Igrzyska olimpijskie mają to do siebie, że wyzwalają w sportowcach znacznie większe emocje niż „normalne” zawody - i nie są to tylko emocje pozytywne. To z kolei sprawia, że w liczącej dziesiątki czy setki osób reprezentacji to właśnie na igrzyskach pojawiają się często konflikty - nie tylko między sobą, bo do akcji wkraczają często niekompetentne związki sportowe i inne okoliczności. W Pekinie również się tego nie ustrzegliśmy, a cała sprawa rozkłada się już na kilka dyscyplin.
Żeby znaleźć przykład takiego konfliktu nie trzeba nawet daleko szukać - od dawna nie było większej okołoigrzyskowej afery niż Polski Związek Pływacki nieumiejący sobie poradzić ze zgłoszeniem własnych olimpijczyków na letnich igrzyskach w Tokio. Biorąc pod uwagę, że wiele polskich związków sportowych ma na swoim koncie takie przeboje, a i sami działacze często nie należą do najbardziej kompetentnych, trudno się dziwić, że prawie każde igrzyska kończą się co najmniej jednym konfliktem.
TRENERZY NA ODLEGŁOŚĆ
Od początku igrzysk w Pekinie takim związkiem jest Polski Związek Narciarski, któremu od lat zarzuca się, że działa głównie na rzecz skoków narciarskich i w ich blasku próbuje się ogrzewać, podczas gdy inne związkowe dyscypliny (biegi, kombinacja norweska, a nawet snowboard, który jest jego częścią) cierpią na różne sposoby - od braku uwagi i dobrego zarządzania po brak pieniędzy. Prezesem jest Apoloniusz Tajner, co tylko wzmacnia oskarżenia w kwestii faworyzowania skoków.
Rzecz w tym, że nawet bez większego udziału PZN w niektórych dyscyplinach rozwój był całkiem przyzwoity. Przykładem są żeńskie biegi narciarskie, gdzie jakiś czas temu Justyna Kowalczyk, wraz ze swoim trenerem Aleksandrem Wierietelnym, przejęła grupę młodych biegaczek w celu rozwinięcia ich na wysoki międzynarodowy poziom.
Jeszcze rok temu można było być do tego bardzo pozytywnie nastawionym. Iza Marcisz miała trzy medale mistrzostw świata juniorów z 2020 roku, a w 2021 była już mistrzynią wśród młodzieżowców. Monika Skinder to wciąż aktualna mistrzyni świata juniorów w sprincie, a w tym samym sprincie brąz niespodziewanie zdobyła Karolina Kaleta.
Grupa Kowalczyk i Wierietielnego rozwijała się modelowo - dopóki cały na biało nie wkroczył PZN. Nikt co prawda wprost Wierietielnego nie zwolnił, ale sam trener oficjalnie odszedł w 2020 roku, bo miał dość użerania się ze związkiem o finanse i lepsze warunki treningu. Nowym trenerem został Martin Bajcicak, jednak Kowalczyk pozostała w sztabie, a Wierietelny - w kontakcie. To oznaczało, że grupa nadal będzie prowadzona po ich myśli. Do marca 2021 roku, kiedy m.in. po wspomnianych udanych mistrzostwach ze względu na kolejny konflikty odeszła Kowalczyk. Zarówno Justyna, jak i jej trener, od razu zostali podebrani przez Polski Związek Biathlonu, gdzie nasza mistrzyni jest aktualnie dyrektorem sportowym. Dla Wierietelnego to zresztą nie pierwszyzna, bo to m.in. on przyczynił się do biathlonowych sukcesów Tomasza Sikory.
Bardzo dobrze, że szansę próbuje wykorzystać polski biathlon, ale na tym tracą biegi i naprawdę zdolne pokolenie młodych zawodniczek. Szczególnie że dość szybko doszło do rozłamu - niektóre z zawodniczek wprost sugerowały, że cała sytuacja im się nie podoba i nie czują, żeby rozwijały się tak, jak z duetem Kowalczyk/Wierietelny. Z kolei inne, mimo że z tą dwójką odnosiły sukcesy, nie zawsze były zadowolone ze współpracy i chętnie spróbowały współpracy z Bajciciakiem. Do pierwszej grupy miała należeć m.in. Marcisz, a do drugiej, według głosów z wewnątrz - Skinder. Dodatkowo plotka głosi, że obie narciarki - mówiąc bardzo delikatnie - za sobą nie przepadają.
ROZŁAM
Im bliżej igrzysk, tym bardziej okazywało się, że Kowalczyk i Wierietelny pomagają nie tylko biathlonistom, ale też biegaczkom, które zwróciły się do nich z prośbą o pomoc poza kadrą narodową. Miały do tej grupy należeć m.in. Weronika Kaleta (starsza siostra Karoliny) i Marcisz.
Po pierwszej konkurencji w Pekinie, biegu łączonym, stało się to wręcz pewne. Pierwszą szpilkę wbiła sama Iza, która na antenie Eurosportu wyraźnie powiedziała, że jej trenera tu nie ma, bo jeden siedzi w studiu (Justyna Kowalczyk jest ekspertką Eurosportu podczas igrzysk), a drugi na strzelnicy. Po kolejnych startach również nie gryzła się w język w kwestiach tego, kto ustalał taktykę i dawał jej rady na bieg. Skoro jedna plotka się potwierdziła, to możemy z dużą dozą pewności stwierdzić, że Kowalczyk i Wierietelny spośród olimpijek pomagają również Weronice Kalecie, a może i Magdalenie Kobielusz, bo i ona była częścią oryginalnej grupy.
W ten sposób pod pełną opieką Bajcicaka pozostały dwie - Skinder i Karolina Kukuczka, która dojechała do Pekinu jako rezerwowa. Fani odebrali to jako swoisty pojedynek trenerski między równie utalentowanymi biegaczkami Kowalczyk (Marcisz) i Bajcicaka (Skinder). Sprawę zaognił fakt, że Iza Marcisz radzi sobie na tych zawodach bardzo dobrze. Jej 16. miejsce w biegu łączonym to najlepszy start polskiej biegaczki na igrzyskach w XXI wieku - jeśli oczywiście odłożymy na bok starty samej Kowalczyk. Z kolei specjalizująca się w sprincie Skinder nie przeszła eliminacji w swojej koronnej konkurencji. Co więcej, nie była nawet najlepszą z Polek, przegrywając właśnie z Marcisz. Ta sama sytuacja miała miejsca na 10 kilometrów stylem klasycznym, a ostateczny rozłam pojawił się w wywiadzie Izy.
Nasza najlepsza aktualnie biegaczka powiedziała, że nie chce startować w sprincie drużynowym (miała tam wystąpić w parze ze Skinder), bo woli się skupić na biegu na 30 kilometrów. Trudno jej się dziwić - przy obecnej formie nasz sprint drużynowy ma niewielkie szanse na awans do finału, podczas gdy sama Iza dobrze czuje się na dystansach i mogłaby powalczyć o kolejne miejsce podobne do biegu łączonego. Bajcicak ma ją przekonywać, Skinder nie wie, z kim ostatecznie pojedzie, a to wszystko tylko podburza całą sytuację. A wystarczyło nie odwalać numeru z przeszkadzaniem Wierietelnemu i Kowalczyk…
SPRAWA STYPENDIALNA
To zresztą nie koniec problemów PZN. Rozwój, a w zasadzie cofanie się w nim naszych skoczkiń narciarskich również idzie na konto działaczy i Łukasza Kruczka. Konflikt między trenerem a zawodniczkami był wyraźny od początku i doprowadził do tego, że nasze zdolne zawodniczki skaczą gorzej niż chociażby trzy lata temu.
Mimo to po kilku latach współpracy z Kruczkiem związek wciąż twierdzi, że zwolnienie nie jest rozwiązaniem, a Rafał Kot opowiada o tym, że to w sumie wina roszczeniowych zawodniczek i ich wymagań i problemów. I o ile nie znamy sytuacji na sto procent, o tyle po wszystkich innych wydarzeniach bardzo wątpliwym wydaje się, żeby to nagle wszystkie skoczkinie były konfliktowe i same sobie winne. Zrzucanie winy ze strony związku i oczyszczanie Kruczka z jakichkolwiek zarzutów zawodniczek nie ma tu żadnego sensu.
Dzięki konkursowi mieszanemu panie mają za to stypendia na kolejny rok i to jedyny pozytyw z całego ich startu. Stypendia to zresztą jeden z tematów ostatnich dni w Pekinie, bo saneczkarska dwójka Wojciech Chmielewski i Jakub Kowalewski mówiła o nich głośno po zajęciu dziewiątego miejsca w swojej konkurencji. Do stypendium potrzeba miejsca w czołowej ósemce, a oni sami stwierdzili, że bez niego ich wyniki po prostu spadną o poziom niżej, bo fundusze reprezentacji niemających własnego toru są bardzo mocno ograniczone. Obaj byli zresztą najlepsi wśród dwójek z krajów bez toru i - jak sami twierdzą - dobili w ten sposób do szklanego sufitu. Konieczność wynajmowania toru zagranicą to spore pieniądze, których nie starcza potem na sprzęt i inne potrzebne rzeczy, a jak wziąć to wszystko razem to trudno doskoczyć do Niemców, Łotyszy czy nawet Włochów.
Sprawa budowy toru w Polsce to oczywiście oddzielny temat i na razie chyba niemożliwy, ale na szczęście z pomocą przyszła sztafeta, w której nasza dwójka, w drużynie z Mateuszem Sochowiczem i Klaudią Domaradzką, ósme miejsce zajęła.
Nie zmienia to jednak faktu, że sportowcy niszowi w Polsce często ledwo wiążą koniec z końcem. Nikt nie wymaga oczywiście nie wiadomo jakiego finansowania, ale wystarczy popatrzeć na inne kraje, żeby wiedzieć, że tam nawet inne sporty mają lepszą sytuację. U nas jest to nie tylko wina niedofinansowania, ale też związków, w których działają niekompetentne osoby lub takie, które nie dbają o wszystkich swoich podopiecznych. To pokolenie „leśnych dziadków” musi jednak kiedyś w końcu odejść, prawda?
Komentarze 0