Żaden z nich nie został mistrzem Anglii. Tylko jeden może się pochwalić w tym sezonie zdobyciem trofeum. Mimo tego Mikel Arteta, Frank Lampard i Ole Gunnar Solskjaer mogą uznać zakończone rozgrywki za udane.
Mają kolejno 38, 42 i 47 lat. Dla każdego z nich praca w Arsenalu, Chelsea i Manchesterze United to pierwsze tak poważne wyzwanie w karierze. Dla jednego pierwsze samodzielne w ogóle. A mimo tego Mikel Arteta, Frank Lampard i Ole Gunnar Solskjaer z różnych powodów mogą czuć się wygranymi sezonu 2019/20. W lidze, która od kilku sezonów stała się wewnętrzną rozgrywką pomiędzy Pepem Guardiolą a Jürgenem Kloppem pojawiła się nowa fala trenerów. Może jeszcze nie udało się jej zmyć dwóch największych, ale pierwsze efekty ich pracy pokazują, że będzie się trzeba z nimi liczyć w nadchodzących latach.
LEGENDY NA KRYZYSOWE CZASY
Artetę, Lamparda i Solskjaera poza wiekiem i pracą w klubach z Big Six łączy jedno zasadnicze podobieństwo. Każdy z nich obejmował swój klub w trudnym momencie i ich zatrudnienie było reakcją na trudne czasy. Arsenal i Manchester United szukały stabilizacji po odejściu wielkich menedżerów z ponad dwudziestoletnim stażem. Oba wypróbowały różnych rozwiązań, nim uznały, że ktoś, kto dobrze zna klub będzie lepszym wyborem niż utytułowany trener z większym doświadczeniem. Inna sprawa, że dziś jest takich coraz mniej w porównaniu do klubów, które dysponują dużymi środkami i mają duże ambicje. To sprawia, że coraz częściej zdarzają się, że wielkie marki obejmują trenerzy na dorobku lub bez wielu trofeów w karierze. Quique Setien w Barcelonie czy Hansi Flick w Bayernie pokazują, że to nie tylko angielska przypadłość.
Chelsea z kolei stabilizacji nie miała nigdy, a po odejściu Maurizio Sarriego musiała szukać nowego trenera po raz drugi na przestrzeni roku. Lampard - typowany przez wielu jako przyszły menedżer The Blues po niezłym pierwszym sezonie w Derby County - dostał tę robotę wcześniej, niż można się było spodziewać. Oczekiwania nie były wielkie, szczególnie po odejściu Edena Hazarda i wobec zakazu transferowego, dlatego Anglik teoretycznie mógł pracować w spokoju. Każdy, kto śledzi Chelsea od lat, wie jednak, że "spokój" to cecha, którą zarząd klubu rzadko wykazuje się wobec menedżerów.
Kiedy w pierwszej kolejce zakończonego niedawno sezonu londyńczycy Lamparda mierzyli się z Manchesterem United Solskjaera, nie brakowało komentarzy w angielskiej prasie, że to starcie "tych, którzy rozumieją swój klub". Próbowano w ten sposób podkreślić, że Anglik i Norweg w normalnych okolicznościach nie zostaliby zatrudnieni w swoich dawnych drużynach na tym etapie kariery i ich największą zaletą jest to, że dostaną od kibiców większy kredyt zaufania. Jakby zarząd na Stamford Bridge i Old Trafford chciał sobie kupić trochę czasu i świętego spokoju. Podobnie było z Artetą, który obejmował Arsenal w trakcie rozgrywek, choć tutaj dominowała raczej ciekawość tego, co pokaże po ponad trzech sezonach pracy w roli asystenta Guardioli.
Sezon pokazał jednak, że takie głosy były krzywdzące. Wszyscy osiągnęli sukces - mierzony oczywiście na różne sposoby - i mogą czuć się wielkimi wygranymi zakończonych rozgrywek.
PRZEMIANA I PUCHAR
Gablota z pucharami wskazuje, że najlepiej poradził sobie Arteta. Wygrany FA Cup był cenny nie tylko dlatego, że zwieńczył sezon trofeum, ale przede wszystkim dał przepustkę do Ligi Europy. Nie są to może rozgrywki najbardziej prestiżowe dla Arsenalu i te, w których ten klub docelowo widzi się w najbliższych latach, jednak każde wpływy z tytuły gry w Europie są dla jego budżetu niezbędne.
Arteta pracuje z całej trójki najkrócej, ale być może to jemu udało się najszybciej odmienić zespół. Przychodził w grudniu i od początku korzystał z tych samych piłkarzy, którzy wcześniej zawodzili u Unaia Emery'ego, ucząc ich jednocześnie swojego sposoby gry. Ten przyjął się na Emirates bardzo szybko. Już po kilku meczach widać było różnicę, a lada moment przyszły lepsze wyniki. Sezon w Premier League Arsenal skończył wprawdzie na ósmym miejscu, ale z perspektywy dwunastej pozycji z początku kadencji Artety, dobre i to. Szczególnie, że ważniejsza od ligowej pozycji była przemiana na lepsze.
Hiszpanowi tak czy inaczej udało się w krótkim czasie zyskać namacalne potwierdzenie dobrze wykonanej pracy. W drodze po Puchar Anglii najpierw pokonał Manchester City, a później Chelsea w meczach, w których jego zespół nie był faworytem. Aby to zrobić, nauczył Arsenalu "brzydszej" gry, ale za to skutecznej i cierpliwej. Pokazał, że umie znaleźć plan na silniejszych rywali i posiada taktyczną elastyczność niezbędną do pracy na najwyższym poziomie.
To wszystko sprawia, że Arteta operuje dziś jedną z najcenniejszych walut w świecie futbolu - nadzieją. Posklejał porozbijaną drużynę, poprawił grę i jeszcze dołożył trofeum. Dużo, jak na 28 meczów za sterami. Niebawem może się również okazać, że przekonał do pozostania w klubie Pierre'a-Emericka Aubameyanga. Gabończyk - bohater sobotniego finału - widząc, jak umiejętnie Arteta przemodelował Arsenal, powinien nabrać wiary w hiszpańskiego menedżera. Na razie przede wszystkim mają ją kibice. Za Emery'ego niespecjalnie wiedzieli, w jakim kierunku zmierza ich klub. Teraz Arteta wygląda jak facet z konkretnym planem i widać, że ma zadatki na bardzo dobrego trenera.
ROK WCHODZENIA POD GÓRĘ
Zadowolony może by też Lampard. Mimo że przegrał finał FA Cup z Artetą, to w tym sezonie wykonał 200% planu. Gdy obejmował Chelsea wiedział, że traci Hazarda - największą gwiazdę i piłkarza odpowiedzialnego za połowę trafień drużyny w poprzednim sezonie Premier League - i nie będzie mógł go nikim zastąpić przez zakaz transferowy. Już ta perspektywa skłaniała do myślenia, że The Blues może być trudno nawet o miejsce w TOP 6.
W trakcie sezonu doszły kolejne problemy. Kiepska skuteczność mimo przewagi nad rywalami, obrona, która popełnia bardzo dużo błędów oraz podstawowy bramkarz, wpuszczający średnio prawie co drugi celny strzał to mieszanka zwiastująca katastrofę. A mimo tego Chelsea udało zakończyć się sezon w czwórce, awansować do Ligi Mistrzów i dojść do finału FA Cup. Lampard przez cały rok miał mocno pod górę, a i tak mimo gorzkiego zakończenia i porażki na Wembley, może oceniać efekty swojej pracy bardzo pozytywnie.
Anglikowi udało się wpuścić do zespołu świeżą krew, a jednocześnie nie zagłaskać swoich graczy. Tammy Abraham, Christian Pulisic, Mason Mount i pozostali młodzi liderzy Chelsea mieli w tym sezonie zarówno okresy, kiedy byli pewni miejsca w jedenastce jak i takie, gdy trener decydował się na inne opcje. - Potrafi cię objąć i powiedzieć, że bardzo dobrze sobie radzisz. Ale kiedy widzi, że jest inaczej, nie boi się zdjąć cię z boiska - mówił niedawno Mount. Sam przekonał się o tym, kiedy dostał "wędkę" w przerwie spotkania z Leicester City w półfinale Pucharu Anglii.
U Lamparda nie ma więc ludzi nietykalnych. Najdobitniej przekonał się o tym Kepa, u którego łatka najdroższego bramkarza świata nie robi na angielskim trenerze żadnego wrażenia. Zresztą to nie za jego kadencji przychodził Hiszpan, dlatego sentymenty i usprawiedliwienie cudzej decyzji są zbędne. Menedżer Chelsea posadził go na dwa decydujące spotkania - w ostatniej kolejce z Wolverhampton i w finale z Arsenalem - jasno wskazując, że u niego decyduje forma, a nie jakiekolwiek zewnętrzne czynniki.
Lampard wie, że w takim klubie najważniejsze to prezentować odpowiedni poziom. Jednocześnie, gdy odstawia na boczny tor Mounta czy Abrahama, wie, jak to zrobić bez "spalenia" psychiki piłkarza, dla którego to dopiero pierwszy sezon na tak wysokim poziomie. W krótkim czasie wyrobił sobie opinię menedżera, który wie, jak porozumieć się z szatnią i wzbudza szacunek. Potrafi też znaleźć wspólny język z Romanem Abramowiczem i zarządem, co na Stamford Bridge regułą nie jest.
Jedynym zarzutem wobec Lamparda jest to, że przez cały sezon nie znalazł sposobu na powtarzające się problemy w defensywie. Dlatego zamiast kolejnych transferów graczy ofensywnych warto byłoby zagospodarować spore środki na konkretne wzmocnienia w tej formacji. Tak czy inaczej doprowadzenie The Blues do TOP 4 wobec wszystkich towarzyszących okoliczności to osiągnięcie, po którym trudno mieć do 42-latka pretensje. Władze Chelsea są chyba podobnego zdania, widząc jak pracują nad dalszym wzmacnianiem drużyny po dobrze wykonanej robocie w pierwszym sezonie i wyniku powyżej oczekiwań.
WYPROSTOWAŁ WAHANIA
Na tle dwóch młodszych kolegów Solskjaer jest nieco innym przypadkiem. Jego trenerska kariera trwa dłużej od zarówno Artety, jak i Lamparda. Trenował już samodzielnie grupy młodzieżowej Czerwonych Diabłów, Cardiff i Molde, gdy tamci jeszcze grali w piłkę. Ponadto Manchester United poprowadził w większej liczbie spotkań niż Hiszpan Arsenal i Anglik Chelsea razem wzięci. Jego doświadczenie na najwyższym poziomie jest nieznacznie większe, ale trudno porównać presję z ligi norweskiej do tej na Old Trafford. Dlatego mimo różnic, łączą go z pozostałą okoliczności zatrudnienia.
Solskjaer zaczynał ten sezon z większymi oczekiwaniami niż Arteta i Lampard i wywiązał się z nich na oceną bardzo dobrą. Trzecie miejsce - tylko za plecami Liverpoolu i Manchesteru City - to dziś maksimum, na co stać Manchester United. Jeśli dodamy do tego transformację, jaką drużyna przeszła w trakcie rozgrywek, tym bardziej trzeba je traktować jako spory sukces. Pomógł w niej oczywiście transfer Bruno Fernandesa, ale koniec końców za wyniki odpowiada trener.
Manchester United przyzwyczaił do tego, że zawsze liczy się tam mistrzostwo, jednak w ostatnich latach rzeczywistość była zupełnie inna. Tegoroczny finisz w TOP 4 jest zaledwie trzecim w siódmym sezonie od odejścia sir Alexa Fergusona. Solskjaerowi udało się go osiągnąć, mimo że nadal jeszcze drużyna jest w fazie przebudowy. 47-latek zastał na Old Trafford szatnię po dwóch menedżerach o zupełnie odmiennych wizjach. Taką, w której nie brakowało piłkarzy przepłaconych i zbędnych, tych doświadczonych, którzy obniżają loty, takich, którzy nie chcą już w niej być oraz młodych, na których spoczęła spora odpowiedzialność, a jednocześnie nie mieli w zespole za wielu mentorów i autorytetów.
Norweg musiał więc skupić się na zarządzaniu charakterami niemal tak mocno, jak na stronie sportowej. Podobnie jak Lampard mocno odmłodził drużynę i udało mu się w tym sezonie zbudować jej nowy kręgosłup. Transfery Aarona Wan-Bissaki, Harry'ego Maguire'a i Bruno okazały się trafione i załatały dziury na trzech ważnych pozycjach. Przebojem do ligi wdarł się Mason Greenwood, a po oddaniu Alexisa Sancheza i Romelu Lukaku do Interu, w końcu z przodu mógł rozkwitnąć duet Marcus Rashford - Anthony Martial.
Przez pierwszy rok pracy Solskjaera Manchester United miał spore wahania formy, ale te udało się wyprostować. Na pewno pomógł zimowy transfer Bruno, ale to też efekt konsekwencji trenera. Od pierwszego meczu założeniem Norwega była ofensywna gra nastawiona na posiadanie piłki, ale przyjście klasowego rozgrywającego potwierdziło, że wcześniej brakowało do niej kluczowych wykonawców. Fernandesowi łatwiej było jednak wejść do drużyny, która już była uczona dominacji nad rywalem. Nie trzeba było wszystko pod niego zmieniać, a po prostu okazał się brakującym ogniwem.
Ostatecznie Solskjaer nie dość, że doprowadził Manchester United na podium, to postawił na Old Trafford nowe fundamenty. Za kilka lat pierwsze półtora roku jego pracy można będzie wskazywać jako początek potencjalnej odmiany i powrotu na szczyt.
Do tego droga jest jeszcze daleka, ale Norweg z pewnością wyznaczył właściwy kierunek. To samo można powiedzieć o Artecie i Lampardzie. Liverpool i Manchester City łatwo swoich miejsc nie oddadzą, ale rywalizacja o to, kto najmocniej się do nich zbliży i ma największe szanse w przyszłości namieszać w walce o tytuł zapowiada się w kolejnym sezonie niezwykle pasjonująco.