Ponad pięć tysięcy kibiców zebrało się pod Fontanną Karczocha w Neapolu, by dziko świętować triumf nad Juventusem i zdobycie Pucharu Italii. Piłkarze wygrywali w Rzymie pod osłoną sterylności i protokołów bezpieczeństwa, ale „zew Maradony” był silniejszy. Jakby to siedzenie w domach było tylko jakimś testem.
Zanim jeszcze o wygranych... Cristiano Ronaldo nie przywykł do przegrywania finałów, ale musi się tego uczyć. Wyznaje słowa Diego Simeone: tych meczów się nie rozgrywa, a po prostu wygrywa. Tymczasem znów w barwach Juventusu musiał przełknąć gorycz porażki. Tym razem z Napoli w Coppa Italia, lecz wcześniej z Lazio w Superpucharze w grudniu. Dwa takie strzały ambicjonalne to za dużo jak na jeden sezon dla Portugalczyka. Będzie chciał odegrać się za wszelką cenę w Lidze Mistrzów rozgrywanej w swoim kraju. Najpierw jednak trzeba w Turynie rozprawić się z Lyonem, który jest bez żadnego rytmu meczowego.
Przez pomyłki Paulo Dybali i Danilo nie mógł nawet podejść do swojej jedenastki. Sprzątnął mu ją sprzed nosa Arkadiusz Milik, który pewnie zmylił weterana Gianluigiego Buffona. Może za kilka miesięcy będą to wspominać z większym dystansem w jednej szatni, kto wie, polski napastnik pokazuje, że wytrzymuje ciśnienie w decydujących momentach. A z pewnością nie uśmiecha mu się bycie zmiennikiem Driesa Mertensa, kochanego pod Wezuwiuszem. Z Milikiem jest trochę tak jak w Polsce – bardziej docenia się go za granicami. Identycznie w Neapolu, Italia go ceni, ale u siebie spotyka się z różnymi głosami, mimo że jest najlepszym strzelcem zespołu w Serie A.
Z Cristiano dzieje się coś niedobrego, mimo zachwytów nad jego wszelkimi parametrami. Może być skoczniejszy, szybszy, wytrzymalszy, ale zacina się głowa. A jak zaznacza Robert Lewandowski – to 90 procent skuteczności napastnika. To nie były tylko dwa spotkania z rzędu bez gola Cristiano. To w ogóle dwa mecze bez bramki Juventusu z niestrzelonym karnym Portugalczyka przeciwko Milanowi. Dwóch meczów z rzędu z bezbramkowym remisem nie przeżył od jedenastu lat, więc musi czuć, że coś jest nie tak. Nie ma przypadku w tym, że w Turynie Cristiano poprosił o pomoc psychologa. Nagle największy aktor sceniczny musi odnaleźć się w rzeczywistości bez publiki. Jemu nie pomogą podłożony głos, animacje tym bardziej. Potrzebuje ludzkiej krytyki, uznania, presji. W powietrzu musi wyczuwać oczekiwanie, by później pokazać wszystkim – zobaczcie jaki jestem potężny. On czuje się najlepiej, krzycząc „sim!”, wykonując swoje gesty i celebracje. Ale musi mieć do tego obserwatorów. Żyje napędzany emocjami tłumu. Teraz może czuć się jak porzucony aktor, na którego największe spektakle zabroniono wejścia. To musi działać destrukcyjnie na głowę CR7.
A Napoli w końcu zatriumfowało. Pierwsi zwycięzcy nowej rzeczywistości w Italii. I choć o samym spotkaniu nikt nie wspomni słowem, to o trofeum już będzie mówić się długo w tym mieście. O pierwszym trenerskim sukcesie Gennaro Gattuso, któremu kilka lat temu na szkoleniowe CV nie odpowiedziała nawet Jagiellonia. Aby być precyzyjniejszym – jego menedżerowi, bo zapewne sam Gattuso nie wiedział o wątku Białegostoku. Nadal jednak nie przeszkodziło to Cezaremu Kuleszy, by trochę zażartować z tej kandydatury: „Nie wiadomo jak taki Włoch odnalazłby się w naszych realiach. Tam tylko winko winko, a u nas mocniejsze trunki: Kopnięcie Łosia, Duch Puszczy, haha. Mógłby nie dać rady”. Tymczasem on zagrał wszystkim na nosie. Nagle to Gattuso okazał się fachowcem.
To też pierwsze trofeum w karierze Piotra Zielińskiego i Arkadiusza Milika, u których widać gigantyczną radochę. Pierwszy zawiesił swój medal na szyi kochanego psa Mii. Z naszej perspektywy to najważniejsza informacja. Z tej neapolitańskiej istotny jest jeszcze triumf nad Maurizio Sarrim, który ponownie musi słuchać o „zero tituli” we Włoszech i wizji zwolnienia po zakończeniu sezonu.
Pod Wezuwiuszem znaleźli mnóstwo powodów do dzikiej zabawy. I chyba nikt nie spodziewał się, że inaczej będą celebrować ten sukces. Pierwszy od sześciu lat. Nad całym miastem portowym strzelały fajerwerki i petardy, co zwykle dzieje się w każdym tygodniu, gdy ktoś ważny wychodzi z więzienia albo przypływa wielki transportowiec. Jednakże nie na taką skalę jak po rzymskim sukcesie. W centrum miasta zebrało się ponad 5 tysięcy neapolitańczyków, by wspólnie cieszyć się Pucharem Italii. Nagadaliśmy się o protokołach bezpieczeństwa, nasiedzieliśmy w domach, więc teraz o wszystkim można zapomnieć i machnąć ręką. To była jakaś wielka hucpa? Fontana del Carciofo, czyli Fontanna Karczocha, stała się miejscem radości. To tam wspinali się bez koszulek ci sami ludzie, którzy za dnia jeździli po mieście z trumną z herbem Juventusu i wizerunkiem Ronaldo.
To była absolutna pogarda dla sytuacji, ofiar, miesięcy cierpienia. Wszelkie opowieści o protokołach bezpieczeństwa zostały jednej nocy wyśmiane i wrzucone do kosza. Włosi już teraz zastanawiają się, jakie konsekwencje może przynieść nocne skandowanie „Gattuso, Mertens, Insigne” w okolicy fontanny. Gdzieś tam w Rzymie w sterylnych warunkach trenerzy chodzili w maseczkach, zawodnicy sami odbierali medale, a gdzieś tam w Neapolu kibice oddychali futbolem i najprawdziwszymi emocjami. Bezrefleksyjnie, ale jednak. Tęskniąc za starą rzeczywistością. Dość mieli tej całej inscenizacji, spektaklu bez publiczności, oni zbyt bardzo kochają ten klub i miasto. Przecież nie po to płacą rachunki za piłkarzy i jeżdżą za nimi skuterami, prosząc o zdjęcie, aby tak wyczekiwany Puchar Włoch świętować w domowym zaciszu. Z takiego założenia wyszli mieszkańcy miasta podziemia.
Rzecz jasna dali tym argument przeciwnikom powrotu futbolu. Bo każdy sukces, każde trofeum to już powód do takiego wybuchu radości i złamania zasad bezpieczeństwa na dużą skalę. Każdy puchar może nieść za sobą konsekwencje. Ale to dowód na to, jak bardzo kibicom brakuje krzyku, przytulenia, emocji. Nawet w imię potencjalnej choroby, będą w stanie bawić się, jakby nic się nie stało. Dość mają milczenia i zabawy bez nich. Pięknie zostało to określone w El Pais: znów ten „zew Maradony” okazał się ważniejszy niż wszystkie inne głosy. Rozsądku, polityków czy lekarzy.