Nalbert: Stadion Narodowy? Po meczach na igrzyskach to mój najpiękniejszy dzień w sportowym życiu (WYWIAD)

Nalbert
Fot. Handout/Getty Images

Przez lata był częścią wielkiej reprezentacji Brazylii. Z Canarinhos zdobył wszystko, co możliwe na arenie międzynarodowej, po drodze heroicznie walcząc o powrót po kontuzji. Dziś sport zamienił na dziennikarstwo i został komentatorem. Legenda siatkówki Nalbert Bittencourt w długiej rozmowie z newonce.sport przedstawia kulisy wielkiej kariery. Skąd się wzięła potężna generacja Brazylijczyków? Jak w pamięci tkwi mu katowicki Spodek i dlaczego nie potrafił się…cieszyć?

Michał Winiarczyk: Punkt widzenia na siatkówkę jest inny, gdy zamienia się parkiet na studio telewizyjne?

Nalbert Bittencourt: Bez wątpienia. Muszę być racjonalny, zostawić emocje na boku. Jako zawodnik często patrzysz przez pryzmat swojego zespołu. W telewizji wszystkie osobiste przekonania nie mogą mieć wpływu. Komentując mecze reprezentacji Brazylii nie przystoi mi być kibicem i krzyczeć z radości po każdym punkcie. Nawet komentując kluczowe mecze igrzysk moja głowa musi pozostać chłodna. Profesjonalizm to podstawa. Świetnie się odnalazłem w telewizji i chciałbym zostać tu na dłużej. Cały czas jestem przy ukochanym sporcie i w komunikacji, w której dobrze się odnajduje. Praca daje dużo satysfakcji.

Wielu dzisiejszych sportowców pracujących w telewizji patrzy na ten zawód zupełnie inaczej niż podczas kariery.

Oj tak, to prawda. Pamiętam jak po meczu spoglądaliśmy na reporterów. „Mmm…ten jest przeciwko mnie, ten nie zna się na rzeczy”. Generalnie sportowcy mają słabe oko do mediów. Z czasem, najczęściej po zakończeniu kariery, to się zmienia. Czuję jednak małą przewagę względem „normalnych” dziennikarzy. Grałem przecież ponad 20 lat, zdobywając najważniejsze światowe trofea. Kiedy muszę wygłosić jakąś opinię, analizuję sytuacje podwójnie, jako komentator oraz były siatkarz. To pomaga, bo mniej więcej mogę przekazać, co zawodnik na boisku miał na myśli zagrywając tak, a nie inaczej. Podchodzę jednak z respektem do każdego, i do sportowców i do innych dziennikarzy. Nie jestem wszechwiedzący, wiele się uczę i popełniam błędy. To naturalne.

Jak się odnajdywałeś w sytuacji, że oceniasz byłego kolegę z zespołu?

Miałem spore kłopoty z obiektywną i mocną oceną kumpli. Wraz z kolejnymi dziesiątkami meczów dyskomfort zanikał. W końcu dotarło do mojej głowy, że choć grają przyjaciele, to ja muszę wykonywać robotę najlepiej jak to tylko możliwe, to znaczy rzetelnie i obiektywnie. Moim zadaniem jest przedstawić widzom prawdziwą grę, a nie zamydlać oczu, jaki to siatkarz X jest fantastyczny, choć tak nie jest. Jeśli kumpel zagrał słabe spotkanie, muszę powiedzieć o tym widzom. Jestem w dziennikarstwie sportowym od 10 lat. Przez ten czas nie miałem żadnej afery z zawodnikiem, żadnej. Kiedy mam pochwalić, pochwalę. Kiedy mam skrytykować, też to zrobię. Najważniejsze, aby działo się to z szacunkiem.

Mistrzostwo świata kadetów i juniorów – już przed dorosłą siatkówką miałeś wiele sukcesów na koncie.

To zasługa naszej federacji. Na początku lat 80. opracowali program treningów dla najmłodszych od podstaw. Postawiono na edukację trenerów i tworzenie szkół sportowych. Wtedy też powstał boom na siatkówkę dzięki „srebrnej generacji”, czyli drużynie, która zajęła drugie miejsce na igrzyskach olimpijskich w Los Angeles. W tym samym czasie drastycznie spadła popularność koszykówki. Wysokie osoby zamiast basketu, zaczęły trenować siatkówkę. Kolejna eksplozja to Barcelona 1992. Wtedy promocją mocno zajęły się media. Miałem szczęście, bo mistrzostwa zdobywałem w 1991 i 1993 roku. Tuż po nich trafiłem do dorosłej kadry, z którą po paru latach zacząłem wygrywać. Nie byłoby jednak wielkiego zespołu z początku XXI wieku, gdyby nie system szkolenia utworzony dwadzieścia lat wcześniej.

Idealnie załapałeś się na jego początki.

Miałem 10 lat gdy kadra zdobywała srebro w 1984 roku. To był impuls do rozpoczęcia gry. Z biegiem czasu wiedziałem, że przy dużym zaangażowaniu stać mnie na profesjonalną karierę. Znalazłem w sobie talent, a poza tym szybko rosłem. Wszystkie marzenia skierowały się w kierunku „volleya”. Jestem naprawdę wdzięczny tej historycznej drużynie, bo to dzięki niej zaraziłem się miłością do sportu.

Mając sukcesy z kadrą młodzieżową i parę lat gry w seniorskich rozgrywkach zdecydowałeś się wyjechać w 1999 roku do Włoch. Czułeś przeskok sportowy i kulturowy po przeprowadzce na drugi koniec świata?

Serie A była wówczas najlepszymi rozgrywkami na świecie. Żadna inna liga nie miała do niej podejścia. W Brazylii, choć nie było źle pod względem sportowym, pojawiły się problemy ekonomiczne. Real bardzo osłabł, wiele osób i organizacji wplątało się w kłopoty finansowe. Oferta Maceraty była świetna z dwóch przyczyn. Po pierwsze, nie ma co ukrywać – pieniądze. Proponowano mi znacznie lepsze warunki niż w kraju. Ważniejsza jest jednak druga kwestia. W Italii grali wówczas najlepsi zawodnicy globu. To było dla mnie jak spełnienie marzeń móc rywalizować z czołówką w najlepszej lidze świata. Nad ofertą nie zastanawiałem się długo. Szybko spakowałem walizki, zostawiłem rodzinę, przyjaciół, ukochane Rio de Janeiro i wyleciałem do Maceraty z celem, by stać się jeszcze lepszym siatkarzem.

Byłem bardzo nakręcony na doskonalenie się. Nie zwracałem uwagi na rzeczy, które mogły mnie rozkojarzyć. Szybko zaadaptowałem się do nowych warunków. Bardzo dobre jedzenie i treningi sprawiały, że chciało się cały czas pracować. Klub niesamowicie dbał o mnie. Mogłem na nich liczyć o każdej porze.

Ty i twoi koledzy z kadry często opuszczaliście swój kontynent w poszukiwaniu lepszego poziomu. Dziś wielu reprezentantów Brazylii nie wyjeżdża z kraju. Nie chcą wyjść ze strefy komfortu?

Muszę przyznać, świetne pytanie. Po wielu z nich nie widzę marzenia o grze poza Brazylią. Nie mają tej żądzy sprawdzenia się z najlepszymi. Oczywiście, siatkówka to praca. Nie będę kłamał, pieniądze są istotne. Problem w tym, że moja generacja nie była na nich tak skupiona, jak ta obecna. Mieliśmy w głowach cel, by promować naszą siatkówkę w Europie, a przy okazji szlifować warsztat siatkarski. Każdy z moich kumpli przyzna, że wyjazdy z kraju były niesamowitą lekcją życia. Myślę, że czołówka obecnych ligowców w Brazylii myśli odwrotnie. „Jak tu zrobić, by zostać, nadal grać na w miarę dobrym poziomie, a przy okazji solidnie zarobić?”. Mamy dwa potężne zespoły dysponujące solidnym budżetem – Sada Cruzeiro i Vôlei Taubaté. Wielu czołowych Brazylijczyków myśli: „Jeśli tu dostanę nawet ciut mniejsze pieniądze, to po co mam wyjeżdżać z kraju, gdzie wszystko dla mnie jest znajome?” Dla nich fajnie jest pozostać we wspomnianej przez ciebie strefie komfortu, blisko rodziny i znajomych. To zupełne przeciwieństwo mojej generacji.

Kiedyś, w polskiej piłce nożnej usłyszałem zdanie: „Jeden Brazylijczyk w zespole to duże wzmocnienie. Dwóch to nawet lepiej, ale trzech i więcej oznacza katastrofę”.

Wbrew pozorom, rozumiem to. Coś w tym jest prawdziwego (śmiech). Tu znowu mamy do czynienia ze strefą komfortu. Gdy paru Brazylijczyków znajduje się w jednej lidze czy klubie, to dla nas normalne, że będziemy trzymać się razem. Niestety, objawia się to później tym, że nie uczymy się języka i nie nawiązujemy bliższych znajomości z innymi kolegami z zespołu. Kiedy w wieku 25 lat trafiłem do Włoch, w dniu podpisania kontraktu kupiłem książkę do nauki włoskiego. Korzystałem z lekcji, ponieważ traktowałem to jako możliwość rozwoju. Dzięki temu mogłem lepiej poznać włoską kulturę, styl życia i tworzyć relacje z nowymi osobami. Przyjechałem do Italii sam. Byłem wówczas jedynym Brazylijczykiem w Serie A. To na początku stanowiło kłopot, bo nie miałem nikogo, ale dziś myślę, że przez to szybko się zaadaptowałem w nieznanym mi wcześniej kraju.

Co w brazylijskim zespole zmienił Bernardo Rezende, przychodząc do reprezentacji w 2001 roku? Zawsze byliście dobrą drużyną, ale on stworzył z was dominatorów.

Trener wraz ze sztabem przyszli do pracy bardzo żądny sukcesów. Dołączył do nas z kadry kobiet, zdobywając z nią na igrzyskach dwa brązowe medale, pierwsze w historii żeńskiego zespołu. Zawsze jednak na przeszkodzie do sukcesu stały Kubanki, wówczas najlepsza ekipa. Przyszedł do nas człowiek głodny wielkiego triumfu. Na kogo trafił? Na tak samo głodnych siatkarzy. Ja, Giba, Gustavo – wszyscy myśleliśmy tak, jak on. Mieliśmy w pamięci słaby wynik z Sydney. W kraju pojawiały się głowy, że nie da się z nas nic lepszego wyciągnąć i nie mamy co liczyć na drugą drużynę z Barcelony czy Los Angeles. Nie czuliśmy się przyjemnie, gdy docierały do nas takie głosy, ale z biegiem czasu potraktowaliśmy to jako motywację. Każdy z nas wiedział, że sportowo mamy potencjał na sukces. Zmotywowany trener trafił na podobnie nastawionych zawodników – to musiało prędzej czy później zaskoczyć. Ciężkimi treningami zbudowaliśmy pewność siebie. Odpłaciło się to już w pierwszym sezonie Rezende podczas finałów Ligi Światowej w Katowicach. To w Polsce utrwaliła się między nami chemia, która pozostała na lata. „Myślimy podobnie, tak samo jesteśmy nastawieni na zwycięstwo. Turniej pokazał, że przynosi to efekty. Z taką mentalnością możemy wygrać kolejne imprezy” – tak w głowie zakodowane miał każdy z nas. Czas pokazał, że się nie myliliśmy. Do igrzysk w Atenach wygraliśmy trzy razy Ligę Światową, mistrzostwo świata i Puchar Świata. To musiało dać rezultat w Grecji. Gdy przyjechaliśmy, nie mieliśmy złudzeń, że ktoś może nas pokonać.

Jedna rzecz. Generacje z Los Angeles i Barcelony zdobywały medale sześcioma zawodnikami. My odkryliśmy, że jesteśmy w stanie walczyć z każdym korzystając z 12-14 siatkarzy. Uważam, że to właśnie ten czynnik był kluczowy w sukcesie kadry Rezende. Musisz mieć świetną szóstkę startową, ale potrzeba też solidnych zmienników, by w każdym momencie potrafili zastąpić podstawowego zawodnika nie osłabiając całej drużyny.

Zaczynam myśleć, że Spodek to magiczne miejsce nie tylko dla polskiej kadry, ale także i innych zespołów. Hugh McCutcheon wskazał Katowice jako miejsce, w którym narodziła się złota reprezentacja USA z Pekinu.

Gdy zapytasz mnie i kolegów z kadry, co przychodzi im na myśl, gdy słyszą o Polsce, to odpowiedzą: Spodek. To świątynia waszej siatkówki. Wiele imprez, które zapadły mi w pamięć miało tam miejsce. Doskonale pamiętam mistrzostwa świata w 2014 roku. Byłem komentatorem przy meczach Brazylijczyków. W hali stało 12 tysięcy biało-czerwonych widzów, a przed nią parę razy tyle. Wasz kraj chyba wtedy stanął w miejscu! A, no i jeszcze mecz otwarcia…

Na Stadionie Narodowym w Warszawie.

Jakie to było piękne, 63 tysiące osób na meczu siatkówki. Po spotkaniach na igrzyskach, to mój najpiękniejszy dzień w sportowym życiu. Do dziś, gdy oglądam powtórki zapiera mi dech w piersiach. Nie da się tego zapomnieć, nigdy.

Porozmawiajmy o jednej z twoich największych walk – tej z kontuzją ramienia przed igrzyskami w Atenach. Co czułeś wiedząc, że nie masz pewności, że się wykurujesz?

Gdy dotarło do mnie, jak poważny jest to uraz, rozpadłem się. Ciężko mi było pojąć, że nie pojadę na wyczekiwaną imprezę. Szybko jednak zadzwoniłem do Bernardinho. Powiedział: To straszna sytuacja, ale wierzymy, że wrócisz. Bez ciebie nie lecimy. Postaramy się zrobić wszystko, aby doprowadzić cię do pełni sił. Nie zdajesz sobie sprawy, jak wielką wiarę i nadzieję przekazał mi tymi słowami. Uwierzyłem we wszystko, jednakże oprócz mnie i ludzi z kadry, w powrót nie wierzył nikt. Brazylijskie media zaczęły szukać zastępstwa. Nagłówki: „Kto zastąpi Nalberta?” i temu podobne były na porządku dziennym. Nie powiem, że od pierwszych dni wiedziałem na 100 procent, że wrócę. Miałem jednak przeświadczenie, że przy dyscyplinie, planie i wierze jest możliwy mój powrót.

Z perspektywy czasu, była to katorżnicza walka. Miałem trzy sesje fizjoterapii dziennie. Skomplikowana kontuzja i presja czasu powodowała, że gotów byłem na wszystko, co miało mnie przywrócić do gry. Po czterech miesiącach i tygodniu miałem wizytę u doktora, operującego mnie. Wow, niesamowite! Nigdy nie widziałem tak szybkiego i świetnego powrotu do zdrowia po ciężkiej kontuzji, jaką miałeś– powiedział. Najważniejsze było to, co dodał po chwili: Jesteś gotowy do treningów i walki o igrzyska. Wspominam to, jako jeden z najpiękniejszych dni całego życia. Zrozumiałem, co to znaczy płakać ze szczęścia, które powstało w wielkich bólach. Turniej olimpijski był wówczas jedynymi zawodami, których jeszcze nie wygrałem. Inne imprezy? Złoty medal, złoty medal, złoty medal. Igrzyska cały czas wisiały nade mną niezdobyte.

Zwycięstwo w Grecji miało dla ciebie podwójne znaczenie.

Kiedy na niego patrzę… (Nalbert sięga z półki po oprawiony złoty medal - przyp. red.) …nie zwracam zbytnio uwagi na wymiar sportowy. To symbol największego triumfu w życiu. Przezwyciężyłem wszystkie limity mojego ciała i głowy. Fizycznie i psychiczne sforsowałem największe mury, jakie postawił przede mną los. Do końca życia złoto z Aten będę łączył z bólem, nadzieją, walką i zwycięstwem – w takiej kolejności.

Nalbert Bitencourt.jpg
Fot. FIVB/materiały prasowe

Wspominałeś o wsparciu Rezende. Co was łączyło?

Można powiedzieć, że to coś więcej niż tylko niesamowita więź. To najlepszy trener, jakiego miałem w życiu, a także moim zdaniem, najlepszy szkoleniowiec w historii dyscypliny. Sytuacja sprzed igrzysk uświadomiła mi, że on jest nie tylko dobrym trenerem, ale i wspaniałym człowiekiem. Wierzył we mnie, gdy inni tego nie robili. Wielokrotnie podkreślał, jak ważnym ogniwem dla kadry jestem.

Mam być szczery? Nie byłem w 100 procentach przygotowany fizycznie na Ateny. Myślę, że było to około 70-75 procent moich możliwości sprzed kontuzji. Nie miałem praktycznie żadnych treningów z piłką. Bernardinho doskonale o tym wiedział. Od początku zgrupowania podkreślał: Jesteś ważną częścią zespołu. Zawsze będziemy stać za tobą. Gdy wróciłem po rehabilitacji, zmieniło się moje podejście do meczów. Zacząłem grać przede wszystkim dla niego. Nie dla kolegów i zespołu oraz nie aż tak bardzo dla kraju. Dla Rezende! Bo to on we mnie zawsze wierzył. Miałem wewnętrzne zobowiązanie: „muszę pokazać, że miał rację”.

Renan Dal Zotto jest dobrym kontynuatorem jego pracy?

Nie mam wątpliwości, to też świetny fachowiec. Co ciekawe, obaj się dobrze znają. Grali w „srebrnej drużynie” z 1984 roku. Renan był blisko zawsze naszej reprezentacji. W 2001 roku współpracował z Bernandinho gdy wygraliśmy Ligę Światową. Później, z powodów osobistych odszedł, ale cały czas podczas „złotej ery” kręcił się gdzieś obok nas. Po odejściu Rezende był niejako naturalnym następcą. Podoba mi się jego praca. Cały czas jesteśmy czołową drużyną świata, kończąc ostatnie imprezy na medalowych pozycjach.

Zmieniając temat. Co ci przyszło do głowy, by w wieku 31 lat zamienić siatkówkę halową na plażową?

(Nalbert długo śmieje się) Masa osób tego nie rozumie. Jestem chłopakiem z Rio. Pierwsze kroki w siatkówce stawiałem na piasku. Na początku lat 80. „plażówka” nie była sportem olimpijskim. Moje marzenia zawsze obracały się wokół gry dla reprezentacji. Kadra, kadra i jeszcze raz kadra. Możliwość gry na igrzyskach w barwach narodowych dawała tylko halowa odmiana. Zawsze jednak kochałem grać na piasku. Czy wiesz, że tylko Karch Kiraly zdobył złoto olimpijskie w hali i na plaży?

Oczywiście. Dlatego uważa się go za jednego z najlepszych siatkarzy w historii.

Chciałem pójść w ślady idola. Celem stało się powtórzenie wyczynu Kiraly’ego. Poszedłem na całość. Niestety, nie było tak pięknie, jak myślałem. Chodzi mi tu o kwestie organizacyjne. Te wszystkie zawiłości związane z rankingiem były niezrozumiałe. Co gorsza dla mnie, trzema najlepszymi zespołami świata byli Brazylijczycy. Nie miałem partnera i rankingu. Dość szybko pojąłem, że szanse na grę w Pekinie na plaży są małe. Dlatego po 1,5 roku postanowiłem wrócić na halę. Może gdybym wiedział więcej o sprawach punktowych, tych wszystkich tourach i tak dalej… Marzenie przysłaniało mi rzeczywistość. „Ok, przejdę do plażówki, pyk, pyk, pyk, tu wygram, tam wygram i będzie wszystko dobrze. Te trzy zespoły są mocne, ale poćwiczę kilka miesięcy, później podbiorę jednego z pary na partnera, punkty w rankingu szybko same wpadną i zagram na Igrzyskach” (Nalbert naciąga powieki w dół - przyp. red.) Jakby to powiedzieć… No nie było tak łatwo. (śmiech)

Na igrzyskach obowiązuje limit…

...dwóch zespołów na kraj, a kwalifikacje są niesamowicie skomplikowane! W zawodach World Tour mogły brać udział trzy zespoły z jednego państwa. Czasami musiałeś grać krajowe eliminacje, później jak je wygrałeś, czekały cię eliminacje do turnieju i dopiero wtedy jak znów okazałeś się najlepszy trafiałeś do drabinki głównej. To było kuriozom. Potrafiłem w trzy dni grać 11-12 razy. No i wyobraź sobie, że zaraz musisz lecieć do innego kraju, później znów do następnego i wszędzie taka sama sytuacja. Szybko stało się to utrapieniem. Powiedziałem: „Dobra, lepiej sobie odpuścić. Wracam na halę”. Co gorsza, przed powrotem pojawiły się kłopoty z drugim ramieniem. Przez to przepadł mi Pekin. Tym razem Rezende wolał postawić na młodszego zawodnika. To mogły być moje czwarte igrzyska.

Twój powrót do siatkówki halowej nastąpił we Włoszech. Dlaczego?

Przed tym momentem miałem za sobą cztery lata gry w Maceracie. Mój agent, Pietro Peia był z Modeny. Kiedy poszedłem grać na plażę, on odszedł z branży. Gry wróciłem, stał się właścicielem całego klubu. Zadzwonił do mnie: Dawaj do Modeny. Zobacz, jaka jest świetna sytuacja, mam cały klub. Potrzebuje cię tu i teraz, pakuj się i przyjeżdżaj. Wpływ na moją decyzję miało też to, że Modena to klub z wielkimi tradycjami i osiągnięciami. Po czasie okazało się, że zespół nie był taki dobry, jak opisywał to Pietro. Zakwalifikowaliśmy się do play-offów, ale szybko odprawiła nas Piacenza. Cała moja przygoda z tym klubem skończyła się po około 1,5 miesiąca.

Wróciłeś do Brazylii, ale tam też za długo nie pograłeś. Zdrowie coraz mocniej dawało o sobie znać?

Zacząłem karierę w bardzo młodym wieku. Jako 10-latek regularnie trenowałem z 14-, 15-latkami. Grałem jednocześnie w trzech kategoriach wiekowych. Dziś dochodzę do wniosku, że dwadzieścia parę lat później otrzymałem rachunek za te lata zażynania się. Niestety, towarzyszył mu olbrzymi ból. Sezon po sezonie na wysokim poziomie kosztowało potwornie wiele. W wieku 33-34 lat czułem się jak wrak. Ramie, biodro, plecy, kolano – wszystko, co rusz przypominało mi, jak bardzo katowałem ciało. Gdy wychodziłem na trening, nie myślałem o rozwoju, tylko o tym czy coś się nie odezwie. „Byleby to jakoś przeżyć. Boże, żeby nic się nie dziś nie przydarzyło”. Nie było to dobre dla psychiki. Głowa nadal pracowała na wielkim poziomie, ale reszta w ogóle nad nią nie nadążała. Jak komputer – wysyłała polecenie, ale bez odpowiedzi, albo z opóźnieniem. Wkrótce zacząłem myśleć, o zamianie gry na komunikacje o siatkówce. Tak później zrodziła się moja praca komentatorska.

Nie czułeś się nieswojo, gdy po prawie 25 latach nie miałeś nad sobą „reżimu” treningowego?

Początkowo tak było. Czułem, że czegoś nie mam. Na szczęście, znów dostałem od Boga szczęście. Siedem miesięcy przed końcem kariery urodziła mi się córeczka. Dzisiaj ma już 11 lat. Kochałem spędzać z nią każdą chwilę, a po zakończeniu gry miałem ich wiele. To była doskonała odskocznia od siatkówki (chwila przerwy). Wiesz co? Te pierwsze miesiące, jak mówiłem, były fajne. Jednak po dwóch, trzech latach coś tam zaczęło mi w głowie iskrzyć. Znów miałem wigor do gry i siedział we mnie charakterystyczny głód adrenaliny. Mówiąc wprost – stęskniłem się za parkietem. Znów marzyłem o grze jak przed laty. Szczęśliwie miałem na głowie już czynności - takie jak telewizja czy spotkania motywacyjne, które także mocno mnie absorbowały. To sprawiło, że mogłem w głowie jakoś racjonalnie się bronić przed szalonym pomysłem o powrocie.

Ivan Miljković podzielił „emerytowanych” siatkarzy na dwie grupy. Pierwsza w ogóle nie myśli o ponownym wejściu na parkiet, druga po dwóch latach zastanawia się, jak fajnie byłoby znów pograć. On zaliczył siebie do pierwszej, ale ciebie raczej trzeba przyporządkować do drugiej?

Moja pasja do siatkówki cały czas jest ogromna. Do dziś zdarza mi się śnić o niej. Wyobrażam sobie, że znów gram na hali, gdzie ogląda nas kilkanaście tysięcy widzów. Później jednak wstaje i zajmuje się obowiązkami – pracą w telewizji. Nie mam powodów do żalu, bo cały czas „volley” jest przy mnie. Zakończenie gry nie jest prostą decyzją. To nie działa na zasadzie, że pstrykniesz palcem i już o tym nie myślisz. Całym sercem kochałem rywalizować na parkiecie. Nagle, ot tak, tracisz swoją miłość. Masz 35, 40 lat – dla sportowca to dużo, ale dla człowieka to stosunkowo młody wiek. Będąc w sile, psychicznie czujesz się jak emeryt, który ze starości musi zrezygnować z pracy. Niemniej pasja do siatkówki wciąż we mnie drzemie, czy to na jawie, czy w śnie. Definitywnie zaliczam się do drugiej grupy.

Pomówmy do twoich wspomnieniach z polską reprezentacją. Co pierwsze przychodzi ci do głowy.

Oj, człowieku, to masa wspomnień! Pierwsza migawka to Katowice 1998. Pierwszy raz grałem przeciwko waszej reprezentacji. Nikt w Brazylii nie zdawał sobie sprawy z popularności, jaką ten sport cieszy się u was. Nie wiedzieliśmy, że na mecze przychodzą tysiące kibiców, a hale zapełnione są po brzegi. To było jak zderzenie z czymś nowym. Pamiętam moment naszego hymnu. Na trybunach pewnie z 12 tysięcy widzów, z głośników ma zostać odtworzony „Hino Nacional Brasileiro” i nagle… kompletna cisza. Nikt nie krzyczał, nie przedrzeźniał. W Brazylii to coś niespotykanego. Patrzyliśmy się wszyscy na kibiców i myśleliśmy: „Wow, jak ci ludzie są dobrze wychowani, respekt”.

Później był wspominany wcześniej turniej w 2001 roku. Doskonale pamiętam zwycięstwo 3:1 w pierwszym meczu fazy finałowej, ponieważ zostałem wybrany MVP spotkania. Trafiliśmy też na Polskę w ćwierćfinale igrzysk w Atenach. Każdy wiedział, jak niebezpieczny był wasz zespół. Potężny serwis był mocną stroną tej ekipy. Po igrzyskach w Grecji i Chinach Polacy weszli na jeszcze wyższy poziom jeśli chodzi o umiejętności. W ostatniej dekadzie na stałe zameldowali się w gronie światowych potęg. Dziś na każdej imprezie, możesz wskazać ten zespół jako jednego z faworytów do triumfu. To coś pięknego dla całej siatkówki. Dobrze widzieć, że w krajach takich jak Polska, Brazylia, Włochy czy Rosja oprócz silnych rozgrywek krajowych są równie mocne reprezentacje.

Masz zawodnika z naszej reprezentacji, który dość mocno dał ci w kość?

Tutaj też będę długo wymieniać, bo kilku takich było (śmiech). Przede wszystkim Gruszka, bo mierzyłem się z nim zarówno w rozgrywkach reprezentacyjnych, jak i ligowych we Włoszech. Świetny rozgrywający Zagumny, który dyrygował grą. Na pewno trzeba doliczyć także uzdolnionego technicznie Winiarskiego, no i Murka – ten to był niezłym zagrożeniem. Pamiętam jeszcze jednego faceta z czasów mojej generacji. Środkowy z numerem 1. Wiem, że grał też Padwie swego czasu. Nowo…

Nowak.

O tak! Ciężko wymazać z pamięci tak wielkiego gościa. Później ich robotę kontynuowali świetni następcy jak Bartosz Kurek – czołowy siatkarz świata. W obu generacjach obecny był także Wlazły, który należał do ścisłego topu atakujących. Nie można o nim nie wspomnieć. Podczas mistrzostw świata w 2014 roku ogromnie imponował mi jeden zawodnik. Zastanawiam się, jakim cudem nie utrzymał wspaniałej formy i nie zrobił zagranicznej kariery. To mogła być ostoja waszej kadry na lata. Miał świetne warunki fizyczne i techniczne. Tym siatkarzem był Mateusz Mika. Z kolei grający również wtedy Nowakowski z marszu wszedł do grona najlepszych środkowych globu. Szczerze? Polska ma wszystkie karty w ręku, by odnieść sukces w Tokio. Doskonale znam sytuację, jaka panuje w waszym kraju, jeśli chodzi o ten turniej. Macie niesamowite pragnienie sukcesu olimpijskiego. To jest ściana, którą chcecie w końcu zburzyć. Tylko tego brakuje wam do pełni szczęścia. Przecież wy od dawna jeździcie na igrzyska w roli faworytów. Spójrzmy chociażby na Londyn 2012. Kadra jechała po triumfie w Lidze Światowej, a i tak jak zwykle skończyła na przeklętym ćwierćfinale. Może gdy w końcu przejdziecie ten etap, reszta pójdzie jak z płatka?

Jednym z czołowych zawodników reprezentacji Polski jest pochodzący z Kuby Wilfredo Leon. U was gra Joandry Leal, a we Włoszech Osmany Juantorena. Co sądzisz o korzystaniu z zawodników urodzonych w innych krajach?

Jeżeli masz historię albo jakiś związek z „nowym” krajem, to nie widzę przeszkód. Leal przyjechał do Brazylii w 2011 roku, albo i wcześniej. Ma tutaj swój dom, znajomych i duży bagaż doświadczeń. Nie przyszedł „na gotowe”. Zdecydował się zostać Brazylijczykiem, związać z tym krajem przyszłość. Nie mam powodów, by krytykować stawianie na niego. Podobna sprawa jest z Juantoreną. On też żyje już wiele lat we Włoszech. Z tego co wiem, to Leon jest żonaty z Polką. To są ogromne więzy, które łączą go z Polską. Cała trójka to doskonałe wzmocnienia dla zespołów narodowych. Nie należy narzekać na takie ruchy. Wręcz przeciwnie, reprezentacje powinny być otwarte na siatkarzy z innych państw, którzy mają mocne związki z ich krajem. Część z nich po latach pobytu w danym kraju, myśli i żyje jak reszta społeczeństwa. Zdaje sobie sprawę, że takie działania mają wielu przeciwników zarówno u was, jak i u nas. Wiele osób jest zamkniętych na zawodników, niepochodzących z ich krajów. Każdy ma jednak prawo do swojej opinii. Ja traktuje Leala, jak swojego rodaka.

Gdzie widzi siebie Nalbert-komentator za 10-15 lat?

Myślę, że z tym zawodem jest trochę jak z karierą siatkarską. Gdy zaczynasz przygodę z siatkówką, myślisz o sukcesach, medalach, grze w wielkich klubach. Chcesz się rozwijać. Tak samo jest tutaj. Jestem jeszcze młodym człowiekiem, jeśli chodzi o obycie w mediach. Chce się jednak podobnie rozwijać. Gdy zaczynałem, byłem zupełnie nieokrzesany. Teraz po 10 latach jestem w czołówce komentatorów stacji Globo. Relacjonuje spotkania, rozmawiam z trenerami z zawodnikami – wszystko to czysta przyjemność. Chciałbym w następnych latach to kontynuować. Oczywiście pod warunkiem, że nadal będę mile widziany.

Co by ten doświadczony już komentator doradził 25-letniemiu siatkarzowi z Rio stawiającemu pierwsze kroki w europejskim „volleyu”?

To bardzo dobre pytanie. Zasugerowałbym mu, by więcej się cieszył. Miałem obsesje na punkcie swoich występów. Jako siatkarz co rusz się nakręcałem: „Muszę być jeszcze lepszy, i jeszcze lepszy, i jeszcze lepszy…”. Przez to nie potrafiłem doceniać tego, co osiągnąłem. Medale i nagrody nie sprawiały mi dużej radości, bo od razu miałem wpojone, że zaraz muszę to powtórzyć albo spisać się jeszcze lepiej. Kariera siatkarska to niesamowita frajda. Robisz to, co kochasz. Zdobyłem w siatkówce wiele, ale z perspektywy czasu, chciałbym mieć możliwość i poradzić tamtemu Nalbertowi, by cieszył się sukcesami nie jak maszyna, ale jak człowiek.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.