sprawą The Last Dance - wspaniałe. Nie zapomnimy ich nigdy.