Dziwne to wszystko. Jakby milioner, który miał jacht, piękną żonę i willę z widokiem na ocean, nagle wylądował na ulicy i trzeba się nad nim litować. Liverpool potargał szaty mistrzowskie tak mocno, że nie ma tam już cienia blasku. Każdy mecz obrońców tytułu nasila poczucie goryczy i nakazuje zadawać pytania, jakie jeszcze trzy miesiące temu nikomu nie przyszłyby do głowy. Pierwsze z nich brzmi: czy Juergen Klopp jest odpowiednim człowiekiem na Anfield?
Gdybym miał wybrać jeden obrazek, który najlepiej podsumowałby frustracje, jakie przeżywają piłkarze i kibice Liverpoolu w tym sezonie, byłaby to scena z ostatniego meczu. Mohamed Salah został wezwany przez Juergena Kloppa do zmiany – zastąpił go Alex Oxlade-Chamberlain. Nie zdziwił pewnie nikogo fakt, że Egipcjanin był zły, nie potrafił tego nawet ukryć. Początkowo sam pomyślałem, że to dziwny ruch – było 1:0 dla Chelsea, a taki zawodnik w każdej sekundzie może zrobić coś wyjątkowego. Im dłużej jednak zastanawiałem się nad decyzją Kloppa, tym bardziej go rozumiałem. Przecież Salah grał zupełny piach.
KOSZMARY MINIONEGO STULECIA
W 1955 roku Liverpool cierpiał na Anfield jak diabli. The Reds nie potrafili wygrać żadnego meczu ligowego przed własną publicznością od lutego do sierpnia. Drużyna występowała wówczas w drugiej lidze. Co ciekawe, w latach 50., zaledwie parę sezonów wcześniej, gdy LFC grał w elicie, pod wodzą tego samego menedżera, Dona Welsha, również przez blisko pół roku nie potrafili odnieść zwycięstwa na Anfield.
Welsh prowadził Liverpool od 1951 do 1956 roku. Zasłynął jako pierwszy menedżer od półwiecza, który spuścił zespół z czerwonej części Merseyside z First Division. Na domiar złego stało się to w tym samym roku, w którym derbowy rywal, Everton, awansował do najwyższej klasy rozgrywkowej. Nic dziwnego, że Welsh nie mógł zostać ulubieńcem fanów. Tym bardziej że sezon przed spadkiem też ledwie utrzymał The Reds.
Degradacja była kosztowna, bo Liverpool utknął na zapleczu przez osiem kolejnych sezonów. Tuż przed dymisją Welsha o mały włos udało się wrócić na salony, ale szefom klubu nie starczyło już cierpliwości. Zwolnili menedżera, a jego następca, Phil Taylor, także połamał sobie zęby na misjach „trofeum” i „awans”. Wreszcie przyszedł Bill Shankly, a reszta jest historią.
Dlaczego w ogóle o tym piszę? Bo już samo zestawienie Kloppa z Welshem w jakimkolwiek kontekście brzmi groteskowo, jednak nie da się pominąć tego wątku, patrząc na ostatnie „dokonania” drużyny z Anfield. Po 68 meczach bez porażki u siebie Liverpool zanotował pięć kolejnych przegranych – o jedną więcej niż w pierwszych stu spotkaniach pod wodzą Kloppa we własnej świątyni. To szokujące i trudne do wytłumaczenia. Nawet urazami.
Mistrzowie Anglii nie wygrali żadnego z siedmiu poprzednich starć na Anfield, na razie to wyrównanie rekordu z początku tego stulecia, gdy drużynie nie szło pod wodza Gerrarda Houlliera, ale za kolejnymi zakrętami czają się brzydkie rekordy Dona Welsha.
SŁABE PIERWSZE POŁOWY
Piłkarze LFC wyglądają niczym ludzie, którzy marzą o porzuceniu futbolu. Jakby piłka nożna przestała im sprawiać radość. Nie są już grupą fajnych, uśmiechniętych, zdrowych ludzi, kochających tę robotę i własne towarzystwo. W tym ogólnym cierpieniu przewinęło się kilka błysków – zdemolowanie Crystal Palace, czy dwa zwycięstwa w Londynie w krótkim odstępie – z Tottenhamem i West Hamem United. No i pokonanie RB Lipsk w Lidze Mistrzów. Gołym okiem da się jednak dostrzec, że mistrzowie umierają stojąc. Nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że Liverpoolu nikt się dzisiaj w lidze nie boi.
Spotkanie przeciwko Chelsea było smutnym doświadczeniem dla kibiców Liverpoolu. The Blues, mając świadomość słabości mistrzów w ostatnich długich tygodniach, przyjechali z prostym planem i konsekwentnie go zrealizowali. Trzy punkty dla londyńskiego zespołu wyglądały jak formalność. Chelsea była lepiej zorganizowana, zdyscyplinowana taktycznie, groźna w ofensywie i szczelna w tyłach. Czyli dokładnie taka, jak od początku pracy Thomasa Tuchela. Pomyślałem sobie, że gdyby Niemiec był teraz do wzięcia, kto wie, czy na Anfield nie dopisałby się kolejny rozdział jego podążania za Kloppem, jak miało to miejsce w przeszłości, w Mainz i Dortmundzie.
Szczególnie pierwsza połowa batalii z CFC była słaba. Ale to nie pierwszy taki przypadek z udziałem zawodników Kloppa w ostatnich tygodniach, gdy nie potrafią do przerwy oddać choćby jednego celnego strzału. Suma wszystkich grzechów – koszmarnych błędów w defensywie, kontuzji, rzecz jasna, krótkiej ławki rezerwowych, słabszej dyspozycji – głównie w kwestii współpracy – ofensywnego trio: Salah, Mane, Firmino, to wszystko sprawiło, że obrońcy tytułu od świąt Bożego Narodzenia zdobyli 12 punktów w 13 meczach. Gdyby sezon zaczął się właśnie wtedy, byliby dziś na 16. miejscu w tabeli ligowej. W tym samym okresie Manchester City wywalczył 42 punkty.
GORSZY NIŻ MOYES
Często czytam, że to najgorsza próba obrony tytułu, ale ja w tym nie widzę żadnej próby. Szukam jakiegokolwiek pocieszenia dla kibiców Liverpoolu i nie wiem, czy znajduję je w tabeli, jaką opublikowała jedna z angielskich gazet, a która pokazuje, co by było, gdyby w Premier League nie działa VAR. Już samo uciekanie w takie ślepe uliczki nakazuje pomysleć, że jest daleko od okej, ale nawet wtedy Liverpool nie byłby bardzo wysoko. Traciłby punkt do Top 4.
Powoli zapominamy o drużynie, która na swoich warunkach ogrywała każdego, wszędzie i pruła po mistrza. Skojarzenia nasuwają się same i nie są miłe dla Kloppa. Gdy Old Trafford opuścił sir Alex Ferguson, United nieudolnie bronili tytułu pod wodzą Davida Moyesa. Podczas tamtego sezonu (2013-14) Szkot i jego drużyna i tak uzbierali więcej punktów po 27 rozegranych meczach niż dziś uzbierał na koncie Liverpool.
Ekipa z Anfield wciąż ma niezłe liczby, szczególnie te w ofensywie – zwróciłbym uwagę na takie rzeczy jak posiadanie piłki (średnio drugie w lidze po City), zagrania w pole karne przeciwnika (najlepszy wynik w Premier League), wciąż oddają mnóstwo strzałów (ponad 400) i pozwalają rywalom oddawać niewiele więcej niż Man City. A jednak efekt finalny jest przeciętny.
ZYSKAŁO MIASTO
Oczywiście wpływ, największy, ma na to zestawienie pary środkowych obrońców. O ile w innych klubach, szczególnie w City, sprawa jest dość prosta, a w przypadku drużyny Pepa Guardioli wachlarz możliwości spory, bo jeśli nie Ruben Dias z Johnem Stonesem, to może być również Aymeric Laporte, a w Liverpoolu w tym sezonie zagrało w tej newralgicznej części defensywy aż 15 par. Nie ma szans, by to był taki zespół jak przed rokiem.
Kibice mają dzisiaj problem, bo z jednej strony wciąż kochają Kloppa i są mu wdzięczni za to, co zrobił, ale jednocześnie widzą, jak bardzo się męczy. Nie przywykli współczuć niemieckiemu menedżerowi, to on był etatowym dealerem dobrego nastroju, jednak ten narkotyk zniknął z Anfield, jakby miało to jakiś magiczny związek z pustymi trybunami. Wszystkie kluby cierpią na brak widowni, ze względów finansowych i sportowych, ale Liverpool może tutaj stanowić wyjątek. Z kilku powodów – począwszy od genialnej atmosfery, która niosła piłkarzy do zwycięstw, a skończywszy na smutnej puencie, że pandemia przydarzyła się The Reds w najgorszym momencie. Takim, w którym znaleźli się na fali wznoszącej, docierali na szczyt i jestem pewien, że gdyby mieli stadion na 120 tysięcy miejsc, to w ważnych meczach wypełniałby się on po brzegi.
Widziałem też, będąc w Liverpoolu równo rok temu, jak zyskało samo miasto. Znakomita gra drużyny przełożyła się w niesamowity sposób na turystykę futbolową, to miejsce tętniło życiem, ludzie z całej Europy walili drzwiami i oknami na weekendy, podczas których mogli zwiedzić muzeum The Beatles, wypić dobre piwko i zobaczyć gola Salaha. Sam odniosłem wrażenie, siedząc na trybunach, wśród kibiców The Reds, że coś takiego jak pokonanie Manchesteru United na nikim nie zrobiło nawet wrażenia. Traktowane było jak obowiązek.
WIARA MENEDŻERA
Liverpool potrzebuje dzisiaj „hard resetu”. Czy Klopp jest w stanie go dokonać? On sam twierdzi, że tak. Zapewnia również, że nie ma żadnego problemu z Salahem, a wszyscy ludzie w klubie chcą zostać na kolejny sezon i powalczyć raz jeszcze o coś więcej niż czołowa czwórka. Przekonuje również, iż nie będzie zmieniał latem otoczenia. I mówi, to logiczne i uczciwe, że dziś jedynym klubem, który może regularnie sięgać po trofea, jest Manchester City. Dzięki pieniądzom, rzecz jasna.
Wierzy też w swoją magię, nadal. Uważa, że Liverpool nie musi grać w Lidze Mistrzów, by na Anfield przychodzili najlepsi piłkarze. Z tym ostatnim się nie zgodzę. Chyba, że mówimy o zawodnikach, którzy nie są gwiazdami tu i teraz, ale czekają na kogoś, kto uczyni ich lepszym piłkarzem. Jak Robertson, Wijnaldum, Henderson i inni. Klopp wciąż może to robić, to prawda.
Na razie musi jednak zaakceptować nową rzeczywistość. Stał się w niej także ofiarą własnych dokonań. Jeśli wykręcasz sezon po sezonie tak niesamowite wyniki, punktowe i bramkowe, jak zrobił to z Liverpoolem, do tego dokładasz trofea, nie tylko drenujesz fizycznie i psychicznie ludzi, którzy to dla ciebie zrobili, ale także ustawiasz się w pozycji, z jakiej można już tylko spaść. Mimo wszystko – nikt przy zdrowych zmysłach nie może mieć Kloppowi za złe, że doprowadził do takiej sytuacji.