Życie Edgara Allana Poe to materiał na dobry film, pewnie nawet dużo lepszy niż Bielmo. Ale twórcy nowego hitu Netfliksa sięgnęli po jego postać z konkretnego powodu.
Na polskim mogli tego nie uczyć, ale Edgar Allan Poe inspirował największych twórców horroru i fantastyki. W swojej poezji i prozie przecinał zjawiska nadprzyrodzone z regularną grozą, ból istnienia z surrealizmem. To, co dominowało w prozie końca XIX wieku – dekadentyzm, ekspresjonizm, fatalizm – Poe opisywał już kilkadziesiąt lat wcześniej. Chwilę po tym, kiedy udało mu się wylecieć z akademii wojskowej West Point, gdzie służył jako kadet. Do wojska zaciągnął się tylko po to, by mieć za co żyć, ale w wieku 22 lat zadecydował, że woli utrzymywać się z pisania.
Ten krótki, kilkumiesięczny pobyt pisarza w West Point, zainspirował twórców Bielma. Postać przyszłego literata faktycznie pojawia się w filmie, więcej, jest jednym z dwóch głównych motorów napędowych akcji. Motor numer dwa to niejaki Augustus Landor, były detektyw, obecnie samotnik, borykający się z ciężkim alkoholizmem. Władze akademii ściągają go na miejsce, bo na jej terenie doszło do okrutnej zbrodni; ktoś powiesił jednego z kadetów, wycinając mu uprzednio serce. Landor miał opinię ciężkiego w kontakcie, natomiast jednego nie można było mu odmówić – umiał rozwiązywać zagadki. Z tą trzeba było uporać się szybko, akademia West Point nie pozwoli sobie na czarny PR, a morderca mógł przecież zaatakować ponownie. Dlatego były detektyw rozpoczyna śledztwo i snuje się po okolicy, za towarzysza obierając sobie kadeta Poego, błyskotliwego młodzieńca, który może pomóc mu w dostaniu się do skrzętnie skrywanych przez akademię dokumentów.

Za prawa do ekranizacji tej historii (książka Bielmo Louisa Bayarda ukazała się w 2003 roku) Netflix zapłacił aż 55 milionów dolarów. Pytanie – było za co? Albo jeszcze inaczej – czy to nie za duży budżet do włożenia w mocno statyczne kino, zbudowane nie na akcji, a gotyckiej atmosferze? To może być znak, że Netflix, zbierający cięgi za przepalanie pieniędzy na niskojakościowe knoty pokroju Gray Mana, ma papiery na tworzenie blockbustera ambitnego, odwołującego się do amerykańskiej mitologii. Bo w Stanach i postać, i literatura Poego są dziś ważniejsze niż w Europie (co ciekawe, za życia artysty proporcje układały się inaczej). Wszystkie te czarne kruki, księżyce przecinające chmury, upiorne zamki były popkulturową podwaliną do tworzenia pierwszych filmowych, hollywoodzkich horrorów. Jest także Poe bodaj najważniejszym twórcą amerykańskiego romantyzmu; w Stanach uczą go w szkołach tak, jak u nas Słowackiego. Dlatego Bielmo jest chyba mocniej ukierunkowane właśnie pod tamtejszy rynek, ale że to kino zrobione z rozmachem, plejadą gwiazd i poważnym budżetem, to i tak zostało globalnym headlinerem stycznia na Netfliksie. Jak się ma na plakacie Christiana Bale'a, to trzeba iść z filmem w świat.
Jego rola Augustusa Landora jest trudna do jednoznacznej oceny. Na pierwszy rzut oka Bale ma tu naprawdę niewiele do zagrania. Detektyw chodzi po okolicy, węszy, zbiera fakty i przetwarza je w milczeniu, z rzadka rzucając kwestie chrapliwym głosem. Przypomina steranego życiem weterana wojennego; brudny, zarośnięty, śmierdzący gorzałą. Dla tych, którzy wolą Bale'a emocjonalnego (Fighter) to może być rozczarowanie. Ale to aktor nieustannie poszukujący; Bale umarłby, gdyby miał grać w kółko tę samą rolę. Tym razem sięgnął po kreację bazującą na aktorstwie minimalistycznym i trochę z premedytacją usunął się w cień. Bo show kradnie tu wcielający się w młodego Poego Harry Melling; kojarzycie go jako odtwórcę roli Dudleya w serii o Harrym Potterze. Ależ ten gość wnosi tu życia! Jego żywiołowa rola przełamuje ciężki klimat całości, zupełnie jakby sięgnąć po cytat z prawdziwego Poego, otwierający Bielmo: granice, które oddzielają życie od śmierci, są co najwyżej mętne i niewyraźne. Postacie Landora i Poego reprezentują oba te stany: pogodzenie się z końcem kontra elan vital. To zresztą clou całkiem zaskakującego finału – dla rozwiązania zagadki warto przemęczyć się przez dwie godziny.

Bo niestety, ale Bielmo wystawia na próbę. Twórcy za bardzo zapatrzyli się w teksty Poego i chyba zbyt ambitnie podeszli do próby przeszczepienia stylistyki pisarza na duży ekran. Efekt jest taki, że na budowanie klimatu poświęcono tu o wiele więcej miejsca niż akcję i suspens; jest nieodłączna Poemu makabra, jest gęsta atmosfera i duszny klimat, brakuje jednak Bielmu lekkości; zupełnie jakby zjeść zbyt tłusty obiad. Zanim doczłapiemy do finału poprzez strzelające pod nogami bohaterów śniegi, możemy zupełnie zobojętnieć na rozwiązanie zagadki. A szkoda, bo można się zdziwić, zwłaszcza że motywacje są tu wyjaśnione całkiem zgrabnie, jednak estetyka Poego lepiej sprawdza się w vintage horrorach aniżeli ponad dwugodzinnym kryminale. Żeby nie było, że marudzimy – recenzenckie zarzuty wobec Bielma są mocno zbliżone, dlatego, niestety, zapowiada się kolejny przykład dużego filmu, którego gwiazdy za parę lat zapomną, że w ogóle w nim grały; da Christiana Bale'a może być tym, czym dla Willa Smitha Nazywał się Bagger Vance a dla Leonardo DiCaprio J.Edgar. Wiele hałasu o nic – i tylko księgowa zadowolona.

Komentarze 0