Gdy Jerzy Paczkowski wymieniał dwa powody, dla których Polska mu zbrzydła, nie miał na myśli piłkarskiej reprezentacji. Ale kolejny już mecz z rywalem najwyższej półki pokazał, że Paulo Sousa doszedł do podobnych wniosków, co autor “Refleksji patrioty”. Że bez strachu i z rzetelnie realizowanym planem, można osiągnąć więcej, niż licząc na ingerencję sił nadprzyrodzonych i losowość futbolu, która czasem pozwoli szczęśliwie zremisować.
Wszyscy aż za dobrze znają w Polsce zwroty, których trenerzy zwykli używać przed tego rodzaju meczami. “Czekają nas fragmenty, w których będziemy musieli cierpieć”. “Najważniejsza będzie koncentracja i dyscyplina w obronie”. “Trzeba ten mecz wybiegać i dać z wątroby”. “Z dziesięciu meczów z Anglikami dziewięć byśmy przegrali. Ale ten jeden raz wszystko jest możliwe”. Każde zdanie w odniesieniu do warszawskiego starcia okazałoby się prawdziwe. Były fragmenty, w których trzeba było cierpieć. Koncentracja i dyscyplina w obronie zawsze są bardzo ważne. Wybieganie meczu to warunek, bez którego nie można liczyć w międzynarodowej piłce na nic. Dawanie z wątroby to konieczność, gdy chce się ograć silniejszego rywala, a Kamil Glik potraktował to chyba nawet dosłownie, ciągle trzymając się za okolice tego narządu. I z dziesięciu meczów z Anglikami pewnie przegralibyśmy dziewięć. Te aspekty meczu, które trener szczególnie akcentuje już dzień wcześniej na konferencji, zwykle zapowiadają jednak, co się wydarzy. Modlitwę o zwycięski remis. O to, że pan Turek skończy ten mecz. Że objawi się nagle jakiś człowiek, który zatrzyma Anglię albo inny “Książę Paryża”, dzięki któremu uda się obronić Częstochowę, sprawnie parkując autobus.
WYŻSZE ZASIEKI
Paulo Sousa uznał jednak inny aspekt za kluczowy dla osiągnięcia korzystnego wyniku przeciwko wicemistrzom Europy: “Musimy sprawić, by przez jak najdłuższy czas mecz toczył się z dala od naszej bramki. Byśmy nie dawali się spychać do głębokiej defensywy” - mówił. To może i brzmi logicznie, ale w polskiej kulturze piłkarskiej jest antyintuicyjne, bo wszystkie nasze wielkie wyniki, od Wembley 1973, po Warszawę 2014, zostały osiągnięte bronieniem z pełnym poświęceniem własnego pola karnego. Nie trzeba się zresztą cofać tak daleko, bo jesienne mecze z Holandią i Włochami za Jerzego Brzęczka były rozgrywane wedle dokładnie takiego schematu: ustawić się w okolicach własnej bramki i wybijać nadlatujące piłki. Tymczasem Sousa wiedział, że mecz, w którym za długo będzie trwała okupacja naszej “szesnastki”, na pewno źle się skończy. Zasieki chciał postawić zdecydowanie wyżej.
ODRZUCENI RYWALE
To nie był z jego strony nowy pomysł, bo bardzo podobnie podszedł też do meczów z Anglią na Wembley i z Hiszpanią podczas Euro 2020. Co znamienne, dwa z nich zremisował, a w trzecim był bardzo blisko. W spotkaniach z Anglikami gra toczyła się na polskiej tercji przez 31 i 33% czasu gry. Z Holandią w Amsterdamie było to 41%. Ogółem w żadnym meczu za poprzedniego selekcjonera nie udało się rywala najwyższej klasy tak długo i tak skutecznie trzymać rywala z dala od polskiego pola karnego, jak w obu starciach z Anglią. Ten plan w pierwszej połowie świetnie się układał. Rywale przez pierwsze pięćdziesiąt minut nie oddali żadnego celnego strzału. Polacy byli na tyle zdyscyplinowani, że niemal nie tracili piłek. Poszczególne fazy gry zmieniały się najczęściej poprzez stałe fragmenty gry czy zakończenie akcji, a nie po odbiorach czy przechwytach Anglików. A to pozwalało dobrze się organizować. Dopiero w doliczonym czasie pierwszej połowy nastąpił pierwszy moment, w którym Polacy zostali zepchnięci głębiej pod własną bramkę. Chwilowe oblężenie przerwał jednak najpierw rzut wolny dla gospodarzy, a potem sędzia.
AKTYWNY ODBIÓR DRUGIEJ LINII
Kluczem była aktywna obrona w środkowej strefie boiska. Polacy, podobnie jak w poprzednich meczach z najsilniejszymi rywalami, porzucali hybrydowe ustawienie, grając klasyczną trójką środkowych obrońców i duetem wahadłowych. Zaczęli jednak spotkanie z innym nastawieniem niż w starciach z Hiszpanią i marcowym z Anglią. Na Wembley weszli dość przestraszeni i szybko pozwolili gospodarzom złapać właściwy rytm, samemu wchodząc w mecz dopiero w drugiej połowie. W Sewilli przeciw Hiszpanii ruszyli od wysokiego pressingu, w którym wyglądali nieźle. Gdy jednak opadli z sił, wpadli w dołek, w którego trakcie stracili gola i wypisali się z gry na kilkadziesiąt minut. Tym razem znaleźli balans, odpuszczając zbiorowe bieganie za rywalem już w jego tercji, czym zajmowali się jedynie dwaj napastnicy, za to nastawiając się na agresywny odbiór w środkowej strefie. Co ważne, zajmowali się tym nie tylko środkowi pomocnicy, ze świetnie grającym Grzegorzem Krychowiakiem na czele, ale też linia obrony, której członkowie ochoczo doskakiwali do rywali, nie dając im swobody. Nie pozwalało to na stwarzanie sytuacji, ale znakomicie zabezpieczało własną bramkę. Wojciech Szczęsny przed przerwą nie miał co robić.
DYLEMAT Z KRYCHOWIAKIEM
Tuż po przerwie Polacy po raz pierwszy dali się złapać na kontratak, gdy przestrzenie w strefie środkowej zrobiły się zbyt duże i w tym momencie dali się wybić ze swojego sposobu gry. Anglicy zaczęli ich wpychać coraz głębiej, gracze Sousy mieli coraz większe problemy z utrzymaniem się przy piłce i wyjściem spod pressingu. Coraz więcej było sytuacji, w których jeden zły ruch w polu karnym mógł się zakończyć stratą gola. Sfrustrowany przedłużającym się bieganiem za piłką Krychowiak dał w 60. Minucie sygnał do agresywniejszego odbioru, ostro wchodząc w rywala, za co został ukarany żółtą kartką. A w głowie selekcjonera musiał się zacząć rozgrywać dylemat. Niewątpliwie miał świadomość, że lider drugiej linii rozgrywał najlepszy mecz od marcowego starcia na Wembley, zaliczał najwięcej odbiorów i przechwytów w drużynie, połykając piłki pchane przez Anglików w stronę bramki Szczęsnego. Wiedział też jednak, że to idealne okoliczności, by Krychowiak złapał drugą żółtą kartkę, jak ze Słowacją. A nikt nie lubi popełniać dwa razy tego samego błędu. Krychowiak osiem minut po złapaniu kartki opuścił boisko.
BRAK LIDERA
Po spotkaniu inaugurującym dla Polaków Euro 2020 wielu reprezentantów wspominało kluczowy moment tamtego meczu, czyli niedogadanie się w kwestii tego, kto ma przejąć opuszczoną przez wykluczonego Krychowiaka strefę przy rzucie rożnym dla rywali. To, co zdarzyło się w 78. minucie, przywołało wspomnienia z Sankt-Petersburga. Nie chodzi tylko o to, że Jakub Moder fatalnie stracił piłkę na własnej połowie, co wcześniej się nie zdarzało, lecz także o to, jak zdezorganizowana była po tej stracie polska druga linia. Damian Szymański, zanim został najbardziej niespodziewanym bohaterem narodowym, mógł zostać jednym z winnych porażki. Bo po przyjęciu piłki przez Harry’ego Kane’a, nie zrobił tego, czym tak dobrze zajmował się Krychowiak.
UWOLNIONY KANE
Kane miał przez większość meczu trudne życie, bo podczas gdy Jan Bednarek i Paweł Dawidowicz ochoczo wyskakiwali z obrony, by przechwycić kogoś szarżującego w drugiej linii, Kamil Glik cały czas był blisko gwiazdy reprezentacji Anglii. Jakkolwiek to brzmi, gdy mowa o czołowym napastniku świata oraz obrońcy grającym w Serie B: Glikowi zawsze dobrze szło z atakującymi o profilu Kane’a — rosłymi, silnymi, typowymi dziewiątkami. Znacznie gorzej jest z przeciwnikami pojawiającymi się w różnych miejscach, cofającymi się, ruchliwymi pchełkami. Gdy chodzi o fizyczną walkę, wsadzanie nogi pod pachę rywala i łokcia przed jego szyję, Glik, zachowując proporcje, przypomina Giorgio Chielliniego. Twardego chłopa, przyklejonego do rywala, na którego nikt nie lubi grać. W 71. minucie Kane postanowił się od niego uwolnić — cofnął się do drugiej linii i w takiej sytuacji powinien zostać przejęty przez defensywnego pomocnika. Kiedy dostał jednak piłkę, okazało się, że teoretycznie ma wokół siebie czterech rywali, ale w praktyce żaden ani nie utrudnia mu oddania strzału, ani nie zasłania mu drogi do bramki. Jeśli piłkarze czasem zdziwieni mówią, że trenerzy zwracają im uwagę nawet na ustawienie kilka metrów w jedną czy drugą stronę, tu widać dlaczego.
Szymański był ustawiony zbyt blisko boku, Moder próbował ratować sytuację, ale nie zdążył, nim pocisk został odpalony. Inna sprawa, że sytuacja nie musiała wcale skończyć się golem. Strzał był dobry, ale na pewno nie doskonały. Przypominał klasycznego Wojciecha Szczęsnego w kadrze: nie zawinił, lecz nie pomógł.
ODKUPIENIE WIN
Futbol jest jednak na tyle dobrotliwy, że zawsze daje możliwość odkupienia win. Czasem nawet w tym samym meczu. Kiedy Polacy, zmuszeni już do zaatakowania bramki Jordana Pickforda, przeprowadzali jedną z ostatnich szarż, kluczowe okazało się właśnie wejście Szymańskiego z głębi pola. Ruch Karola Świderskiego w stronę bramki sprawił, że stoperzy musieli podążyć za nim, co sprawiło, że przy dośrodkowaniu Roberta Lewandowskiego na dalszy słupek Luke Shaw nagle musiał wybierać, którego z dwóch zawodników pilnować — zamykającego akcję Przemysława Frankowskiego, czy Szymańskiego, którego Jack Grealish stracił z radarów.
Kiedy zorientował się, że piłka jest grana do Szymańskiego, było już za późno, by naprawić błąd kolegi. Przegrał pojedynek z nabiegającym rywalem, którego w pierwotnej wersji kadry na wrześniowe zgrupowanie nawet nie było. Pojawił się w niej dopiero w wyniku kontuzji innych.
UNIKNIĘTY PECH
Kiedy zremisuje się po golu w doliczonym czasie gry, jest pokusa, by mówić o szczęśliwym wyniku. Jednak tak naprawdę to rezultat znacznie bardziej zasłużony niż porażka 0:1. Polacy nie tyle mieli szczęście, ile uniknęli pecha. Anglicy nie stworzyli pod polską bramką ani jednej tak dogodnej sytuacji, jak ta Szymańskiego. Zresztą statystyka spodziewanych goli z tego spotkania nie pozostawia wątpliwości: 0,96 do 0,56 dla Polski. Z przebiegu gry to remis ze wskazaniem na Anglię, z oceny jakości sytuacji – z przewagą Polski. Ale w każdym przypadku remis. Nikt tu nikogo nie zdominował na tyle, by mógł być niezadowolony z remisu.
BEZ STRACHU
Sousa mówił na konferencji prasowej, że wyniki jego drużyny to kwestia perspektywy: tam, gdzie wielu widzi, że drużyna w każdym meczu traci gola, on widzi, że w każdym strzela. I rzeczywiście po takich wieczorach robi się to coraz bardziej imponujące. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że dokładnie połowa goli straconych przez Anglię w 2021 roku padła w meczach z Polską. Teoretycznie to cecha typowa dla naszej piłki, czyli rozgrywanie znacznie lepszych spotkań z silniejszymi od siebie niż ze słabszymi. Jednak o ile sposób gry ze słabszymi i średnimi się nie zmienił, przysparzając drużynie wiele nerwów oraz krytyki, o tyle jedno już po miesiącach z Sousą widać: kompletnie zmienił taktyczne i mentalne podejście do meczów z silniejszymi od siebie. Meczami z Anglią i Hiszpanią pokazał, że nie trzeba się bać, tylko grać. Coraz mniej trzeba się obawiać, że mecz Polski z silnym rywalem zakończy się laniem albo jakimś obrazem totalnej nędzy i rozpaczy. Coraz bardziej można liczyć na mecz na styku, w którym Polacy będą wprawdzie odstawać umiejętnościami, ale jednocześnie będą szczerze wierzyć, że konsekwentną realizacją dobrze znanego planu są w stanie to zniwelować. Polscy piłkarze wiedzą już, że do osiągania celów nie zawsze potrzebna jest woda święcona. Czasem wystarczy zwykłe mydło.