Nie ma nic pewniejszego na zimowych igrzyskach niż medale Holendrów w łyżwiarstwie szybkim i Norwegów w biegach narciarskich, prawda? Z jednej strony tak, bo ponownie oba kraje zdobyły całą masę medali na igrzyskach w Pekinie, jednak nie da się nie zauważyć, że kwestia miejsc na podium jest teraz znacznie bardziej otwarta. Do tego stopnia, że po raz pierwszy od 2006 roku Norwegowie nie będą mieli największej liczby biegowych medali na igrzyskach, a Holendrzy po raz drugi z rzędu nie wygrali ani jednych zawodów drużynowych. Liczba olimpijskich krążków spada w obydwu przypadkach.
Oczywiście nie do końca jest tak, że dominacja obu państw trwała od zawsze. W głowach kibiców najmocniej siedzą jednak te igrzyska, które pamiętamy najwyraźniej, czyli w tym wypadku Soczi (2014) i Pjongczang (2018). To po nich utrwaliło nam się przekonanie, że oba kraje idą całą ławą i niezależnie od tego, co się wydarzy, każde nazwisko z norweską flagą w biegach i holenderską w łyżwach szybkich, to potencjalny medalista olimpijski.
PERFEKCYJNE POKOLENIE WYGASA
Polscy kibice pamiętają igrzyska w Soczi jaką najlepszą w historii imprezę polskiego łyżwiarstwa szybkiego. Złoty medal Zbigniewa Bródki oraz dwa miejsca na podium w rywalizacji drużynowej sprawiły, że z niezwykłym zainteresowaniem śledziliśmy tę wciąż nową dla wielu dyscyplinę. Mało kto jednak pamięta, że te trzy medale (złoty, srebrny i brązowy) dały Polsce… drugie miejsce w klasyfikacji medalowej całej dyscypliny. Trzy miejsca na podium były także ex-aequo (z Rosją) drugą największą zdobyczą ze wszystkich krajów wystawiających zawodników w panczenach.
Jeśli zapytacie, jakim cudem nam się to udało, skoro w łyżwiarstwie szybkim jest cała masa konkurencji i bilans 1-1-1 nie powinien dawać tak wysokich pozycji, odpowiedź jest jedna – Holandia. Reprezentacja Holandii miała w Soczi prawdopodobnie najbardziej dominujący występ w obrębie jednej dyscypliny w historii igrzysk. Holenderscy łyżwiarze i łyżwiarki zdobyli aż 23 medale – o dziesięć więcej niż wszystkie inne kraje razem wzięte.
W Rosji aż czterokrotnie zajmowali całe podium, w tym trzykrotnie w rywalizacji mężczyzn. Na piętnaście indywidualnych męskich krążków zdobyli dwanaście, wygrali każdą konkurencją poza jedną – 1500 metrów, w której złoto zdobył Bródka. A i on przecież zwyciężył o zaledwie trzy tysięczne sekundy z Koenem Verweijem. Tylko Bródka i Denny Morrison (brąz na 1500 metrów, srebro na 1000 metrów) zdołali nawiązać walkę z pomarańczową maszyną. Bródka jest w Polsce mocno (i słusznie) doceniany za swój wyczyn, ale patrząc na holenderski kontekst tych igrzysk możemy stwierdzić, że wciąż nie zdajemy sobie sprawę, jak wielkie było to osiągnięcie.
U pań dominacja była mniejsza („tylko” 3 z 6 złotych medali), ale i tak mogliśmy ją wyraźnie zobaczyć w finale zawodów drużynowych, do których trafiły Polki. W bezpośredniej rywalizacji o złoto walczyły oczywiście z Holenderkami, ale nawet przez moment nie miały w tym biegu szansy - srebro było ich ogromnym sukcesem, bo były „najlepsze z całej reszty”.
Po takich igrzyskach można wręcz zapytać - co dalej? Jak w ogóle można przebić taki wynik? Można oczywiście zdobyć wszystkie medale (poza drużynowymi, tam tylko dwa), ale to mimo wszystko utopia, nawet przy takiej dominacji. Spadek był oczywisty, jednak igrzyska w Pjongczangu pokazały, że nie musi być to spadek wyraźny. Siedemnaście medali, siedem złotych – powtórki z Soczi nie było, bo być nie mogło, ale holenderska dominacja została podtrzymana.
Jedynym problemem była podwójna porażka w zawodach drużynowych – panie zdobyły srebro, a panowie tylko brąz. Rywalizacja zespołowa to często wyznacznik głębi w składzie na średnich dystansach a bez niej przyszłość w poszczególnych konkurencjach może nie być tak kolorowa. Ta podwójna porażka była sensacją i nadzieją na przyszłość – dla rywali Holendrów, oczywiście.
I w ten sposób dochodzimy do Pekinu. Kiedy patrzymy na liczbę złotych medali, to nie jest tak źle. Holendrzy mają ich sześć, po ośmiu w Soczi i siedmiu w Pjongczangu. Liczba ogólnych krążków to już jednak dwanaście – o jedenaście mniej niż w Rosji i pięć mniej niż w Korei.
Problemem Holendrów jest jednak co innego. Powoli kończy się wybitna generacja talentów, z której czerpali garściami i muszą polegać na jednostkach – w Soczi medale w konkurencjach indywidualnych zdobyło czternaścioro różnych łyżwiarzy, często będących w najlepszym czasie swojej kariery lub na jej początku (jak Verweij). W Pekinie medale zdobywają głównie weterani – gwiazdą była 29-letnia Irene Schouten z trzema złotymi medalami, która oczywiście w Mediolanie za cztery lata wciąż może walczyć o najwyższe cele, ale forma raczej nie będzie już na tak wysokim poziomie. 29 lat ma też mistrz olimpijski na 1000 metrów Thomas Krol i to najmłodsi złoci medaliści z Holandii, bo grupę uzupełniają mistrzowie na 1500 metrów, czyli 32-letni Kjeld Nuis i 35-letnia Ireen Wust.
Co więcej, w rywalizacji drużynowej jest jeszcze gorzej. Panie ze srebrnego medalu spadły na poziom brązowego, a fakt że mając Schouten i Wust nie były w stanie osiągnąć więcej świadczy o braku głębi w składzie i pomocy dla gwiazd reprezentacji. Panowie medalu nie zdobyli wcale, co jest kolejną dużą porażką holenderskich łyżew. Na razie nie ma wątpliwości, że holenderska dominacja będzie trwała – 12 medali to wciąż znacznie więcej niż jakakolwiek inna reprezentacja – ale świat łyżew szybkich się zmienia i o medale walczy coraz więcej krajów, a Holendrzy przynajmniej w niektórych konkurencjach mają problem z odparciem tego ataku.
CO Z TYMI BIEGACZKAMI?
Norwegowie w biegach narciarskich mają bardzo podobny problem. Oni nie dominowali igrzysk tak, jak Holendrzy w Soczi, bo biegi zdają się być dyscypliną, która przyciąga sukcesy w znacznie większej liczbie krajów, ale przez długi czas o norweskich biegaczy i biegaczki można było być spokojnym. Jeszcze cztery lata temu w Pjongczangu zdobyli czternaście medali, z czego siedem złotych i wyraźnie zwyciężyli w biegowej klasyfikacji medalowej, mając o sześć więcej medali niż ktokolwiek inny. A już w Pekinie mają z tym problem.
Od ostatniej konkurencji, czyli biegu na 30 kilometrów pań, będzie zależało to, czy w ogóle będą pierwsi w tym zestawieniu. Nawet jeśli (a muszą do tego liczyć na złoto Therese Johaug), to i tak po raz pierwszy od igrzysk w Turynie (2006) nie będą mieli największej liczby medali. W tej chwili mają aż cztery mniej niż reprezentanci Rosyjskiego Komitetu Olimpijskiego, więc nawet pełne norweskie podium u pań (co się nie wydarzy) nie będzie w stanie tego zmienić.
Igrzyska w Turynie to zresztą świetny odnośnik. Była to największa katastrofa w norweskich biegach w XXI wieku. Narodowa dyscyplina przyniosła Norwegom zaledwie cztery medale, w tym żadnego złotego. Podjęto decyzje, by coś w tym zmienić. I o ile złośliwi stwierdzą, że postanowiono poszukać astmy u biegaczy, o tyle norweskie władze faktycznie bardzo mocno zainwestowały w kolejne pokolenia. I były tego efekty. Wystarczy sobie przypomnieć najlepsze czasy Justyny Kowalczyk. Była oczywiście wielka rywalizacja z Marit Bjoergen, ale już wtedy znakomita była młoda Johaug, a nawet jeśli nie te dwie, to za nimi rosło już całe pokolenie młodych talentów, potrafiących stawać na podium Pucharu Świata i imprez docelowych.
Teraz to zniknęło, ponieważ u pań Norwegowie mają poważny problem. Bjoergen skończyła karierę, Johaug zapowiada, że niedzielna „trzydziestka” to jej ostatni olimpijski bieg w karierze, a za nimi… pustka. Utalentowane pokolenie zniknęło – przez kontuzje, wypalenie lub po prostu brak rozwoju. Kobiece biegi zdobyły dla Norwegii tylko dwa medale na tych igrzyskach i oba to złota odchodzącej powoli Johaug.
W sztafecie Norweżki wręcz nie istniały – na ten moment możemy niebezpodstawnie stwierdzić, że na igrzyskach w Mediolanie (symbolicznie, kolejne igrzyska we Włoszech po Turynie) nie zdziwi nas brak żeńskiego medalu dla Norwegii w biegach. Czasu jest oczywiście cała masa i nowe talenty jeszcze pewnie wyskoczą, ale w ostatnich kilkunastu latach taka perspektywa brzmiała absurdalnie, a teraz jest jednym z naprawdę realnych scenariuszy.
Na szczęście dla Norwegów o brak powtórki z Turynu powinni – przynajmniej na razie – zadbać panowie. Drugą norweską gwiazdą tych igrzysk jest Johannes Klaebo. Mistrz olimpijski w sprincie i sprincie drużynowym, srebrny medalista w sztafecie i brązowy w biegu na 15 kilometrów ma dopiero 25 lat i o ile nie wytrzymał najdłuższego z dystansów (zszedł z trasy), o tyle igrzyska w Mediolanie rysują się dla niego niemal idealnie.
28 lat ma też jedyny indywidualny norweski medalista nienazywający się Klaebo lub Johaug, czyli Simen Krueger, którego we Włoszech również powinniśmy zobaczyć. Problem polegania na jednostkach u Norwegów jest jednak jeszcze większy niż w Holandii – sześć z siedmiu medali to zasługa Johaug lub Klaebo, w całości lub jako najważniejsza część drużyny. Nawet jeśli Klaebo na ten moment powinien wziąć szturmem igrzyska w 2026 roku, to przez te cztery lata może się zdarzyć dużo, włącznie z tak prostą sprawą jak kontuzja. A wtedy będzie problem. I szansa na powtórkę z Turynu.
Norwegia i Holandia stoją przed problemem w swoich sportach zimowych. O ile ci pierwsi sobie poradzą niezależnie o wszystkiego (mimo słabszych biegów i tak wygrali klasyfikację medalową całych igrzysk), o tyle ci drudzy żyją głównie z łyżwiarstwa szybkiego. Niemniej i jedni, i drudzy nie chcieliby całkowicie stracić dominacji w swoich narodowych dyscyplinach. Coś się będzie musiało zmienić i następne czterolecie to pokaże.
Komentarze 0