Dziewięć medali – tyle, ile łącznie zdobyli… na wszystkich igrzyskach od Aten włącznie. To więcej niż którakolwiek reprezentacja w historii, więcej niż słynny „Wunderteam”, który w szczycie formie przywiózł ich osiem… z Tokio. Nas jednak najbardziej cieszy to, że ten fantastyczny sukces nie jest wcale dziełem przypadku.
Dwa medale w Atenach, dwa medale w Pekinie, dwa medale w Londynie i trzy medale w Rio de Janeiro – do momentu igrzysk w Tokio polska lekkoatletyka była ważną częścią polskiej reprezentacji olimpijskiej, ale w XXI wieku jeszcze nie zdarzyło się, by choć zbliżyła się do poziomu, jaki oglądaliśmy w Japonii. Patrząc na suche statystyki ktoś mógłby stwierdzić, że Tokio jest wypadkiem przy pracy i za chwilę wrócimy do rzeczywistości. Jednak patrząc szerzej – polska lekkoatletyka pracowała na to od dawna.
POTENCJAŁ ZEBRANY
Drużynowi Mistrzowie Europy (dwukrotnie), zwycięzcy klasyfikacji medalowej mistrzostw Europy, masa medali na mistrzostwach świata, mimo ogromnej konkurencji – wszystko to w ostatnich latach było dziełem naszych lekkoatletów. To nie dobry wynik w Tokio, a słabsze wyniki w Rio czy Londynie były wypadkami przy pracy. Wtedy wielu mówiło: „no tak, żyłujemy się na mistrzostwach świata i Europy, a jak przychodzą igrzyska to inni mają formę, a my zostajemy z tyłu.” – nawet jeśli kogoś takie słowa irytowały (wiedząc o naszym potencjale), to nie da się ukryć, że czyste statystyki tylko to potwierdzały. Polska kadra była wszechstronna, utalentowana, a i tak na igrzyskach polegaliśmy wyłącznie na naszych „rzutowych” nazwiskach – Anicie Włodarczyk, Piotrze Małachowskim czy Tomaszu Majewskim. Od 2008 roku spoza tej trójki, która dała nam łącznie 4 złota i 2 srebra, medal zdobył jedynie Wojciech Nowicki (brązowy w Rio).
A talentu mieliśmy naprawdę sporo. Solidnych zawodników nie brakowało niemal w żadnej lekkoatletycznej specjalności. Rzuty – oczywiście i to w niezliczonych ilościach, w skokach również, choć na mniejszą skalę, pojawiały się talenty, choćby Piotr Lisek czy Paweł Wojciechowski. O biegach nawet nie wspominamy, bo jak na europejski kraj to możemy wręcz mówić o polskiej szkole średnich dystansów. Adam Kszczot, Marcin Lewandowski, Joanna Jóźwik, Angelika Cichocka, Sofia Ennaoui, Mateusz Borkowski czy nawet pojedyncze wyskoki zawodników pokroju Artura Kuciapskiego sprawiały, że zarówno 800, jak i 1500 metrów były dla nas niezwykle emocjonujące. Do tego doszły coraz lepsze wyniki kobiet na dystansie 400 metrów, gdzie pójście całą ławą pozwoliło na złożenie naprawdę mocnej sztafety. Jedynie na długich dystansach nie widać Polaków, choć to akurat międzynarodowo „zabetonowane” konkurencje.
Powrót „czwartków lekkoatletycznych”, program „Lekkoatletyka dla każdego”, dobre zarządzanie dyscypliną, coraz więcej odpowiednich stadionów, coraz większa popularność, a co za tym idzie – pieniądze ze sponsoringu. Od dłuższego czasu najlepsi polscy lekkoatleci nie muszą martwić się o nic, czego nie można powiedzieć o topowych zawodnikach z innych dyscyplin. To wszystko sprawia, że lekkoatletykę w Polsce chce się i - przede wszystkim - da się trenować na naprawdę wysokim poziomie.
POTENCJAŁ WYPEŁNIONY
Masa co najmniej solidnych zawodników w różnych konkurencjach nie jest więc przypadkiem, a swego rodzaju wykształconym systemem, który funkcjonuje w polskiej lekkoatletyce przynosząc nam rezultaty. Zwycięstwa w Drużynowych Mistrzostwach Europy pokazywały głębię reprezentacji, ponieważ są to chyba jedyne lekkoatletyczne zawody, na których bardziej sprawdza się fundamenty rozwoju danego kraju niż poziom jego największych gwiazd.
Przez kilka przypadków odmieniliśmy już słowo „solidny”. Tego typu lekkoatletów i lekkoatletek mieliśmy coraz więcej, a kolejne talenty ciągle się pojawiały i pojawiają, jednak nie trzeba eksperta, by stwierdzić, że do medali olimpijskich sama solidność nie wystarczy. Potrzeba wystrzału talentu na poziom światowy, niemalże elitarny, bo nawet z grona światowych talentów zaledwie trójka może przywieźć medal z igrzysk.
W skrócie – potrzeba było gwiazd i było to oczywiste, jednak w jakim kraju jest większa szansa na rozwój i wypełnienie dużego potencjału danego zawodnika? W takim, w którym pracuje się niemalże samodzielnie, bez niczyjej pomocy? Czy w takim, który lekkoatletyczne fundamenty ma na coraz wyższym poziomie?
Oczywiście, że w tym drugim, a Polska jest pod tym względem w ścisłym topie europejskim. Na świecie coraz mniej krajów nam pod tym względem odstaje, o ile w ogóle ktokolwiek poza Stanami Zjednoczonymi. Jest szkolenie, są warunki, a polscy lekkoatleci również to widzą. Jeżdżą na międzynarodowe mitingi, rywalizują z najlepszymi znacznie częściej niż kiedyś, a to buduje ich pewność siebie. Brzmi prosto, ale takie proste detale często decydują o tym, czy sukces przyjdzie w najważniejszym momencie. Wystarczy spojrzeć na „Aniołki Matusińskiego”, które już po eliminacjach nie boją się mówić o tym, jakie są mocne. Na Dawida Tomalę, który nie boi się zaatakować, mimo że faworyci się przed tym wstrzymują czy Patryka Dobka, który nie ma problemów, żeby wciskać się łokciami w najmniejszą szczelinę biegnąc z najlepszymi na świecie.
GRAD MEDALI
To wszystko musiało w końcu wypalić. I wypaliło – w idealnym momencie. Cztery medale przyszły w „naszym” rzucie młotem, co dziwić nie powinno, jednak dużo musiało się wydarzyć, by w Tokio do tego doszło. Paweł Fajdek musiał się przełamać psychicznie, Malwina Kopron w odpowiednim momencie wyjść przed szereg (szczególnie z presją, że medal jest w jej zasięgu już w trakcie konkursu), a Anita Włodarczyk wrócić do zdrowia. Miewaliśmy po dwa medale MŚ u mężczyzn i u kobiet (Włodarczyk i Kopron w Pekinie w 2017), ale to wszystko były jedynie szanse i potencjał, z którego należy skorzystać. Na szczęście dla nas – polscy młociarze skorzystali z tego idealnie.
Kolejnym dużym talentem, który urósł na polskiej „ziemi miotaczy”, jest Maria Andrejczyk. Talent, który wybuchł na igrzyskach w Rio, a mimo to do medalu zabrakło centymetrów. Talent, który musiał męczyć się z potężnymi problemami zdrowotnymi, by w końcu, w przełożonych (dla Marii to słowo klucz, rok temu mogła nie być gotowa) igrzyskach zdobyć srebrny medal.
Dawid Tomala jest w tej grupie sensacją, ale i przykładem wspomnianej pewności siebie. Stwierdzenie, że słabe tempo go nudziło, dlatego poszedł i wygrał, jest z jednej strony zabawne, ale z drugiej pokazuje świadomość własnych możliwości. Gdzie się podziało „może się uda, rywale są mocni, będzie ciężko, lepiej nie ryzykować”? U Tomali tego nie było – czuł się mocny, więc poszedł i wygrał. Koniec, kropka.
I na koniec biegi. Te biegi, które dawały nam medale mistrzostw świata, by na igrzyskach nie umieć się wzbić na absolutnie elitarny poziom od 1980 roku. W Tokio się wzbiły i to w każdym kolorze olimpijskiego krążka. Brąz trafił do Patryka Dobka, którego sukces jest niejako podsumowaniem lat Kszczota i Lewandowskiego. Autorem sukcesu Patryka jest w końcu m.in. Zbigniew Król, były trener Kszczota, z którym nasz biegacz zdobywał medale mistrzostw świata. To w końcu on namówił Dobka na średnie dystanse i jakże jesteśmy mu wdzięczni! A w poczekalni są już przecież Mateusz Borkowski czy fenomenalny Krzysztof Różnicki, kolejny ogromny talent wśród polskich „średniaków”.
W to że nasza sztafeta 4x400 metrów zdobędzie medal wierzyliśmy od dawna, jednak ta wiara opadła w sezonie olimpijskim po kontuzjach… w sumie każdej z zawodniczek. Liderka Justyna Święty-Ersetic i Anna Kiełbasińska do końca nie wiedziały, czy wystąpią na igrzyskach, a i reszta miała w tym sezonie sporo przeszkód do przeskoczenia. Jedynym plusem zdawała się być Natalia Kaczmarek, której talent znacząco się w tym sezonie rozwinął.
Wszystko jednak „kliknęło” w odpowiednim momencie. Zdrowie, talent i forma. Każda z naszych pięciu medalistek była w Tokio w życiowej formie, co dało niezwykle ważny i wartościowy srebrny medal. Z tyłu zostały i Jamajki, i Brytyjki i Holenderki, czyli wszystkie sztafety, których nieco baliśmy się przez cały sezon. Trener Aleksander Matusiński zaczyna z kolei uchodzić za geniusza, bo tak przygotowanej sztafety 4x400 metrów nie mieliśmy… nigdy? I to z tymi wszystkim problemami.
„Aniołki Matusińskiego” napędziły też sztafetę mieszaną, która jednak nie osiągnęłaby sukcesu, gdyby nie panowie – Karol Zalewski, Kajetan Duszyński i Dariusz Kowaluk – również będący w życiowej formie. Kowaluk, nigdy wcześniej niebiegający poniżej 46 sekund, pobiegł w Tokio trzy biegi i w każdym wyraźnie tę granicę złamał. Duszyński zakończył znakomitym finiszem, dającym nam złoto, a Zalewski osiągał takie międzyczasy, że kibice i eksperci w Polsce łapali się za głowy. Historyczne, cudowne złoto, które rozpoczęło dorobek medalowy lekkoatletów w Tokio. Zakończyła go sztafeta żeńska, co może się wydawać klamrą idealną.
NAJLEPSI W HISTORII
4 złote, 2 srebrne i 3 brązowe medale – więcej krążków zdobyły w Japonii jedynie Kenia i Stany Zjednoczone. To najlepszy występ polskich lekkoatletów w historii, lepszy nawet od słynnego Wunderteamu z gwiazdami pokroju Ireny Szewińskiej, Zdzisława Krzyszkowiaka czy Józefa Szmidta. Czy będzie łatwo go powtórzyć? Nie, na pewno nie. Może się wręcz okazać, że na długo będzie to wyznacznik niemalże perfekcyjnego występu. Jednak nie spodziewamy się też szybkiego powrotu do dwóch medali naszych lekkoatletów – to w końcu nasza dyscyplina.
Na dodatek przy odrobinie szczęścia mogliśmy mieć tych krążków nawet więcej. Nieudany występ Marcina Krukowskiego, kontuzja Marcina Lewandowskiego i pośrednio kontuzja Piotra Liska, która nie pozwoliła mu zbudować formy, mogły nam odebrać co najmniej jeden medal. W kolejce czekają też kolejne talenty, jak wspomniany Różnicki. Polska lekkoatletyka ma się dobrze. W końcu wypełniła potencjał i wiele wskazuje na to, że na razie nigdzie się nie wybiera.
Tekst we współpracy z Samsung Polska