Najlepszy film Wesa Andersona? Chyba spośród tych, które wyszły w tym roku (RECENZJA NR 2)

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
Wes Anderson French Dispatch
fot. 20th Century Studios Polska

Już dawno żadna premiera nie spolaryzowała redakcji newonce aż w takim stopniu. Kilkanaście dni temu Kurierem francuskim z Liberty, Kansas Evening Sun zachwycał się Marek Fall. Jacek Sobczyński wchodzi w polemikę.

Zadrżałem, kiedy usłyszałem, że Anderson kręci nowy film w hołdzie dla prasy. Od blisko dekady, czyli premiery Moonrise Kingdom, ostatniego naprawdę udanego obrazu reżysera, regularnie wpada w pułapkę, zastawianą przez artystyczne ego. Uwierzył, że jego cyzelowany przez lata wizualny styl pociągnie każdy scenariusz, nawet zbudowany na tak kruchych fundamentach, jak Grand Budapest Hotel. A przecież to właśnie tradycyjna prasa papierowa jest impregnowana na wszelkiej maści stylistyczne fikoły. Wątłą treść można zamaskować w sieci czy przed kamerą, ale już regularny, pisany artykuł oddziela chłopców od mężczyzn. Albo masz jakościową treść, albo giniesz, zmięty w koszu na papiery.

To nie tak, że tej jakości w Kurierze francuskim nie ma. Ale to jest ten film, w którym Wes Anderson zwyczajnie przedobrzył.

Struktura fabuły ciekawa – mamy intro, czyli przywitanie się z redakcją amerykańskiego magazynu, wydawanego we francuskim, fikcyjnym miasteczku. Jest skrupulatny – jak mało kto – naczelny, jest pomykający po wyboistych uliczkach zwariowany, rowerowy reporter, jest dziwak, który oddaje jeden artykuł od 30 lat. Jak to w redakcji i jak to u Andersona – uwaga, zgrany zwrot wytrych, za który naczelny Kuriera pewnikiem dałby mi w łeb – galeria sympatycznych dziwaków, których nie da się nie lubić. Ale naczelny w łeb nie da, bo... właśnie zmarł. Zgodnie z jego ostatnią wolą redakcja pisma ma przygotować numer, będący zwieńczeniem jego wieloletniej obecności na rynku. A potem rozejść się i poszukać nowej pracy, co nie będzie przynajmniej na początku szczególnie trudne, bo opiekuńczy naczelny przygotował wszystkim konkretne odprawy.

Artykuły są trzy, a każdemu Wes Anderson poświęca osobne pół godziny filmu, ale nie ma co powtarzać, o czym opowiadają konkretnie, skoro fabularny plot dokładnie opisał w swojej recenzji Marek Fall. I słusznie zauważył, że wszelkiej maści kreatywni jak glob długi i szeroki, rżną z Andersona ile popadnie, przejmując symetryczne kadry, głębokie nasycenie pastelami czy leniwe flow narracji. Takie mrugnięcie okiem do wszystkich, którzy go znają. Tak samo mruga w Kurierze sam reżyser, nawiązując w swoich historiach do konkretnych zjawisk. Paryska rewolta studencka z 1968 roku. Historia pisarza i eseisty Jamesa Baldwina, który uciekł z USA do Europy przed szalejącym rasizmem. Problem w tym, że Anderson z góry zakłada uprzednie przepracowanie tematu przez swojego odbiorcę. Wrzuca widza w sam środek telewizyjnej dyskusji z Baldwinem bez czytelnego nakreślenia przyczyn sytuacji. Wikła studenta-rewolucjonistę w romans ze starszą dziennikarką. Ale już o co faktycznie chodzi w buncie – czy winny jest zakaz wstępu do żeńskiego akademika, czy generalnie wywrotowe zapędy młodego pokolenia lat 60., sprzeciwiającego się wojnie wietnamskiej i występującego naprzeciw obciążonemu traumą II wojny starszemu pokoleniu – tego nie wiadomo.

Anderson nie byłby sobą, gdyby nie podlał całości emblematycznym dla siebie, uroczym nonsensem. I tak w trzecim epizodzie historia wyobcowanego w Europie Baldwina miesza się z łotrzykowskim kinem sensacyjnym oraz wątkiem kulinarnym, a student Zefirelli tnie w szachy z lokalnym merem. Kiedy Tarantino w Bękartach wojny budował historią na nowo, on buduje opisywanie historii na nowo. Tylko znów – tych grzybów w barszczu jest zbyt wiele. Nadmiar efektownych epizodów zabija to, co i w Kurierze, i generalnie u Andersona najlepsze: portrety outsiderów, poświęcających życie konkretnej sprawie. Jak Steve Zissou albo ten słodki gamoń z Moonrise Kingdom. Tam jednak reżyser wygrał, bo skupił się na opowiedzeniu konkretnej historii od początku do końca, ozdabiając ją charakterystycznymi dla swojej filmowej kuchni smaczkami. Tu smaczki ozdabia historia. Na ekranie pojawiają się kolejne postacie, scenariusz wypełniają nowe epizody, a widz siedzi skołowany. I przygnieciony całym tym kramem.

wes anderson.jpeg
fot. 20th Century Studios Polska

Najlepiej Anderson radzi sobie na samym początku, opowiadając o genialnym twórcy – zbrodniarzu, który, żeby zabić dziesiątki lat za kratami, zaczyna paćkać obraz, którym finalnie zachwycił się świat sztuki. Może i zestawienie bufonowatych przedstawicieli kultury wysokiej, doprowadzających do absurdu interpretację artystycznej wizji typa, któremu po prostu się nudziło, to se coś tam pomalował, jest chwytem zgranym, ale użytym w Kurierze z werwą i dowcipem. Benicio Del Toro bawi się swoją dawną rolą wilkołaka (z filmu pod tym samym tytułem), Adrien Brody jest uroczy jako pretensjonalny snob, zaś posągowo piękna Lea Seydoux balansuje pomiędzy zachowaniem resztek normalności w tym zwariowanym, więzienno-artystycznym maglu, a autentyczną ekscytacją bycia muzą genialnego wyrzutka. Zresztą w ogóle aktorsko Kurier dowozi bez skuchy. Największym zaskoczeniem jest Timothee Chalamet – po W deszczowy dzień w Nowym Jorku znów pokazuje, że jeśli tylko dać mu scenariusz, w którym nie musi przez dwie godziny robić za neurotyka z oczami spaniela, to o jakość nie ma się co martwić. Jego Zefirelli jest i dowcipny, i bezczelny, i jednocześnie autentycznie zawieszony pomiędzy fascynacją wprowadzającej go w arkana seksu dziennikarki a uczuciem do ślicznej koleżanki-rewolucjonistki. Coming-of-age w cieniu walki z systemem oraz walki o stracenie cnoty. Hipisi z Hair byliby zachwyceni.

Przed seansem nie wiedziałem, że Wes Anderson kolekcjonuje archiwalne wydania The New Yorkera. Pisma w jego duchu, gdzie nienachalny, staroświecki żart krzyżuje się z trafnymi diagnozami kondycji ducha społeczeństwa wczoraj i dziś. Trochę czuć to na ekranie – Kurier francuski z Liberty, Kansas Evening Sun jest jak wizyta zachwyconego bibliofila w ogromnej czytelni, po której postanawia, że stworzy dzieło, w którym opowie o wszystkim. To zresztą przypadłość debiutantów, do których reżyser już przecież nie należy. Tym bardziej zastanawia jego osobliwy skręt.

Ale może to tylko na moment. W filmiku, który Wes Anderson nagrał dla widzów American Film Festivalu – gdzie odbyła się polska premiera Kuriera – zdradza, że właśnie pracuje nad kolejnym tytułem. Pamiętając o tym, że filmowa opowieść o francuskiej redakcji zaliczyła blisko dwuletnią obsuwę w związku z pandemią koronawirusa, możemy spodziewać się, że nowa rzecz od Andersona pojawi się szybciej niż później. Tylko niech już zostawi te stare gazety w spokoju.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.