Nie żyje Zioło. Wspominamy jednego z naszych ulubionych reprezentantów podziemia

Zioo.jpg

Raper i producent związany z Wrocławiem nie miał w ostatnich latach najlepszej prasy, lecz jego śmierć jest ciosem dla wszystkich, którzy patrzyli nieco szerzej niż tylko na czubek rodzimego mainstreamu.

21:40. Na moim Messengerze pojawia się krótka, niepokojąca wiadomość: wiesz może, o co chodzi z Ziołem? Nie wiedziałem – i już po chwili wolałem myśleć, że to, co zobaczyłem po wejściu na popularne forum rapowe, to tylko plotka z efektem kuli śnieżnej. Najgorsze informacje potwierdziły się jednak niedługo później. Facet, którego solówki stoją od lat na mojej półce, faktycznie jest już po drugiej stronie.

Z uwagi na okoliczności powinienem pewnie uraczyć was historią, jak to swego czasu przegadaliśmy dziesiątki godzin przy flaszce i jak bardzo się lubiliśmy. Tak jednak nie będzie. Owszem, poznaliśmy się jeszcze w zamierzchłych czasach i zdarzyło nam się nawet wymienić parę zdań, ale można było nas uznać wyłącznie za dalekich znajomych z branży. Być może właśnie to sprawia, że teraz, gdy piszę ten tekst, myślę o bardziej o stronie muzycznej niż osobistej – inaczej niż miało to miejsce, kiedy jak grom z jasnego nieba spadały na mnie wiadomości na temat śmierci Orua, Chady czy Leha.

Od tej drugiej, tragicznie ludzkiej, nie sposób jednak nie zacząć. Każdy, kto obserwował polski underground w dziesiątych, wie najlepiej, że życiorys Zioła w ostatnich latach niepokojąco gęstniał, a to, co docierało do opinii rapowej, naraz przerażało i żenowało. Pal licho ustawiczne stawanie w szranki z tablicą Mendelejewa, które chyba dla nikogo nie było żadną tajemnicą – dużo gorzej wyglądało sępenie pieniędzy na wakacje od słuchaczy czy pojawiające się tu i ówdzie doniesienia o bardzo ciężkim locie, długach oraz krzywych akcjach z nieżyjącą byłą dziewczyną i jej rodziną.

To jednak nie czas i nie miejsce na wchodzenie w szczegóły. Michała wolałbym zapamiętać z przypominanego w necie wpisu z pierwszego dnia 2017 roku, z którego biły radość i entuzjazm, dające nadzieję, że być może jeszcze nie czas na myśli o pisaniu nekrologu do szuflady.

Mimo tragicznego końca mówimy o facecie, który budził sympatię, ba, był nawet czasem określany Smarkim tych czasów. Jego laidbackowy, mocno ironiczny styl, rozkminkowe i zarazem puszczające oczko linijki, a także produkcje poruszające się po całej rozpiętości emocjonalnej amplitudy zjednywały mu słuchaczy jak Polska długa i szeroka praktycznie od pierwszych nagrywek. Te wczesno-klasyczne zaskakiwały naturalnością, te późniejsze, choćby związane z Rób Rzeczy (idące pewnym krokiem w cloudy i bawiące się opcjami z gatunku chopped and screwed), dawały zaś nowy kolor rodzimemu rapowi.

Wrażenia artystycznego nie zmienił nawet beef z Guziorem, w którym przecież strzelano do bohatera tego tekstu (także tą osobistą) ostrą amunicją. Zablokowanie kawałków przez jednego z najfajniejszych newcomerów ostatnich lat mówi więcej niż tysiąc słów. Co zaś tyczy się komentarzy, że ćpun pozostanie ćpunem... Pozwólcie mi zacytować Wicia i na tym cytacie zakończyć.

Każdy ma problem ogromny jak Persja,

Tylko z perspektywy drugiego to zawsze Liechtenstein

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Pisze przede wszystkim o muzyce - tej lokalnej i zagranicznej.