Nikt w Polskim rapie nie zrobił tak zawrotnej kariery w takim tempie, jak Mata. 100 dni do matury prawdopodobnie za moment pokryje się diamentem. Młody Matczak być może przeskoczy te, przyprawiające o ból głowy, liczby. Bo przecież w ciągu sześciu godzin od startu preorderu uzyskał status złotej płyty.
Jak się pisze o Macie? Że to głos nastoletniego pokolenia, że bez ogródek wyjaśnia polityków, że jest papierkiem lakmusowym młodzieży, że celowo unika mediów. Sygnały, które pojawiały się już w przypadku Young Leosi, można również przypisać 21-letniej gwieździe. Jakie? Takie, że dziennikarze, szczególnie starszego pokolenia, niepotrzebnie dorabiają do ich muzyki drugie dno. Doszukują się zawiłych przekazów i podskakują z ekscytacji, kiedy pojawi się przytyk w stronę partii rządzącej. Z tych wygibasów wychodzi farsa towarzysząca dźwiękom, które z wyżej wymienionymi sprawami nie mają wiele wspólnego.
Bo Młody Matczak – podobnie jak 100 dni do matury – to materiał, na którym Mata próbuje uciekać od szufladek, w jakie został wepchnięty. Inna sprawa, czy wychodzi z tej próby obronną ręką. I czy follow-up do debiutanckiego albumu spełnia pokładane w nim oczekiwania?
Lech Podhalicz
100 dni do matury było albumem na maksa wyluzowanym i pozbawionym pretensji. Nagranym w duchu low key zapisem licealnych przygód i obserwacji nastoletniego artysty. Młody Matczak dość wyraźnie odchodzi od tej tendencji. Utworem, który najbardziej przypomina klimat debiutu, jest outro Młody Bachor z udziałem ekipy Gombao. Cała reszta diametralnie różni się od płyty wydanej na początku 2020 roku. Dużo tu skitów, które niekiedy przyjmują formę quasi-utworów, kiedy indziej są narracyjnym przerywnikami lub… trwającą minutę ciszą. Albo chwaleniem się rozmiarem prącia. Po co? Bo mu wolno. Na przestrzeni 21 numerów Mata często zmienia brzmienie, jakby był niezdecydowany względem ostatecznego sznytu. Albo zwyczajnie bawi się formą. I o ile względem koncepcji panuje tu określona spójność, o tyle w kwestii kompozycyjnej można się pogubić.
Odkrywczo brzmi SKUTE BOBO zainspirowane baby voice'em Playboia Cartiego osadzonym na futurystycznych filarach od Pi'erre'a Bourne'a. Nigdy nie spodziewałem się, że spodoba mi się bit Sir Micha, a tu proszę – Blok oparty na orientalnym loopie spełnia się w roli imprezowego earworma. Przywołuje też na myśl fascynację Jaya-Z pendżabską bhangrą, a nawet wokalne eksperymenty Thuggera. Przyjemne są tracki, na których Mata sięga po zmysłowe bity z Toronto. Wpływ Drake’a i ekipy OVO Sound słychać już w IKEA. Spowolnione podkłady powtarzają się w 67-410. Zdecydowanym highlightem albumu jest z kolei Szafir z bujającym, orkiestralnym bitem. Nasza klasa ale to DRILL umiejętnie dotyka poziomu meta. Zaproszenie Młodego Klaksona – który przecież ukonstytuował termin ale to drill – i wzruszający występ Popka. Pomyśleć, że Paweł Mikołajuw przeszedł drogę od ulicznej Firmy – zaliczając po drodze emblematyczny epizod w Gangu Albanii – do gościnki u jednego z najpopularniejszych artystów w kraju. Historyczny moment.
Słabiej wypadają balladowo-radiowe inklinacje. Nie jestem w stanie przetrawić cukierkowego Kiss cam (podryw roku), a znane od dłuższego czasu La La La (Oh Oh) czy mdłe 2001 prowokują wzmożone ziewanie. Nie do końca czuję konwencję duetu Faka i Szmata. W pierwszym Mata wciela się w fuckboya żywcem wyciągniętego ze scenariusza 365 dni. W drugim brakuje dopracowania koncepcji, a po drodze rozmywa się przekaz. Chociaż w obu przypadkach trzeba pochwalić produkcję.
Bo Młody Matczak zyskuje właśnie na beatmakerskim polu. Prym wiodą Pedro i Francis oraz stały współpracownik Maty: pochodzący z UK Trooh Hippy. Solidną cegiełkę dorzuca też niemiecki duet Joskee, odpowiedzialny za świetny, klimatyczny bit do całościowo przeciętnej Papugi. W mroczniejsze rejony uderza Kubi Producent. I znowu, podkład to najmocniejszy element Kurtza, w którym udziela się Taco Hemingway. Wejście do jądra ciemności ludzkiej psychiki, nawiązania do ponadczasowego Czasu Apokalipsy i przelot przez osobiste przeżycia supergwiazd polskiego rapu wypadają raczej blado.
Idąc dalej – warszawski raper umiejętnie operuje wokalem. Regularnie zdarza mu się modulować głosem, zmieniać flow, tempo i sposób, w jaki dowozi linijki. Chiptune’owe i przejarane SKUTE BOBO, euforyczny banger Blok; ponura, zarapowana od niechcenia Szmata i melodyjna Nasza klasa ale to DRILL. W każdym z tych tracków słychać innego Matę. Do warsztatu ciężko się przyczepić. Najsłabiej wokalnie wypada Papuga, która poza earwormowym, powtarzanym jak mantra one-linerem dzwoni Papuga raczej nie eksponuje niepodważalnych walorów Matczaka.
Młody Matczak to mniej zdystansowany i bezpretensjonalny materiał od debiutu. Mniej spójny i posiadający sporo wypełniaczy. Po skończeniu liceum i zdobyciu statusu muzycznego idola Mata po prostu robi to, na co ma ochotę. Pod względem zasięgów i komercyjnego sukcesu przeżywa swój prime time. Leży na kanapie, jarając cały dzień blanty, zamawia szamę na dowóz, skręca meble z IKEA, a poza tym scrolluje DM-y i wybiera cipki na wieczór. I obawiam się, że jego drugi album stanie się – siłą rzeczy – materiałem, do którego będzie się dopisywać wyssaną z palca społeczną narrację. I który nie uniknie przehajpu. Będzie bił rekordy sprzedaży i odtworzeń w streamingach. Wygeneruje wokół siebie więcej szumu niż należy mu się za faktyczną artystyczną jakość. A interpretacji podejmą się dziennikarze nie mający pojęcia o rapie, bo przecież trzeba się wypowiedzieć. Bo jeśli ktoś spodziewał się przełomowego – lub wyjątkowo odkrywczego – longplaya to zwyczajnie się pomylił. Trochę szkicowych numerów przeplatanych radiowymi melodyjkami pod Ubera i kontrolowanym – często autoironicznym i bekowym – egotripem. That’s it.
I wiadomo, że do mainstreamowych mediów będzie przebijać się echo Patoreakcji. Że Jacki Podsiadły tego świata będą wytykać nagromadzenie wulgaryzmów i ojcowskie konszachty z neoliberalnymi elitami. A Mata i jego ziomale będą się przednio bawić i prawdopodobnie chichrać do rozpuku z większości publikowanych w internecie treści na ich temat. Dajcie już spokój z łatką głosu pokolenia. Wiadomo, że młody Matczak zawładnął głowami nastolatków, ale przynosi im przyjemna muzykę do wrzucenia na playlisty, a nie kontrkulturowe ideologie i rewolucyjne kompozycje.
Cyryl Rozwadowski
Chciałbym móc zignorować narosły wokół Maty dyskurs dotyczący wyniesionego z domu statusu społecznego. Szukająca każdej okazji do wszczęcia klasowej batalii lewica nadal będzie dyskutowała o przywileju oraz promocji liberalizmu w najmłodszych grupach wiekowych. Prawica zapewne ograniczy się deklinacji słowa banan. Centrum zapewne w dużej mierze zostawia serduszka pod ostatnim statusem Filipa Chajzera o tym, że jego ojciec uświadomił sobie, że został znamechekowany przez Malika w Papudze. Po odsłuchu Młodego Matczaka mam wrażenie, że tytułowy bohater ma podobne odczucia. Chciałby wyjść z tego paradygmatu i nie musieć odbijać się od różnej jakości tez i teorii dotyczących jego samego oraz jego rodziny.
Podejście w tworzeniu nowej płyty definiuje właśnie różnie rozumiana asekuracja. Bo ogólne statementy na temat otaczającej nas rzeczywistości ograniczają się tu do wypuszczonej pół roku temu Patoreakcji. A łatwe do zaszufladkowania postawy są z kolei kilkukrotnie odbijane w krzywym zwierciadle na przestrzeni dwóch sąsiadujących ze sobą tracków (np. w IKEA i Bloku czy Faka i Szmacie). Bo tak, Młody Matczak, podobnie jak 100 dni do matury, to swego rodzaju concept album. Debiut podsumowywał pierwsze 19 lat życia niepokornego wunderkinda. Jego sequel skupia się przede wszystkim na ostatnich dwóch latach – stanie liminalnym, w którym znajduje się skute bobo w świecie wielkich pieniędzy i wielkich opinii.
W otwierającym tracku Mata wchodzi w ciuchy miłego fajtłapy, który urządza sobie kawalerkę, gdzie zamawia komodę i krzesła z IKEA. Fani triggerowania się od razu będą wskazywali, że próba podszycia się pod zwykłą osobę – podobna do tego, co w klipie do Life is Good wyczyniali Drake i Future. Ale wjeżdżający zaraz potem Blok to zapis imprezki życia albo tygodnia na kwadracie z kolegami oraz, co można uznać za symboliczne, beka z plującego się o hałas sąsiada. Bo w gruncie rzeczy wszystkie wspomniane wcześniej grupy hejterskie właśnie plują się o hałas. Podobnie skonstruowane są Faka i Szmata. W pierwszym z numerów Mata układa grafik dla dziewczyn chętnych wpaść do jego sypialni. W drugim z kolei przedstawia się jako kawałek mięsa, z którym można zrobić wszystko. Poniża sam siebie dla uciechy kobiet. Czy interpretować to jako grę ze spłaszczonym stereotypem uniżonej kobiety, która służy facetom przede wszystkim swoim ciałem? Brakuje tutaj raczej kropki nad i, która by potwierdzała takie domysły. Najłatwiej więc traktować tego typu sprzeczności jako rodzaj sprytnego asekuranctwa. Mata może powiedzieć cokolwiek i nie umiejscowi się po żadnej stronie politycznego kompasu. Będzie się mógł śmiać zarówno z pochwał, dissów, jak i spekulacji takich, jak te powyższe i poniższe.
Ale easter eggi wskazujące na rozmyślne planowanie są tu dość oczywiste. Bo centrum płyty stanowi kawałek 67-410. Nie odkryjemy w tej chwili Ameryki, ale kod pocztowy przypisany jest do miejscowości Sława. Po tym kawałku następuje z kolei skit, który jest dosłownie minutą ciszy. Żałobą po częściowo utraconej wolności po nagłym i niespodziewanym, wielkim sukcesie Patointeligencji? Być może. Pierwsze kawałki po tym antrakcie to komentarze stricte powiązane z matomanią. Dowiemy się, że, w nawiązaniu do Biblioteki trap, przez ostatnie dwa lata penis Maty zdążył urosnąć o 7 milimetrów. Ponownie posłuchamy gdzie to samo przyrodzenie Jackowi Kurskiemu wsadzi młody raper, a Papuga będzie tylko i wyłącznie mnożyć durne domniemania odnośnie ojca muzyka. Ale potem wjeżdżają Kiss cam i Szafir, które w różnych stopniach pokazują romantyczną i emocjonalną stronę Matczaka Juniora oraz zamykający Młody bachor. Wszystkie stawiają pytanie - czy faktycznie główny bohater, w zgodzie ze scenariuszowymi prawidłami dotyczącymi protagonistów, przeszedł jakąkolwiek przemianę? Sam ma nadzieję, że nie i że nie stanie się to w obrębie widzialnego horyzontu czasowego.
To w dużej mierze narracyjne meandry Młodego Matczaka. Jak to wygląda muzycznie? W przeważającej większości bardzo dobrze. To album wyprodukowany w większości bez zarzutów. Zdecydowany gros podkładów albo bangla, albo intryguje kreatywnymi zabiegami rodem z odważniejszych zagrań zgrai producentów, którą Kanye zgromadził na The Life of Pablo. Ale swoje echa mają też bubbletrapowe patenty Pi'erre'a Bourne'a. Na pochwały zasłużyli przede wszystkim Pedro (Nasza klasa ale to DRILL czy Faka), Sir Michu (Blok), Deemz (Młody Bachor), Trooh Hippi (Patoreakcja) i Kubi Producent (Kurtz). W zasadzie wszyscy beatmakerzy na potrzeby tego longplaya dostarczyli swoje najlepsze podkłady. Miks i mastering stoi na podobnie wysokim poziomie (a to serio rzadkość w polskim hh). Mankamenty? Nie łykam raczej bez popity numerów, w których wjeżdża gitara akustyczna (La La La (Oh Oh) czy Kiss cam). Wydają się one nieco cyniczną zagrywką: niezobowiązującymi, nagranymi w nieco ironicznym tonie – i zrobionymi od linijki – letniakami obliczonymi na konkretną grupę demograficzną. Zwrota Taco jest z kolei mniej angażująca niż wspomniana już minuta ciszy. Highlighty? Doceniam zapożyczone od Cartiego i Kanye’ego wariactwo SKUTEGO BOBO. Patoreakcja w kontekście całego albumu brzmi wyśmienicie. Natomiast, całkiem bez jaj, największym triumfem tego albumu jest numer Maty z Popkiem. Nasza klasa ale to DRILL w najlepszy sposób pokazuje, że pochodzenie klasowe może różnić, ale emocje łączą. O rozłące z ziomalami bywalec schodków opowiada z perspektywy rozjazdów wymuszonych angażami na prestiżowe uczulnie. Albański król wjeżdża z kolei z naprawdę wzruszającą odą do kamratów, których pozostawił w UK.
Wnioski końcowe? Całkiem lubię 100 dni do matury i Młody Matczak podobnie mi nie przeszkadza, a miejscami mocno angażuje. Mata ma skillsy, kreatywnie operuje swoim głosem (a niezręczności w jego modulacji są raczej przemyślanym i czujnym zabiegiem). Oczywiście, chciałbym by ten album mówił więcej i wychodził naprzeciw pewnym tezom, ale totalnie rozumiem tę linię programową. Efektem jest wydawnictwo całościowo udane. Następne takie już nie wystarczy. A teraz niech wszystko płonie wokół przyzwoitej muzyki.