Mistrz marketingu uczy pisania historii. Jak mierzyć sukcesy czarodzieja Jose Mourinho

Zobacz również:Mourinho show, czyli bardziej wszystko niż nic. Obejrzeliśmy „All or Nothing” o Tottenhamie
AS Roma v Feyenoord - UEFA Europa Conference League Final 2021/22
Fot. Valerio Pennicino - UEFA/UEFA via Getty Images

Jeśli ktoś miał się pochwalić pierwszym trenerskim hat trickiem, to The Special One. Właśnie stał się pierwszym menedżerem z Ligą Mistrzów, Ligą Europy, a także Ligą Konferencji w kolekcji. Jose Mourinho z pucharu trzeciej kategorii uczynił sprawę poważną i eksluzywną, dla Romy wręcz kwestię honoru. Jego rzymska przygoda to nie tylko jazda na skuterze, zajadanie się pizzą, spacery filmowymi uliczkami i zdjęcia pod fontannami, ale ponowne zainstalowanie w głowach romanistów mentalności zwycięzców. Punktowo wypada gorzej niż jego rodak Paulo Fonseca, Eusebio Di Francesco czy Luciano Spalletti, ale zakończył czternastoletnią posuchę Romy bez trofeum. Świat zobaczył uniesioną rękę Mourinho i pięć palców, bo od wygrywania finałów jest wybitnym specjalistą – takie mecze jak nikt potrafi rozbroić i zagrać po swojemu.

Choćby za dwa lata wygrał Ligę Mistrzów z Romą, i tak znajdzie się rzesza, która będzie mu wypominać niepowodzenia i deprecjonować sukcesy. Choćby w kolejnym sezonie nie załapał się do europejskich pucharów, i tak znajdą się jego obrońcy, którzy całe zło dostrzegą w ruchach właścicieli i zbyt słabej kadrze. Cały czar Jose Mourinho polega na polaryzowaniu jak żaden inny szkoleniowiec. Możesz go kochać, możesz nienawidzić, natomiast nie przejdziesz obojętnie obok jego stylu bycia. Bo przecież większość pracy Portugalczyka to ruchy wykonywane pod publiczkę, część spektaklu i wiecznego teatru. Mourinho nie schodzi ze sceny, chociaż masowo był już wysyłany na emeryturę.

Coś, z czym nie można dyskutować, to jego umiejętność rozgrywania finałów. W Tiranie wyszedł na piąty europejski finał i skończył go z piątym pucharem w myśl banalnego hasła, że finałów się nie rozgrywa, tylko wygrywa. To takie kwadratowe zdanie, które akurat Jose Mourinho potrafi urzeczywistnić. W tych kluczowych momentach potrafi rozbroić atuty przeciwnika, zabić spotkanie, sprowadzić je do miana 90 minut, w których powinno dziać się jak najmniej. Jego drużyna musi zdobyć bramkę i pilnować wyniku, choćby miała się bronić na 20-30 metrach. W Tiranie nie było inaczej, przecież doskonale znamy ten scenariusz. 33 procent posiadania piłki, 3 celne strzały, jedna konkretna okazja – to wystarczy, aby wygrać finał z Feyenoordem i dopisać Ligę Konferencji do gabloty. 19 lat kariery, 5 pucharów w Europie, triumfy z 4 różnymi klubami – cokolwiek nie myślimy o Mourinho, to brzmi jak patent na zapisanie się w historii.

59-latek z Setubal nie wygrał najważniejszego pucharu na świecie, przecież ważniejszy zgarnął nawet Eintracht Frankfurt, a on w finale pokonał trzecią drużynę ligi holenderskiej, ale to najważniejszy sukces dla romanistów. Ile dla nich znaczy, niech pokażą sceny ze Stadio Olimpico, gdzie 50 tysięcy kibiców wpadło w ekstazę po trafieniu idola Zaniolo. Stawili się tam liczniej niż na mogącym pomieścić trzy razy mniej publiki stadionie w Tiranie, co też mówi wiele o podejściu UEFA do rozgrywek debiutujących w świadomości fanów. Na kolejne edycje trzeba wybierać kierunki egzotyczne, ale z pojemniejszymi obiektami, aby nie odbierać dużym markom święta. Lepiej nie mogli trafić niż na Jose Mourinho z głodem sukcesu i czarem mieszania w głowach, bo przecież on wmówił wszystkim w Rzymie, że właśnie zgarnęli Champions League. To nie jest dla nich puchar trzeciej kategorii, to jest trofeum w Europie i to pierwsze dla Romy od przeszło 60 lat.

Nie możemy zapominać, że w premierowym sezonie Jose zajął dopiero szóste miejsce w Serie A i nie był nawet najlepszym klubem w Rzymie, skoro skończył ligę włoską punkt za odwiecznym rywalem Lazio. Ale w tym czasie zdążył podnieść standardy, zaprogramować w głowach większe ambicje, rozbudzić apetyty, zaszczepić mentalność zwycięzców i odnaleźć drogę do rozwoju. Pamiętajmy, jak zaczęła się dla nich ta Liga Konferencji – przecież oni w mroźnej Norwegii za kołem podbiegunowym przegrali 1:6 w grupie, a Mourinho opowiadał o największym wstydzie w karierze. Żaden europejski triumfator nie przegrał tak wysoko, Bodo/Glimt nie potrafili zresztą pokonać w trzech meczach, by zakończyć sezon z pucharem. To kwestia priorytetów i traktowania rozgrywek serio, ale na koniec to Mourinho świętuje, a nie Antonio Conte, Brendan Rodgers czy Jorge Sampaoli.

Oczywiście, że można patrzeć na pierwszy sezon Portugalczyka z przymrużeniem oka, ale włoska piłka na europejski sukces czekała od… Ligi Mistrzów wygranej z Interem przez Jose Mourinho. Roma też 14 lat niczego nie świętowała, dopóki nie przyszedł bajerant z Półwyspu Iberyjskiego. Nie jest idealny, ligę skończył na miarę potencjału tego składu, ale w tym sezonie na Stadio Olimpico działo się więcej niż w innych. Z nim nie narzekasz na brak bodźców ani emocji. Prawdziwym rozliczeniem będą kolejne rozgrywki, kiedy przyjdą transfery i podniesie się poprzeczka – miarą sukcesu będzie ponowne wprowadzenie Romy na salony, wejście do pierwszej czwórki i powrót do Champions League. Wtedy będzie można odtrąbić, że wszystko idzie zgodnie z planem powolnej transformacji rzymskiej rzeczywistości. Mourinho co chwilę apelował o czas i podkreślał – walcząc oczywiście o większy kredyt zaufania – jakie zgliszcza zastał na Stadio Olimpico.

Nie odpalasz meczów Romy, aby zachwycać się piękną piłką, bo nawet Atalanta czy Inter gwarantują większe fajerwerki, ale cała otoczka wokół z naciskiem na każdą konferencję prasową budują wyjątkowe napięcie. Łzy Mourinho po ostatnim gwizdku pokazały to najlepiej. On albo buduje piękne wspomnienia, albo zostawia za sobą spalone mosty i krajobraz po wojnie. „Jestem wielkim fanem Porto, Interu i Chelsea, szaleję za Realem Madryt i teraz jestem kibicem Romy. Należę do tych, którzy razem ze mną tworzą rodzinę i mają przed sobą cele” – mówił po ostatnim gwizdku. I nie używając słów, największe światło skierował na Manchester United oraz Tottenham.

Portugalczyk potrzebował tego ponownego pocałunku pucharu, aby udowodnić, że jeszcze się nie skończył. Jedni mogą narzekać, że Liga Konferencji przeszkadza im w osiąganiu poważnych celów i nie mają właściwej kadry na taką zabawę. Drudzy mogą podejść do niej na serio, a później przekuć to w gigantyczny sukces marketingowy. To nie tylko zapewnienie sobie więcej czasu i zaufania, ale też obrazki jakie obiegną cały świat piłki. Akurat Mourinho bardzo zwraca uwagę na budowanie wizerunku, więc będzie długo grał tym pucharem. Opowie, że Lazio nie potrafi wyściubić nosa poza własne miasto, Juventus stracił dawny blask i ośmiesza się w Europie, a Napoli ma w sobie gen wywalenia się na ostatnich metrach. On natomiast dowiózł temat do samego końca – i znowu uniesie rękę z pięcioma palcami w geście triumfu, aby przypomnieć o pięciu wygranych finałach w Europie.

Mamy w tej historii wiele pięknych wątków: bohatera Nicolo Zaniolo, który przez dwa lata nie grał w piłkę i wrócił na wysoki poziom po potwornych kontuzjach, Leonardo Spinazzolę wracającego po zerwanych więzadłach z podobnymi nadziejami, kluczowe interwencje 34-letniego Rui Patricio, który świętuje u boku utytułowanego rodaka, Tammy’ego Abrahama, który trochę zakochał się w Rzymie i najgłośniej wyśpiewuje hymn Romy, a wreszcie 20-letniego Nicolę Zalewskiego. Naszego polskiego chłopaka z Tivoli, który jeszcze przed chwilą podawał piłki na Stadio Olimpico.

Niewielu dostępuje zaszczytu wygrania czegoś w Europie. Niektórzy czekają na to całe kariery, a on w pierwszym sezonie po pełnoprawnym przeskoku do dorosłej Romy może świętować. I to jako gracz wyjściowej jedenastki, chociaż zaraz wróci na swoją pozycję i będzie rywalizował na ósemce albo dziesiątce, gdy Spinazzola zaliczy prawdziwy okres przygotowawczy. Niemniej Zalewski ma swój moment. Przeczekał pół roku, gdy był pomijany przez Mourinho i musiał się uczyć, żeby od lutego kapitalnie wykorzystać szansę. Dzisiaj nie ma mowy, aby Portugalczyk odesłał go na wypożyczenie, bo w trudnych momentach mógł liczyć na talent Polaka urodzonego w Italii.

„Napisaliśmy historię. Jednym jest wygrywanie, kiedy ludzie tego oczekują. Inną sprawą jest wygrywanie, kiedy nikt się tego nie spodziewa. Zwycięstwa z Porto, Interem czy teraz Romą po wielu latach smakują wyjątkowo” – buduje swoją legendę Jose Mourinho. Po czasie przestanie mieć znaczenie, że grali w Tiranie, pokonali Feyenoord, a po drodze wyeliminowali Vitesse, Bodo/Glimt oraz Leicester. Zostaną tylko wspomnienia i europejskie trofeum. Liga Konferencji powstała właśnie dla tych, którzy traktują ją poważnie i chcą zaczarować tym sukcesem własnych fanów, tak jak zrobił to Jose Mourinho w Rzymie. Można go nie lubić, ale fakty są takie: obok Giovanniego Trapattoniego ma najwięcej pucharów na europejskich salonach. Jeśli chcesz pokonać The Special One, to na dłuższym dystansie albo przed decydującym meczem, bo jak już dojdzie do finału, to po prostu nie odpuści.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uwielbia opowiadać o świecie przez pryzmat piłki. A już najlepiej tej grającej mu w duszy, czyli latynoskiej. Wyznaje, że rozmowy trzeba się uczyć. Pasjonat futbolu i entuzjasta życia – w tej kolejności, pamiętajcie.