Mit upada, zanim się narodził. Jak Jerzy Brzęczek rujnuje w Wiśle reputację

Zobacz również:Od Piotrówki, po światowy kongres trenerski. Jean Paulista o nowej karierze, brazylijskich talentach i krakowskim marzeniu (WYWIAD)
Wisła Kraków
Piotr Matusewicz / PressFocus

Z każdym miesiącem pracy byłego selekcjonera w Krakowie trudniej uwierzyć, że jeszcze przed chwilą ten trener prowadził reprezentację Polski i miał dawać jakieś wskazówki Robertowi Lewandowskiemmu.

Kiedy Czesław Michniewicz pochwalił się na Instagramie, że po ostatnim zgrupowaniu reprezentacji Polski relaksował się, grając w tenisa, w komentarzach od razu posypały się sparingowe zaproszenia. Selekcjoner był na nie otwarty, ale zastrzegał, że dopiero po mistrzostwach świata. I to pod warunkiem, że wróci do kraju, a nie będzie musiał szukać azylu. Żart trenera kadry miał nutkę powagi. Prowadzenie reprezentacji narodowej na wielkim turnieju oznacza z całą pewnością spełnienie zawodowych marzeń. Ale jeśli żyje się w tym kraju, oznacza też, że raptem za dwa miesiące może być strach wyjść w swoim mieście po bułki. Bo na tym stanowisku droga do stania się pośmiewiskiem jest bardzo krótka. Każdy selekcjoner reprezentacji Polski w XXI wieku wracał z wielkich turniejów poraniony. Takie doświadczenia ma nawet Adam Nawałka, któremu tylko za pierwszym razem udało się uniknąć tego losu. Po poprowadzeniu kadry na mistrzostwach mało kogo czeka w trenerskim życiu jeszcze coś dobrego.

Gdyby spojrzeć na karierę Jerzego Brzęczka cynicznie i bez żadnych emocji, można by stwierdzić, że Zbigniew Boniek wyświadczył mu podwójną przysługę. Najpierw, w sposób nieoczywisty wybierając go na selekcjonera. A później, w sposób nieoczywisty zwalniając go. Pozbawienie go możliwości wyjazdu na Euro 2020 po ludzku na pewno było dla niego ciosem, ale dla jego mitu wcale nie musiało nim być. Polski futbol żyje mitami, które po latach zlewają się z prawdą. Gdyby we Frankfurcie nie padało, zostalibyśmy w 1974 roku mistrzami świata. A gdyby Boniek nie podszedł do Deyny przed karnym z Argentyną, to kto wie, co by było. Zwycięską serię kontynuowalibyśmy w Hiszpanii, gdyby tylko Boniek nie wykartkował się na półfinał. Im trudniej daną tezę zweryfikować, tym większe ma szansę na wrycie się w powszechną świadomość.

Od momentu, gdy Boniek zwolnił Brzęczka, jego mit powoli zaczął kiełkować. Wielkim zagrożeniem dla niego było to, jak poradzi sobie jego następca. Gdyby Paulo Sousa odniósł sukces na Euro, decyzji łatwiej byłoby przyznać słuszność. Ale mimo pewnych komplikacji w rodzaju remisu z Hiszpanią czy całkiem niezłego wrażenia ze Szwecją, wszystko poszło zgodnie z mitotwórczym planem. Im dłużej miało upłynąć od turnieju, im bardziej miały zatrzeć się szczegóły kadencji Brzęczka, tym większą szansę miał pozostać w świadomości jako ten, którego zupełnie niesłusznie pozbawiono imprezy życia, choć przecież “wywiązał się ze wszystkich zadań”. Portugalczyk, odchodząc przed finałem baraży, wyświadczył zresztą poprzednikowi niebywałą przysługę. Bo z dnia na dzień stał się w kraju persona non-grata. Synonimem zimnego najemnika, czmychającego przy pierwszej możliwej okazji. W przeciwieństwie do Brzęczka, dla którego prowadzenie reprezentacji na turnieju byłoby zaszczytem.

MOCNA DEKLARACJA

Były selekcjoner, świadomie czy nie, wyczuł korzystny dla niego wiatr. Wybierając na pierwszą pracę po reprezentacji akurat Wisłę Kraków, wprawdzie sporo ryzykował, bo było zagrożenie, że spadnie z ligi, jednak na trzy miesiące przed końcem rozgrywek, mając jeszcze końcówkę okna transferowego, pozycję poza strefą spadkową i piłkarzy, o których zgodnie mówiono, że są zbyt dobrzy, by spaść, niebezpieczeństwo nie było aż tak wielkie. Zadanie, jakie miał do odegrania Brzęczek, było względnie proste: uniknąć kompromitacji. Pozwoliłoby to na snucie opowieści o trenerze, który podniósł zespół z kryzysu, uratował przed spadkiem wielką firmę i znów udowodnił, że wywiązuje się ze stawianych przed nim zadań. Wystarczyłaby dobra kolejna runda, a mogłoby się okazać, że kiedy Michniewicz szukałby azylu po nieudanym mundialu, Brzęczek byłby kandydatem do poprowadzenia kadry w eliminacjach Euro 2024. On sam też poczuł się pewnie. Pracę w Wiśle rozpoczął od deklaracji, że on na mistrzostwach Europy wyszedłby z grupy. Jako że nie można tego było zweryfikować, trudno było z całą pewnością powiedzieć, że by nie wyszedł.

Wisła Kraków
Krzysztof Porębski/Pressfocus

LEKCJA STYLU

Słowa te padły podczas wywiadu (jeszcze dosadniej powtórzone tego samego dnia w rozmowie z "Przeglądem Sportowym), który przeprowadzaliśmy na początku marca na stadionie Wisły w nietypowym miejscu, bo w sali z dużym telewizorem. Zanim włączyłem nagrywanie, Brzęczek starannie sprawdził, czy wszystko jest odpowiednio połączone z jego laptopem. Na moje pytające spojrzenie, odpowiedział, że wie, iż poruszam czasem kwestie taktyczne, więc będzie chciał mi coś pokazać. Spytałem, czy w takim razie zaczynam ja, czy on. Ustaliliśmy, że ja. Ale kiedy dotarliśmy do pytania o to, jak ma grać jego Wisła, poprosił o wyłączenie dyktafonu i zaprosił mnie na dwudziestominutową prezentację. Składała się ona z urywków meczów jego drużyn — Wisły Płock, GKS-u Katowice, Lechii Gdańsk i reprezentacji Polski – w różnych fazach gry. Pokazywał powtarzalność zachowań. Zwracał uwagę, jak często za jego czasów Robert Lewandowski trafiał do pustej bramki. Mówił, że najczęściej od czasów, gdy grał u Juergena Kloppa. Miało to stanowić dowód, jak dobre środowisko potrafił wykreować napastnikowi. Mnie pozostawił z wyrzutem, jak w świetle tego, co zobaczyłem, można go oskarżać o brak stylu.

POBOCZNE ZADANIA

Było to kolejne z wydarzeń tamtych tygodni, które świadczyło, że kadra cały czas w nim siedzi. Już na pierwszej konferencji prasowej w Krakowie zareagował alergicznie, gdy z sali padło pytanie, czy kadra, którą zastał w Wiśle (budowana pod ofensywny system oparty na posiadaniu piłki), będzie pasowała do jego stylu. Im dłużej pracuje w Krakowie, tym tego typu sygnałów było więcej. Wisła wcale nie weszła z nim, jak się spodziewano, w fazę pragmatycznego gromadzenia punktów, tylko wiosną wciąż próbowała grać ofensywnie i ładnie. Często chwalono ją, że mimo porażek, stwarza sporo sytuacji. Wprawdzie po wygraniu zaledwie jednego meczu z czternastu i spadku z ligi, trudno było ciągnąć narrację o tym, że wyszedłby z grupy na Euro, ale gdy tylko poczuł się pewniej w fotelu lidera I ligi, zarzucił dziennikarzom, że nie zwracają uwagi, jak młodym składem próbuje wrócić do Ekstraklasy. Choć Brzęczek miał w Wiśle do wykonania dwa łatwe do zdefiniowania zadania: utrzymać się w lidze, a gdy się nie udało, awansować do Ekstraklasy. Ale on sprawia wrażenie, jakby uznał, że to byłoby za proste. Wiosną chciał się utrzymać, grając dobrą piłkę. Teraz chce awansować, grając młodzieżą. I jakby oczekuje, że wątki absolutnie poboczne wobec zasadniczych celów, jakie ma do zrealizowania, zostaną wzięte pod uwagę jako okoliczności łagodzące. Psze pani, wprawdzie nie odrobiłem zadania, ale za to ładnie pokolorowałem zeszyt.

NISZCZONA REPUTACJA

Brzęczek miał szansę, by wraz z czasem, jaki upływał od jego zwolnienia z reprezentacji, jego ocena pracy z nią rosła. Ale coraz bardziej osiąga efekt odwrotny: im dłużej obserwuję, jak radzi sobie z Wisłą, tym bardziej nie mogę uwierzyć, że raptem przed chwilą ten trener prowadził reprezentację Polski i dawał wskazówki Robertowi Lewandowskiemu czy Piotrowi Zielińskiemu. O ile za czasów jego pracy z kadrą bliżej mi było do zdania, że Brzęczek jest lepszym trenerem, niż mówi powszechna opinia o nim, o tyle dziś nie mam już takiego przekonania. Spodziewałem się, że wróciwszy do pracy klubowej, będzie szedł mniej więcej drogą Waldemara Fornalika, czyli może nie zostanie absolutną gwiazdą, ale będzie otaczany powszechnym należnym solidnemu fachowcowi. Wydaje się to coraz mniej możliwe.

ZŁA GRA BEZ PUNKTÓW

Nie chodzi nawet o to, że Wisła po dwunastu kolejkach jest choćby poza strefą barażową, że przegrała tyle meczów, ile wygrała, że jeśli nie ułożą się jej wyniki, to jeszcze w ten weekend obsunie się do drugiej połowy tabeli, ani że na piętnaście możliwych punktów w ostatnich pięciu kolejkach Wisła zdobyła jeden. Nawet po udanym początku było wiadomo, że przyjdą kryzysy i porażki, a sytuacja wciąż jest o tyle pod kontrolą, że cała czołówka wciąż jest w zasięgu. Ważniejsze jednak, jak wygląda ten zespół. Po pierwszych kolejkach można było go chwalić, że nawet mimo nieprzekonującej gry, był w stanie punktować. Były jednak dla tej drużyny dwie drogi: zachować dobre punktowanie, ale zacząć grać przekonująco, albo zachować nieprzekonującą grę, ale przestać punktować. Wisła poszła drugą. Wiosną była niezła gra, ale bez punktów. W lecie była zła gra, ale z punktami. Jesienią jest zła gra bez punktów.

Wisła Kraków
Krzysztof Porębski/Pressfocus

PAPIEROWY TYGRYS

Porównując drużynę, jaką ma dziś Wisła, do tych, które miała w przeszłości, można oczywiście rwać włosy z głowy, jak słabi piłkarze zakładają dziś tę koszulkę. Jednak porównując drużynę Wisły do innych w lidze, można raczej mieć poczucie, że Białej Gwieździe udało się skompletować całkiem ciekawy skład. Nawet przy urazie Michała Żyry, ofensywa, która wyszła w pierwszym składzie na mecz z Chojniczanką, na papierze powinna hulać aż miło. W ataku Angel Rodado, napastnik wyczekiwany tygodniami. Za nim Luis Fernandez, który nawet w skali Ekstraklasy się wyróżniał. Mateusz Młyński. Dor Hugi. Ciekawy technicznie Kacper Duda. Taka ekipa w ofensywie powinna być postrachem. Mogłaby nie wygrać meczu, bo zapomniałaby o obronie. Ale to zestaw ludzi, z którymi powinna dominować, kreować sytuacje, strzelać gole. Tymczasem Wisła, czy wygrywa, czy przegrywa, jest absolutnie schematyczna z przodu, bezideowa, nudna. Ma dziś twarz przegraną, przestraszoną, zmęczoną, zbolałą. Podświadomie jakby wyczekującą nadchodzącego nieszczęścia. Nie ma pod bramką pecha. Przed meczem z Chojniczanką pod względem jakości kreowanych sytuacji była ledwie szósta w lidze. Niemal 1/3 goli strzeliła z rzutów karnych. Bazuje niemal wyłącznie na indywidualnych błyskach.

NUDNA WYMÓWKA

Obrońcy Brzęczka mogą zwrócić uwagę na kontuzje, które sprawiają, że ten zespół tak naprawdę jeszcze ani razu nie zagrał w pełnym zestawieniu. Ale to zrobiło się już nudne. W różnych krajach są różne wersje tego powiedzenia. W Niemczech Hermann Gerland, były wieloletni asystent w Bayernie Monachium, podkreślał, że “zawsze mieć szczęście to umiejętność”. U nas Kazimierz Górski mówił, że “jeśli szczęście się zaczyna powtarzać, to już nie jest szczęście”. Z obu powiedzeń można wysnuć przeciwną tezę: zawsze mieć pecha oznacza brak umiejętności. I gdy pech się zaczyna powtarzać, to już nie jest pech.

Wisła plagę kontuzji ma co roku od lat. Jeśli mimo to nadal nie potrafi w żaden sposób jej zapobiec, to nawet mi jej nie żal. Kontuzjami można się tłumaczyć raz na kilka lat, gdy dojdzie do nagromadzenia pecha, które każdemu się czasem zdarza. Ale nie może to być wytłumaczenie rok w rok.

LUDZIE Z KARTOTEKĄ

Nie wnikając już w szczegóły dotyczące treningów, leczenia, rehabilitacji czy diagnostyki, bo to wymagałoby audytu wewnętrznego ze strony klubu, ale już sama rekrutacja Wisły to proszenie się o problemy. Przed sezonem zapytałem trenera, czy nie obawia się, że pozyskując Vullneta Bashę, znów sięgnie po zawodnika, którego co chwilę będą prześladować urazy. Brzęczek stwierdził na to, że Alan Uryga, który nigdy nie miewał kontuzji, w Wiśle złapał dwie w rok. W domyśle: kontuzje to coś magicznego, nie mamy na nie wpływu. Człowiek myśli, pan Bóg kreśli. Gdyby jednak uznać, że niektórzy zawodnicy są bardziej podatni na ryzyko kontuzji od innych, można by dojść do wniosku, że Wisła pozyskiwała ludzi bardzo podatnych na urazy. Pomijając już nawet Bashę: każdy doskonale wie, że Michał Żyro zrobiłby większą karierę, gdyby nie kontuzje. I że Igor Łasicki nie grałby w I lidze, gdyby nie zerwał więzadeł. Że pozyskanie pod koniec sierpnia piłkarza, który nie grał od kwietnia, rodzi ryzyko urazu. No, bo już tym, że 34-letni skrzydłowy ma problemy zdrowotne, nawet nie wypada być zdziwionym. Przy grze na pozycji wymagającej tylu zrywów, zwrotów i zatrzymań, trudno, żeby było inaczej. Wisła świadomie podejmowała ryzyko, szukając zawodników ciekawych piłkarsko, ale podatnych na kontuzje. Zdrowie i dobre przygotowanie nie były jej podstawowym kryterium, więc teraz trudno być zdziwionym, że drużynie brakuje zdrowia.

MŁODOŚĆ Z WYBORU

Co mecz słychać też, że drużynie zabrakło doświadczenia, że rywal ma bardziej ogranych zawodników i że wykazuje się większym cwaniactwem. Wisła faktycznie ma zdecydowanie najniższą średnią wieku w lidze (trochę ponad 24 lata), ale sama tego chciała. Nikt nigdy nie mówił, że młodzieżą najłatwiej robi się awans. A że Brzęczek chciał przy okazji walki o Ekstraklasę pokazać Polsce, jak ogrywa juniorów, to już jego sprawa. Wprawdzie dla klubu lepsze byłoby pierwsze miejsce ze średnią wieku 30 lat niż siódme ze średnią 24, ale wtedy trener nie mógłby się chwalić wprowadzaniem młodzieży. A tego przecież potrzebuje, by pokazać Polsce, jak dużo widzi i jak potrafi dostrzec i rozwinąć talent. W domyśle: jak dobrym jest trenerem i jakim świetnym był selekcjonerem. Dlatego, jeśli drużyna Brzęczka przegrywa przez brak cwaniactwa, ogrania i doświadczenia, też nie jest mi jej żal. Trzeba było wziąć te cechy pod uwagę przy planowaniu kadry.

TRENER BEZ DOBREJ FAZY

Dla Wisły dzieje się teraz najgorsze, co tylko było możliwe. Cierpliwość otoczenia się kończy, bo nie dość, że ten dumny klub gra w jednej lidze z drużynami, które obrażają jego kibiców samymi nazwami, to jeszcze z nimi przegrywa. A możliwości wyjścia z sytuacji jest niewiele. Brzęczek nie zostanie zwolniony, bo po pierwsze musiałby o tym zdecydować jego siostrzeniec, a po drugie, po powierzeniu mu ról dyrektora sportowego i szefa skautów, oznaczałoby to w praktyce zlikwidowanie działu sportowego. Natomiast społecznego kredytu zaufania trener nie ma już żadnego. Bo nie dał też ku temu żadnych powodów. Choć Wisła nie była w ostatnich latach dobrym miejscem dla trenerów, każdy miał chociaż okres, w którym dobrze mu szło. Pierwsze sto dni Adriana Guli było naprawdę udane. Na początku u Petera Hyballi zespół faktycznie wyglądał imponująco. Artur Skowronek po przerwie zimowej prowadził dobrą i efektowną drużynę. Maciej Stolarczyk bywał liderem ligi i dawał fantastyczne widowiska. Kiko Ramirez i Joan Carrillo ocierali się o puchary. Jedynym, któremu od początku nie wyszło nic, jest Brzęczek. Nawet jego dobra – wynikowo – faza na początku sezonu nie była okresem, po którym można by wpaść w euforię. A przecież nie pracuje w Krakowie aż tak krótko. Tylko siedem meczów dzieli go od rocznicy na stanowisku. Ciekawe jak długo jeszcze dwaj pozostali współwłaściciele będą spokojnie wytrzymywać, że trzeci z nich przejął dział sportowy i że prowadzi go tak źle. Bo jeśli ich cierpliwość się skończy i zaczną w klubie zadawać niewygodne pytania o to, dlaczego właściwie ten trener zasługuje na takie zaufanie, tak dużo władzy i dlaczego nie można by go zastąpić, sprawa Brzęczka może się stać poważniejszą kością niezgody.

Być może trener zdoła opanować kryzys, być może Wisła zacznie grać lepiej, być może nawet awansuje do Ekstraklasy. Ale co do jednego jestem dziś praktycznie przekonany, choć to teza tak samo nieweryfikowalna, jak jego: nie, Jerzy Brzęczek nie wyszedłby z grupy na Euro. Przegrałby ze Słowacją i Szwecją, jak przegrał z Puszczą Niepołomice i Chojniczanką. Jego miesiące w Krakowie nie dały żadnych powodów, by myśleć inaczej.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.
Komentarze 0