W czasach, gdy nie było Youtube’a takie mecze wypalało się na płyty CD i chowało głęboko w kartonie. We wcześniejszych latach były to kasety VHS, odwijane tak często, że w końcu odmawiały współpracy. Zapraszamy na sentymentalną podróż.
Dziś wszystko mamy dostępne od ręki. Wystarczy pół godziny, żeby zaserwować sobie podróż od dzikiej radości Sergio Aguero w meczu z QPR do fantastycznego Liverpool - Borussia 4:3, gdy Dejan Lovren sprawił, że Anfield odpłynęło.
Wybrałem pięć meczów, choć mógłbym zanurzyć się w tym na dwa dni i równie dobrze wypisać na kartce pięćdziesiąt. Nie da się ich sklasyfikować, bo dla każdego inny moment był ważny. Kibic Barcelony poczuje ciarki na myśl o Real - Barca 2:3 i bramce Messiego w 92. minucie. Fan Tottenhamu powie, że spotkanie z Ajaxem z tamtego roku było obłędne. I nawet ludziom z Newcastle trudno odmówić racji, gdy stwierdzą: 4:4 z Arsenalem, bomba Cheicka Tiote i trzęsienie ziemi na St. James’s Park. Lista jest długa, można żonglować do woli.
Trudno opisać, co tam się wydarzyło. To znaczy można, tylko po co, skoro żadne słowa nie oddadzą tych emocji i karuzeli, na którą ktoś wrzucił kibiców, opłacił bilet i zakręcił z całych sił. Borussia w ćwierćfinale Ligi Europy prowadziła już 3:0. Gdy Juergen Klopp schodził do szatni na przerwę, wydawało się, że to już koniec. A potem bach - jeden, bach - dwa, Liverpool ruszył jak szalony, odrabiając straty do 3:3. Ten wynik wciąż nie promował drużyny z Anfield. Ale, gdy w ostatniej minucie piłka trafiła na prawą stronę do Jamesa Milnera, stadion wstał z miejsc. I za moment wybuchnął. Ten klub chyba naprawdę jest stworzony do wielkich meczów. Tak samo jak Klopp wydaje się idealnym bohaterem dla tej publiczności. Po główce Lovrena i szalonym zwycięstwie 4:3 nawet najwięksi sceptycy Niemca stali się jego wyznawcami. A najlepsze, że ta podróż nadal trwa!
Mecz, który nie ma swojego odpowiednika w historii piłki. 185 razy w europejskich pucharach zdarzało się, że drużyna przegrywała pierwsze spotkanie w stosunku 0:4. I tyle samo razy odpadała. Barca też miała być takim trupem. Potrzebowała wbić cztery gole, a wbiła sześć. Hiszpanie uwielbiają słowo „remontada”, ale dopiero tamtego wieczoru zaserwowano im pełen serwis. To był mecz, który być może zdarza się raz w życiu. Być może futbol niczego lepszego już nam nie zaserwuje. Z drugiej strony ile razy już tak myśleliśmy? A potem zawsze z kapelusza wypada coś nowego! To była piłkarska miazga: atak za atakiem, gniecenie rywala siłą woli. Przecież jeszcze w 88. minucie gospodarze do awansu potrzebowali trzech goli. W kwestii niemożliwego Barca przebiła wszystko, co do tej pory widzieliśmy. Nie zmienią tego dywagacje na temat sędziów i nieistniejącego wówczas VAR-u. Absolutnie wielki mecz.
Aguero, Aguero, Aguero! Od razu w uszach dzwoni epicki komentarz Andrzeja Twarowskiego i gol, po którym Manchester City oszalał z radości. To jedna z tych bramek, która zawsze będzie gdzieś na wierzchu pamięci. To jest wariactwo. I dlatego warto do niego wracać. W tym całym szaleństwie mało osób wspomina jednak, że chwilę wcześniej, w 92. minucie do siatki trafił też Edin Dżeko. I to ten moment był dla Manchesteru City podpięciem pod respirator. Z dzisiejszej perspektywy trudno to objąć wyobraźnią. Masz dwie, albo trzy minuty na strzelenie dwóch goli i robisz to. Nie interesuje cię, że Manchester United wygrywa w tej chwili z Sunderlandem i ma w rękach mistrzostwo. Przecież karta można się zawsze odwrócić, prawda? Ten mecz jest tego dobitnym przykładem. Wiary do końca i grania po sam gwizdek. Dla Manchesteru City był to pierwszy tytuł od 1968 roku.
Alex Bellos, autor świetnej książki „Futebol” pisał kiedyś, że każdy kraj ma swoją Hiroszimę. Dla Brazylii traumą jest porażka z Niemcami w półfinale mundialu w 2014 roku. Żaden gospodarz w historii nie poniósł takiej klęski. Można zakładać, że nawet Katar za kilka lat nie pokryje się podobnym wstydem. A Brazylia musi z tym żyć. To się wciąż wydaje nierealne: 0:5 już po pół godzinie gry i Matts Hummels mówiący: „w drugiej połowie spasowaliśmy, bo nie chcieliśmy się nad nimi pastwić”. Warto ten mecz i ten mundial obejrzeć głównie ze względu na Niemców: na formę Toniego Kroosa i gole Thomasa Muellera. Przede wszystkim na szczyt, po którym wówczas jako drużyna stąpali. Niemieccy naukowcy obliczyli, że sekwencja „przyjęcie-podanie” wniosła wtedy 0,9 sekundy. To była maszyna. Nie dziwne, że z takim wyrachowaniem podziurawili Canarinhos.
Oni już tak mają. Znowu pokazali, że niemożliwe nie istnieje. Nie mieli Salaha i Firmino, w Anglii po zwycięstwie City nad Leicester tytuł powoli wymykał im się z rąk, a do tego w pierwszym meczu przegrali 0:3. Ale Klopp już nie takie rzeczy przechodził. Skoro dali rady w 45 minut ograć Borussię, to mogli zrobić to samo również z Barceloną. Dzisiaj można mówić, że to spotkanie znakomicie obrazuje mentalność Liverpoolu. The Reds od początku rzucili się na Katalończyków, dobrze wiedząc jakim potencjałem dysponują. Skoro największe gwiazdy trapiły kontuzje, to za strzelanie wzięli się bohaterowie drugoplanowi: Origi i Wijnaldum. A Barca stała - zrezygnowana, jakby czuła, że tego dnia na Anfield istnieje tylko jedna drużyna. Świetnie ogląda się choćby gola na 4:0, sprytny zabieg Alexandra-Arnolda przy rzucie rożnym i wrzutkę do Origiego, gdy piłkarze Valverde ucięli sobie drzemkę. Klasyczny blackout.