Dziewięć medali w lekkoatletyce na igrzyskach w Tokio było absolutnym spełnieniem marzeń wszystkich fanów tej dyscypliny w Polsce. Od lat wiedzieliśmy, że mamy potencjał na wiele, ale zawsze czegoś brakowało. Japońskie igrzyska oddały nam to z nawiązką. Teraz patrzymy w przyszłość - czy nasi mistrzowie mają godnych następców? Ostatnie lata pokazują, że nie powinniśmy się martwić.
Co ciekawe, nikt z polskich medalistów i medalistek olimpijskich nie zakończył kariery po udanych igrzyskach. Obawialiśmy się, że ze względów zdrowotnych może to spotkać Anitę Włodarczyk, jednak nasza mistrzyni stwierdziła, że skoro udało się złoto w Tokio, to czemu nie spróbować w Paryżu? Tak samo wygląda sprawa młociarzy, Wojciecha Nowickiego i Pawła Fajdka czy pań ze sztafety 4x400 metrów, które w komplecie wróciły do biegania. Fala euforii po medalu oraz bliskość kolejnych igrzysk, które już za dwa lata, robią tu swoje. Kariery skończyły się gdzie indziej - Adam Kszczot, Marcin Lewandowski, Kamila Lićwinko, Piotr Małachowski czy Joanna Fiodorow to nazwiska, których nie zobaczymy już na światowych stadionach. Przynajmniej na bieżni i rzutniach, bo np. Fiodorow została… trenerką Nowickiego.
NADZIEJE ZACZYNAJĄ SIĘ SPEŁNIAĆ
Ciągła obecność naszych mistrzów oczywiście cieszy, jednak chcąc utrzymać wysoki poziom polskiej „królowej sportu” trzeba patrzeć w przyszłość. Nie wszyscy muszą dotrwać do Paryża w dobrej formie, a to idealny moment, by swoje sukcesy osiągali kolejni. Niecałe półtora roku temu, na kilka miesięcy przed Tokio, pisaliśmy podobny tekst, zahaczając zarówno o naszych uzdolnionych nastolatków, jak i tych, którzy już pukali do światowej czołówki.
Wśród tych drugich zostali wymienieni m.in. Maria Andrejczyk, Patryk Dobek, Sofia Ennaoui, Ewa Swoboda, Mateusz Borkowski czy Konrad Bukowiecki. Dwa z tych nazwisk to już aktualni medaliści olimpijscy (Andrejczyk i Dobek), Ennaoui właśnie z przytupem wróciła z długiej kontuzji, bijąc rekord życiowy w biegu na 800 metrów (a jej mocniejszą stroną jest 1500), Swoboda przymierza się do złamania magicznej granicy 11 sekund na 100 metrów, a Borkowski i Bukowiecki to umacniający się jako przedstawiciele szerokiej światowej czołówki olimpijczycy z Tokio, odpowiednio na 800 metrów i w pchnięciu kulą.
Do tej kategorii wiekowej zaliczają się zresztą także Natalia Kaczmarek, złota i srebrna medalistka olimpijska w sztafetach oraz Adrianna Sułek, nasza wieloboistka, która z kolei była wymieniana przy lekkoatletycznych „rekordach z brodą”. Tam pisaliśmy, że rekord może być poważnie zagrożony, jednak po ostatnich wyczynach Adrianny (druga w tym roku na listach europejskich i trzecia na światowych) pytamy już nie „czy”, tylko „kiedy?”.
JESZCZE KOLEJNA FALA?
Wśród młodszych pojawiali się za to Pia Skrzyszowska, która właśnie została najlepszą polską płotkarką na 100 metrów od kilkudziesięciu lat (a i na igrzyskach w Tokio dała nam trochę radości), Kornelia Lesiewicz, która w Tokio nie wystąpiła wyłącznie dlatego, że koleżanki w sztafecie 4x400 metrów były bardzo mocne oraz duet Krzysztof Różnicki i Kacper Lewalski na 800 metrów. Lesiewicz, Różnicki i Lewalski mają różne wejścia w sezon (Lewalski bije życiówki, Lesiewicz złapała kontuzję, a Różnicki męczy się ze zdrowiem od dłuższego czasu), jednak to oni - wraz z Pią - są twarzami kolejnej fali mogącej przejąć polską lekkoatletykę. Co więcej, są w takim wieku, że nikt nie oczekuje tego od nich od razu - poza Skrzyszowską (21 lat) to wciąż niezwykle zdolni nastolatkowie, a przecież przed nimi jest ta kilka lat starsza grupa z Andrejczyk i Dobkiem i to oni najpierw będą stanowić o sile polskiej kadry. Niemniej talenty są ogromne, szczególnie ten Różnickiego, który w pełnym zdrowiu biega na poziomie półfinałów czy nawet finału mistrzostw świata, a nawet nie skończył 19 lat. Dużo bardziej niż o jego poziom należy martwić się o zdrowie, bo to pierwsze jest znacznie pewniejsze.
Jednak ten tekst nie powstał tylko po to, by pokazać, że nasze młode, już kojarzone nadzieje coraz bardziej zaczynają się spełniać, a między innymi po to, żeby pokazać kolejne - o sile lekkoatletyki w danym kraju nie świadczą bowiem pojedyncze wielkie talenty, jak Różnicki, a cała grupa z potencjałem, z której takie pojedyncze gwiazdy mogą się wyłaniać. Tę nową grupę widać już na starcie nowego sezonu. 21-letnia Nikola Horowska jest liderką polskich tabel zarówno na 200 metrów, jak i w skoku dal. W tej drugiej konkurencji jest już też zresztą Anna Matuszewicz, rocznik 2003 - obie panie zaczynają skakać na poziomie, którego już od jakiegoś czasu w Polsce nie było. A skoro jesteśmy już przy sportach „wybijanych” z belki, to w trójskoku pojawiły się Anna Rugowska (2004), bijąc życiówkę o ponad metr i Olga Szlachta, jeden z największych talentów rocznika 2006. Wspominany wcześniej Lewalski do niedawna jeszcze sporo tracił do Różnickiego, ale pod jego nieobecność jest w światowej czołówce swojej kategorii wiekowej. Michał Gawenda (2005), który już skacze ponad 5 metrów to nadzieja, że w skoku o tyczce nie zostaniemy z pustymi rękoma po Piotrze Lisku i Pawle Wojciechowskim. Dawid Piłat to z kolei mistrz Europy juniorów w rzucie młotem. A to nawet nie wszyscy juniorzy i młodzieżowcy, którzy nam się ostatnio wybijają.
Czy to nazwiska, które będą kiedyś w światowej czołówce? Oczywiście tego nie wiemy, jednak polska lekkoatletyka przebyła bardzo długą drogę od pierwszej dekady XXI wieku, w których medale ważnych imprez liczyliśmy na palcach jednej ręki (czasem bez użycia żadnego) i to samo mogliśmy powiedzieć o ewentualnych talentach. Teraz? Wystarczy spojrzeć, ile nazwisk poniżej 25. roku życia pojawia się na tej liście. Wiele z nich to medaliści młodzieżowych i juniorskich imprez, inne to nawet medaliści olimpijscy. Tylko w tym roku jest wiele imprez (mistrzostwa świata i Europy, także w kategoriach juniorskich), na których nasze talenty znów będą się pojawiać. Jedne potwierdzą formę, inne pokażą, że możemy na nie liczyć w dalekiej przyszłości. Może nie w Paryżu, ale w Los Angeles? Mamy ten komfort, że już teraz nasza kadra jest tak szeroka, że trudno sobie wyobrazić jakieś poważne osłabienia na kolejnych dużych imprezach. Nowy „Wunderteam” nigdzie się nie wybiera - dziewięć medali będzie trudne do powtórzenia, ale raczej nie ma zagrożenia, że wrócimy do „wieków ciemnych”. I oby tak jak najdłużej.